banner ad

Kik: Autonegacja Konfederacji – analiza „biznesplanu” Mentzena

| 22 października 2023 | 0 Komentarzy

Powyborczy poniedziałek był wyjątkowo ambiwalentnym dniem dla Konfederacji. Spływające wyniki okazały się lepsze od dramatycznych 6%, które widniały w sondażu exit poll, jednak te 7,16% jest wynikiem głęboko rozczarowującym dla Konfederacji. Jednocześnie wynikiem nie tak złym, aby oczywistymi stały się głosy o rezygnację liderów. Natychmiast rozpoczęło się poszukiwanie kozła ofiarnego, ludzi winnych tego, że nie ziściły się bombastyczne zapowiedzi stania się trzecią siłą polityczną, przewrócenia stolika, przebiegunowania sceny politycznej etc. Wbrew powszechnej histerii jestem zdecydowanym przeciwnikiem dennych wyjaśnień, które sprowadzają się do tego, że winni są Korwin, Braun, „szury”, radykałowie, frekwencja etc.

Aby odpowiedzieć na pytanie „dlaczego nie wyszło?”, należy najpierw przybliżyć ogólny zarys Konfederacji przed epoką ustąpienia Janusza Korwin-Mikkego z funkcji prezesa partii Wolność na rzecz Sławomira Mentzena, aby potem przejść do zmian, jakie zaszły i ich efektów. Przy okazji dyskusja powyborcza wyciągnęła na światło dzienne różne inne przewlekłe bolączki Konfederacji, z którymi również należy się rozprawić. Tekst tylko na jednym poziomie dotyczy krytyki tej konkretnej kampanii wyborczej. Dużo ważniejszym poziomem jest ogólne zarysowanie błędów, jakie popełniają partie polityczne czy środowiska tzw. „antysystemu”.

Konfederacja przed epoką Mentzena była tworem pod pewnymi względami eklektycznym i dotkniętym wieloma wewnętrznymi sprzecznościami, jednak posiadała kilka użytecznych dla niej zalet, mających jedno źródło. Konfederacja, która powstała jako niemrawe i niezbyt szczęśliwe małżeństwo z rozsądku kilku drobnych partii, w stosunkowo krótkim czasie wytworzyła własny mit polityczny i własną wielką narrację. Mitem politycznym było zjednoczenie kilku środowisk, które przez lata miały swoich gorących zwolenników, ale nie stanowiły żadnej realnej siły politycznej. Korwin dawał Konfederacji mit nieugiętej i konsekwentnej walki z systemem/socjalizmem/demokracją/bandą czworga. Dawał obietnicę tego, że idąc na pełną konfrontację z systemem, pewnego dnia obudzimy się w świecie wolnych, bogatych i dumnych ludzi, których monarcha będzie radował się, że jego lud stanowią zacni i majętni ludzie. Braunizm reinterpretował ten mit, mówiąc, że do wszystkiego wcześniej wymienionego potrzebny jest tradycyjny katolicyzm, dobre wychowanie, sprawność fizyczna, osobista samodzielność, zdrowy system bankowy (kościół, szkoła, strzelnica, mennica). Ruch Narodowy nigdy nie był zainteresowany roztaczaniem wielkich wizji, jednak do tego zestawu dodawał marzenia i tęsknoty ludzi, którzy utożsamiają się z całym kontinuum tradycji narodowej. Wizja ta była nieskonkretyzowana, ale taka miała być, bo każdy w ramach obozu Konfederacji mógł śnić swój sen bez obrażania się na kolegę z innej partii, że przez niego w „Wolnej Polsce” będzie trochę inaczej niż w wyśnionym obrazie. Zawiązała się „Drużyna Pierścienia” a w drużynie pierścienia nikt nie kłócił się o to, jaka ma być polityka fiskalna po pokonaniu Saurona.

Twardy, ideowy i zaangażowany elektorat do niedawna stanowił w Konfederacji nieproporcjonalnie duży odsetek. Zwykli sympatycy pod względem oddolnego zaangażowania potrafili działać lepiej i z większą werwą, niż sformalizowani działacze innych partii. Konfederacja miała doły partyjne złożone z ludzi, którzy nie byli karierowiczami, ich działalność napędzało poczucie działania dla dobra kraju. Konfederacja miała estymę partii, która poważnie traktuje to, co głosi. Wbrew temu, co się może wydawać, ludzie intuicyjnie szanują to, że ktoś jest słowny, traktuje swoje życie i słowa poważnie. Ludzie uznawali, że wielki mit Konfederacji i jej wielka narracja walki z systemem były bardziej na serio, niż mity i narracje, jakie wciskają inne partie. Elektorat Konfederacji mimo wielokrotnego bombardowania krytyką i prób ośmieszania pozostawał twardy. To, jak reaguje się na ośmieszanie, krytykę z pozycji moralnego oburzenia, oskarżenia o obciach, jest bezpośrednio złączone z tym, czy ktoś utrzyma swój światopogląd i swoje zaangażowanie, czy jednak wyprze się on wszystkiego. Do tematu jeszcze powrócimy; chciałem jedynie zaznaczyć, że Konfederacja sprzed kilku lat była partią dużo mniej wrażliwą na „pedagogikę wstydu”.

Czy w związku z całą powyższą laurką Konfederacja była doskonałą partią? Nie. Była tworem na wiele sposobów wadliwym, który często potykał się o własne nogi, którego politycy sami nie rozumieli, w czym tak naprawdę funkcjonują. Był to twór, który wymagał głębokiej reformy, szkolenia kadr, edukacji działaczy i sympatyków, wytworzenia własnych silnych mediów; potrzebował własnego ośrodka analitycznego, profesjonalizacji etc., jednak przy zachowaniu istoty tego, czym Konfederacja była.

Biznesplan

Strategia, jaką Konfederacja przyjęła na te wybory, składała się z kilku punktów, jednak były one wtórne wobec założenia nadrzędnego. Głównym punktem było podejście do polityki jak do prowadzenia biznesu. „Mentzenizm” zakładał traktowanie Konfederacji jako przedsiębiorstwa. Przedsiębiorstwa, którego jedynym celem do wyborów (jeśli nie dłużej) jest maksymalizacja swojego zysku (poparcia). Przedsiębiorstwa prowadzonego na dodatek w formule współczesnego bezdusznego „korpo”, które zawsze może zmienić image, pracownicy w nim pracują z powodów prozaicznych, a nie ideowych, a ich dobrostan psychiczny nikogo nie interesuje. Nikogo nie będzie obchodziło, że pracownicy nie odczuwają już zżycia z miejscem pracy i współpracownikami. Nikogo nie będzie obchodził los pracowników i ich samopoczucie, bo można ich zastąpić czy wtłoczyć w nową rzeczywistość pracy w firmie, która w ciągu kilku chwil stała się kompletnie innym miejscem. Nikt się nie zastanawia, czy pracownikom będzie obojętne, kiedy „góra” nagle wyrzuci ich lokalnego menadżera, aby wstawić tam obcego człowieka z innego działu czy filii. Kłopot tylko z takim prowadzeniem firmy polega na tym, że agresywnie wprowadzana optymalizacja może coś nieoczekiwanie zepsuć, mimo tego, że na papierze wszystko powinno działać lepiej, to w rzeczywistości pracownicy masowo zaczną się zwalniać, skoro gdzie indziej mogą zarobić lepiej albo pracować w lepszej atmosferze, a nowego produktu po rebrandingu i zmianie składu nikt nie chce kupować.

Wtórnie wobec podstawowego założenia pojawiło się kilka punktów, w ramach których można streścić całą kampanię Konfederacji. Odżegnanie się przez Mentzena od dotychczasowego wielkiego  mitu, wycofywanie się z retoryki „obalenia systemu”. Zagubienie się w logice „Gry”. Publiczne wypowiedzi podważające wiarygodność Konfederacji. Demobilizacja własnego elektoratu. Chowanie Korwina i Brauna „do szafy”. Kreowanie popularności w oparciu o niskie formy rozrywki z „Tik Toka”. Niekonsekwentne kreowanie się na merytoryczną partię. Wreszcie nuda, wtórność i bierność w przestrzeni medialnej.

Logika Gry

Demoliberalna polityka rządzi się innymi prawidłami od logiki działania antyestablishmentowych sił,  które chcą zmienić swój kraj, a do których Konfederacja jeszcze niedawno należała. Demoliberalna polityka opiera się na tym, że celem jest wejście do sejmu z jak największą ilością posłów, sformowanie rządu i zdobycie władzy. Aby zdobyć władzę, trzeba zdobyć bardzo dużo głosów, przejąć elektorat wielu sprzecznych ze sobą grup społecznych, mieć gigantyczne fundusze na kampanię, wielkie wsparcie medialne etc.  Konfederacja nigdy nie miała niczego z wymienionych i prawdopodobnie nigdy mieć nie będzie. Aby odnieść sukces w tak rozumianej grze, partie polityczne zmiękczają przekaz, wyzbywają się poglądów, stają się zakładnikami sondaży i badań opinii publicznej, przez co w pewnym momencie albo stają się kompletnie nieinteresujące dla grup, które początkowo je tworzyły, albo wchodzą dużą grupą parlamentarzystów do sejmu i w momencie, gdy teoretycznie mogą mieć wpływ na rzeczywistość w kraju, tracą wszelką motywację do realizowania swoich początkowych postulatów; albo związani szantażem utraty władzy z lęku przed odpływem miękkiego elektoratu nie robią nic, albo marnują czas, pieniądze i siłę na żmudne codzienne walki pozycyjne w sejmie, bieżączkę polityczną i sztucznie napompowane afery. Jest to pułapka, przez którą partie polityczne doprowadzają się do samounicestwienia, marginalizacji bądź tego, że ich ewentualny sukces przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie (patrz: Jobbik, francuski Front Narodowy). W przeciwieństwie do Konfederacji partie, które utrzymują się w dużej establishmentowej polityce umiejętnie żonglują swoimi mitami politycznymi zamiast je wygaszać, a posiadane duże zaplecze medialne sprawia, że nie są one zakładnikami swojego elektoratu, tylko ten elektorat aktywnie kształtują i wychowują.

Konfederacja jeszcze na etapie na długo przed wyborami zaczęła zdradzać objawy takiego procesu samounicestwiania się, w efekcie czego, dzieląc skórę na niedźwiedziu, zdemobilizowała swój elektorat i swoich działaczy. Branie na listy wyborcze ludzi kojarzonych z establishmentem, posłów, którzy skompromitowali się na różne sposoby w oczach elektoratu Konfederacji, niekonsekwencja w tym jak potraktowane zostały prawybory w Konfederacji; zamotanie w grę medialną pt. „z kim Konfederacja pójdzie do koalicji”; przetasowania na listach, wycinanie oddanych działaczy, chaos i uczucie zagubienia w dołach partyjnych, związany z pytaniem „czy Konfederacja idzie do centrum naprawdę czy na niby?” – doprowadziły do tego, że utracono wiarygodność, utracono zaangażowanie w mit polityczny. Kto z frakcji „ortodoksji konfederackiej” patrzył na to wszystko, ten czuł się zdradzony, a kto miał sympatyzować z Konfederacją z powodu jej zmiękczania, i tak na nią nie głosował, bo albo odczuwał głęboki fałsz i niewiarygodność rebrandingu, albo jego sympatia nie przekładała się na jakiekolwiek zaangażowanie, gdyż sympatia to jeszcze nie powód, by oddać na kogoś głos. Krótko mówiąc, zaprzepaszczono mit Konfederacji.

Walka o grupy społeczne

Zdobywanie poparcia opiera się na pracy na dwóch poziomach. Jednym poziomem jest przejmowanie roli głównej partii na którą głosują konkretne grupy społeczne. Dzieje się to poprzez głoszenie postulatów miłych danej grupie i poprzez reprezentowanie ich interesów (oraz przez inne sposoby, np. straszenie danej grupy innymi partiami). Drugi poziom stanowi porywanie ludzi poprzez wielkie opowieści, które angażują emocjonalnie.

Co do pierwszego poziomu. Konfederacja jest partią, która nie posiada dużego udziału w żadnej konkretnej grupie społecznej. Jedynymi „twardo konfederackimi” grupami społecznymi są przedstawiciele różnych prawicowych subkultur. Ludzie, którzy po prostu są „korwinistami”, po prostu są narodowcami, po prostu są „braunistami”. Spośród konwencjonalnie rozumianych grup społecznych Konfederacja kojarzy się z ludźmi młodymi, ludźmi konserwatywnymi oraz „małymi i średnimi przedsiębiorcami”. Zainteresowanie najmłodszej grupy społecznej jest chwiejne i nie przekłada się na to, że elektorat dorastając, pozostaje przy swoich niedawnych sympatiach ani nie przekłada się na to, że ktoś, kto sympatyzuje z Konfederacją pójdzie i odda na nią głos. Młodzi ludzie są grupą społeczną, która statystycznie rzadziej chodzi na wybory, co widać w badaniach, które pokazują, że to elektorat Konfederacji jest najczęściej słabo zmobilizowany. Elektorat przedsiębiorców zazwyczaj woli głosować niezależnie od tego, że są przedsiębiorcami, lecz w oparciu o inne elementy tożsamości. Nie znam nikogo, kto wstałby rano w dzień wyborów i myślał „tak, jestem przedsiębiorcą, to moja tożsamość, w oparciu o nią dzisiaj zagłosuję”. Nawet gdy dla kogoś ważne są postulaty wolnorynkowe, ostatecznie i tak zagłosuje on w oparciu o bardziej emocjonujące problemy społeczne, np. zagłosuje, „żeby obalić Tuska/Kaczyńskiego/Bandę Czworga etc.” Elektorat ludzi konserwatywnych, religijnych, nawet elektorat narodowy woli głosować na PiS. Większość ludzi podejmując decyzję, ostatecznie kieruje się taką logiką, że „po co mam głosować na kogoś, kto nie zrealizuje moich postulatów i jest małą partią, skoro mogę zagłosować na partię, która z grubsza mówi to samo w kwestii, która mnie obchodzi, ale przy okazji jest duża i ma realną szansę coś zrealizować?”. Dotyczy to zwłaszcza głosowania na PiS. Ruch Narodowy, od kiedy istnieje na poziomie przeciętnego wyborcy, jest nierozróżnialny od PiS, więc mimo tego, że przeciętny wyborca PiS mógłby preferować RN, ostatecznie tak nie robi. Jedyną grupą społeczną, jaka głosuje konkretnie na Ruch Narodowy są po prostu narodowcy i to tylko tacy, którzy są na tyle samoświadomi, by dostrzegać różnice pomiędzy tradycją narodową a PiS-em, będącym amorficznym tworem, który używa retoryki patriotycznej, narodowej i solidarystycznej. „Mentzenizacja” przekazu w kierunku walki o elektorat centro-liberalny, lekko konserwatywny, była skazana na porażkę. Po co przedstawiciel elektoratu centrowego, mało zaangażowanego politycznie, ma głosować na niszową partię, która źle mu się kojarzy, która raptem parę miesięcy temu dokonała mało wiarygodnego rebrandingu i która nie ma powszechnej ekspozycji w przestrzeni publicznej, skoro może zagłosować na Trzecią Drogę, składającą się z PSL-u, wizerunkowo neutralnego, oraz ze środowiska Hołowni, który ma wysoką rozpoznawalność oraz wydaje się sympatyczny i wiarygodny w ramach swojego wizerunku? Mentzen zagrał w grę, dzięki której przez moment Konfederacja miała w sondażach bardzo wysokie notowania. Kłopot polega na tym, że sondaż pokazał tylko tyle, że w danym krótkim momencie liczni respondenci pomyśleli „Mentzen zrobił sympatyczne show, mogę powiedzieć, że zagłosuję na Konfederację”, ale nie zostali emocjonalnie zaangażowani do tego stopnia, by podtrzymać taką opinię, a potem jeszcze pójść na wybory.

Licytacja na narracje

Co do drugiego poziomu. Można przełamać twardy determinizm wojny pozycyjnej o konkretne grupy społeczne czy blokady mentalne związane z czyimiś złymi skojarzeniami poprzez angażowanie emocjonalne wielkimi mitami i wielkimi narracjami. Jak ktoś się bardzo podekscytuje jakąś myślą, to jest w stanie „dla dobra sprawy ABC zagłosować nawet na tych okropnych polityków z partii XYZ”, a potem po czasie może nawet dojdzie do wniosku, że ci XYZ to w sumie w porządku są. W ten sposób utrwala się poparcie w konkretnych grupach społecznych. PiS zaczynał jako partia mająca poparcie mniejszej różnorodności grup społecznych; po prostu poprzez jednoczesne widowiskowe show i „targetowaną” kampanię marketingową, partia zdobywała dominację w poparciu wśród jakiejś grupy społecznej, po czym skutecznie ją betonowała.

Wybory do sejmu i senatu X kadencji były wyborami, podczas których starły się wielkie narracje. PiS doskonale wykorzystał pytania referendalne, ponieważ były one tak skonstruowane, by wyborca odebrał ich treść jako komunikat „Skoro PiS nie chce tych strasznych rzeczy z pytań referendalnych, to znaczy, że opozycja pewnie chce je wprowadzić”. W efekcie czego PiS wytworzył w znacznej części społeczeństwa atmosferę wielkiego plebiscytu, referendum dobra ze złem. Z drugiej strony Donald Tusk z marszem miliona serc wygenerował po stronie opozycji atmosferę wielkiego zrywu, jakby Polacy po raz drugi „obalali komunę”. Najwyższą frekwencję w wyborach odnotowano w grupie wiekowej 50-59 lat i nie jest to przypadkiem, że to w tej grupie społecznej PiS stracił część poparcia względem poprzednich wyborów na rzecz KO. Dokonała się po prostu wielka bitwa o zagospodarowanie wyobraźni ludzi z tej grupy wiekowej.

Tymczasem Konfederacja mimo posiadania największej zdolności do generowania autentycznych oddolnych ruchów społecznych kompletnie zaprzepaściła szansę. Nie wytworzono żadnej wielkiej narracji ani nawet nie odgrzano umiejętnie starej domyślnej narracji obalania systemu, bo Mentzen, świadomie bądź nie, poprzez zmiękczanie przekazu robił wiele, by wyborcy mieli odczucie, że idzie on do wyborów, by w ten czy inny sposób dogadać się z systemem. Wytworem narracjo-podobnym była „memowo-tiktokowa” strategia Sławomira Mentzena, opierająca się na haśle posiadania własnego auta z dieslem, domu z trawnikiem, picia piwa i grillowania. Nie jest to konwencja marketingu politycznego  do angażowania ludzi w momencie wielkiego nagrzania atmosfery politycznej (najwyższa frekwencja w historii wyborów w Polsce) – jest to metoda ocieplania wizerunku w okresie nudy i politycznego wyciszenia, ewentualnie do sprzedaży produktu lub usługi. Każdy prędzej czy później pójdzie wybrać w sklepie jakiś produkt, z kolei obowiązku pójścia do wyborów nie ma, a sympatyczne memy mało kogo skłonią, by ostatecznie poszedł oddać głos.

Konfederacja w ten sposób zmarnowała najlepszą koniunkturę polityczną w historii całego swojego istnienia (pomijając epizod grzania tematu ustawy 447, który był dla nich bardzo korzystny, a dla PiS mógł zakończyć się katastrofalnie z powodu destabilizowania ich elektoratu). Z perspektywy tworzenia narracji nie wykorzystali momentu zmiany w nastrojach Polaków w kwestii tego, jak wyglądają relacje polsko-ukraińskie. Najpierw kompletnie się skompromitowali niekonsekwencją i publicznym kajaniem za wypowiedzi Korwina i Brauna, potem udawali, że tematu nie ma. Kiedy już okazało się, że nastroje społeczne uległy zmianie (wiadomo było, że prędzej czy później ulegną zmianie, a Braun z Korwinem odrobiliby z nawiązką straty wizerunkowe, jakie wcześniej ich opinie mogły wygenerować), mainstream Konfederacji dostał wolną rękę na wyrażanie opinii, za które Braun z Korwinem jeszcze niedawno byli potępiani i chowani do szafy przez własnych kolegów z partii. Tylko, że było już za późno, bo PiS zdążył zmienić swoją retorykę i sam zaczął dokonywać autokreacji na partię twardo krytykującą niewdzięczność Wołodymyra Zełenskiego.

Nie wykorzystali również w sposób prawidłowy inflacji, masowego wpuszczania do Polski obcokrajowców z Azji, tego, że niedługo większość Polaków nie będzie miała pieniędzy na samochody, a wykluczenie komunikacyjne doprowadzi Polskę powiatową do kompletnej nędzy, tego, że polityka energetyczna rządu niedługo może doprowadzić do totalnej pauperyzacji społecznej. Przykłady na chodliwe tematy można mnożyć. Mogli wykorzystać każdy raport NIK.

Konfederacja wiele tematów albo przemilczała, albo z powodu kunktatorstwa przegapiła moment, albo po prostu tematy ośmieszała. Do wygenerowania zaangażowania społecznego potrzebny jest patos i rozsądna dawka oburzenia. Polityka tiktokowa, opierająca się na robieniu sobie żartów z PiS, Glapińskiego, podatków, Morawieckiego etc. utrwala pewne nastroje społeczne, ale po pierwsze rozładowuje atmosferę, po drugie nijak nie przekłada się na głosy oddane na Konfederację. Mentzen jest osobiście odpowiedzialny za popełnienie bardzo podobnego błędu do tego, który partia Korwin zrobiła w wyborach prezydenckich z 2015 r. Sympatycy partii Korwin poprzez memy, żarty i happeningi zamiast zwiększać poparcie dla Korwina, po prostu zmniejszali poparcie dla Bronisława Komorowskiego, co ostatecznie wykorzystał nie Korwin, tylko Andrzej Duda. Kolejnym problemem promocji politycznej w konwencji żartów z TikToka jest fakt, że ta metoda ostatecznie ujmuje powagi Sławomirowi Mentzenowi oraz pośrednio Krzysztofowi Bosakowi, który został zaprzęgnięty w trasę „stand-upową”. Jednoczesna autokreacja na wielkiego specjalistę z zakresu ekonomii, socjologii, marketingu politycznego oraz element komediowy, tik-tokerski, standupowy skończył się tym, że Mentzen kompletnie roztrwonił swoją reputację specjalisty w dziedzinie ekonomii, a perypetie związane z potyczkami słownymi z panem Petru dokończyły proces utraty powagi. Jestem przekonany, że kampania zdominowana przez Krzysztofa Bosaka byłaby mniej widowiskowa, ale byłaby zdecydowanie bardziej mobilizująca dla elektoratu. Moim zdaniem żartobliwo-memowa konwencja kampanii wyborczej Mentzena jest uderzająco podobna do konwencji, w jakiej partia Korwina prowadziła kampanię wyborczą w czasach Przemysława Wiplera i efekt jest dokładnie taki sam. Wyniki poniżej oczekiwań, demobilizacja elektoratu, głębokie rozczarowanie.

Korwin, Braun, „chowanie do szafy”, pedagogika wstydu

Kwestia chowania Korwina i Brauna „do szafy” jest zdecydowanie najbardziej wielopoziomowym problemem całej Konfederacji od początku jej istnienia i obnaża dużo głębsze, nieprzepracowane bolączki. Nie trzeba wyjątkowych pokładów empatii czy inteligencji emocjonalnej, aby intuicyjnie rozumieć, dlaczego cała plejada wypowiedzi obu panów potrafi wywołać powszechne społeczne oburzenie, jednak one same nie wyczerpują całości zagadnienia.

Korwin znajduje się prawdopodobnie gdzieś na spektrum autyzmu. Posiada ewidentne, niezawinione trudności ze zrozumieniem faktu, że komunikat, który wydaje mu się, że wysyła w swoich wypowiedziach, jest zazwyczaj diametralnie inny od komunikatu, który odbiera przytłaczająca większość ludzi słyszących bądź czytających jego wypowiedzi (stąd zjawisko tzw. egzegezy korwinistycznej – że „nie to pan Janusz miał na myśli”). Dodatkowo wskazać można niski poziom empatii, niski poziom rozumienia czy zainteresowania, jaki efekt emocjonalny wywołują jego wypowiedzi (poza oczywiście wypowiedziami stricte służącymi prowokacjom, „trollingowi” czy zwróceniu na siebie uwagi). Dodać do tego należy wysoką pewność siebie oraz zerową zdolność do autorefleksji. Korwin nie potrafi zrozumieć, że kiedy jego opinie nie znajdują potwierdzenia w rzeczywistości, po prostu się „nie kleją”, to oznacza, że albo popełnił błąd w rozumowaniu, albo założenia były błędne. Wszystkie wymienione wyżej właściwości Korwina czynią z niego osobę absolutnie wyjątkową w polskiej polityce.

Korwin na przestrzeni dekad swojej działalności w tonie objawiania niepodważalnych faktów wygłaszał przeróżne poglądy, spośród których jedne są chwalebne, inne haniebne, a jeszcze inne po prostu absurdalne. Ze względu na swoją pewność siebie, pogardliwy stosunek do demoliberalnego systemu oraz absolutny brak światopoglądowych zahamowań sam wygenerował wokół siebie ruch społeczny, dzięki któremu Konfederacja w ogóle istnieje, a miliony ludzi w Polsce mają swoje światopoglądy wyrobione przez lub w kontrze do tez korwinizmu. Z jednej strony będzie wywoływał konsternację u wyborców i własnych działaczy, z drugiej jest jedynym gwarantem tego, że przedstawiona zostanie wielka gorąca myśl, opinia, wizja, która sprawi, że ci zwolennicy i działacze w ogóle będą. Jeśli znajdzie się ktoś, kto: (1) mając poglądy generalnie rozumianej prawicy, (2) będzie stał na czele dobrze uformowanej organizacji czy środowiska, (3) będzie w stanie angażować emocjonalnie ludzi wielkimi wizjami, (4) a jednocześnie będzie umiejętnie omijał ośmieszające go pułapki, to nadejdzie moment, gdy Korwin nie będzie już nikomu potrzebny. Ale póki co, nikogo takiego nie ma.

Czy Mentzen z Wiplerem akceptują ten fakt, czy nie, to są na Korwina skazani. Wyobrażenia na temat „korwinizmu bez Korwina” „korwinizmu, ale bez wad”, „prawdziwej partii wolnościowej”, „normalnego konserwatywnego liberalizmu” możemy natychmiast zweryfikować, obserwując sukcesy polityczne kolejno pozostałości po UPR, KNP, liczne organizacje libertariańskie, sukcesy wolnościowych ex-kolibrantów zasiadających w różnych partiach czy patrząc na wielkie sukcesy polityczne Roberta Gwiazdowskiego albo konserwatywno-liberalnej partii Jarosława Gowina. Poza tym, czym innym jest inteligentny „damage control” czy ocieplanie wizerunku Korwina po stratach wizerunkowych, a czym innym jest deprecjonowanie, „upupianie” czy obnoszenie się z politowaniem wobec „dziadka”. To, czego nie rozumieją politycy czy wyborcy Konfederacji, to fakt, że jeśli się umniejsza figurę, dzięki której istnieje twój ruch polityczny, samemu neguje się zasadność istnienia własnego ruchu politycznego. Podcina się drzewo, na którym się siedzi. Gdyby ktoś w PiS wpadł na genialny pomysł, by dla ocieplania wizerunku partii mówić o Jarosławie Kaczyńskim w kpiarski sposób albo z politowaniem, prawdopodobnie w przeciągu 15 minut zakończyłby swoją karierę polityczną. Chcecie działalności politycznej bez wstydzenia się z powodu Korwina, to stwórzcie coś kompletnie z nim niezwiązanego.

Planując kampanię wyborczą Konfederacji, zawsze trzeba w kalkulacjach uwzględnić Korwina; po pierwsze z wyżej wymienionych przyczyn; po drugie z powodu faktu, że jest on gwarantem mitu politycznego, który konstytuuje Konfederację; po trzecie dlatego, że niezależnie od tego, ile by się nie odżegnywało od Korwina czy chowało go do szafy, w oczach społeczeństwa wszystko związane z Konfederacją na poziomie skojarzeń już zawsze będzie zespawane z Korwinem.

Histeryczne odcinanie się od Korwina czy Brauna, przepraszanie za ich wypowiedzi, nie sprawia, że mainstream polityczny czy medialny zacznie kiedykolwiek szanować Konfederację. Szybkie rozemocjonowane reagowanie na czyjeś oskarżenia po pierwsze jest oznaką słabości psychicznej oraz niskiej jakości bycia politykiem; po drugie uwiarygadnia oskarżyciela jako osobę, która ma prawo do wydawania osądów; po trzecie obnaża wewnętrzne rozbicie partii; po czwarte jest gwarantem, że kolejne ataki medialne wciąż będą prowadzone, bo skoro są skuteczne, to należy dalej drążyć. Nawet jeśli wszyscy politycy Konfederacji podpisaliby deklarację posiadania najbardziej grzecznych i niekontrowersyjnych społecznie poglądów, nic by to nie zmieniło. Zawsze będzie się dało ich bombardować oskarżeniami mającymi mniejszy bądź większy związek z rzeczywistością.

Prawda jest taka, że każdy pogląd, każda opinia każdego człowieka i każdej partii może być punktem zaczepienia dla krytyki. Cokolwiek da się przedstawić w taki sposób, by wywołać w opinii publicznej mieszankę oburzenia oraz pogardliwej kpiny. Kłopot polega na tym, że Konfederacja sama daje się wprowadzić w pedagogikę wstydu, przez co popycha swój elektorat do zniechęcania się czy w ogóle do mentalnego rozstania z nimi. Po wejściu w pułapkę pedagogiki wstydu sama słuszność czy niesłuszność poglądów przestaje mieć znaczenie. Ludzie wrażliwsi zostaną zawstydzeni i wyrzekną się każdego poglądu, czy dobrego, czy złego. Ludzie o bardziej gruboskórnej naturze pójdą w zaparte i utracą jakąkolwiek zdolność do autorefleksji. W drugą stronę też to działa. Nawet najbardziej absurdalne i niepopularne poglądy da się znormalizować, jeżeli będzie się je eksponowało publicznie dostatecznie często, z dostatecznie niewzruszoną miną, uznając je za oczywistość czy drwiąc z oponentów. Zresztą w tym tkwił geniusz Korwina, dzięki któremu Korwin potrafił częściowo znormalizować w społeczeństwie głoszenie opinii monarchistycznych czy antydemokratycznych. Jeżeli ktoś nie wierzy i uważa, że „szuryzm” i „korwinizm” są winne skazaniu Konfederacji na wieczną porażkę, to niech zauważy, że z wielką łatwością można w szeregach każdej partii wskazać przynajmniej kilka opinii, które nadawałyby się do kompletnego ośmieszenia. PiS wygrywał wybory pomimo oskarżeń o „religię smoleńską”, opozycja wygrała wybory pomimo absurdalności oskarżania Jarosława Kaczyńskiego i Antoniego Macierewicza o bycie „agentami Kremla”. Lewica nie dokonała autonegacji w związku z bronieniem najbardziej niedorzecznych opinii w kwestiach społecznych czy tego co konstytuuje człowieka, płeć czy rodzinę.

Wypowiedzi Korwina są problemem i napsuły dużo krwi, natomiast nie wszystkie są problematyczne czy niesłuszne. W końcu gdyby Korwin z perspektywy korwinistów gadał  w większości głupoty, to źle by to o nich świadczyło, że angażują się w partię, która składa się w większości z błędów. Często to sami korwiniści przedwczesną histerią doprowadzają do nieuzasadnionej i niesprawiedliwej krytyki danej wypowiedzi, wywołując samospełniającą się przepowiednie oburzenia społecznego.

Poza tym, co dużo ważniejsze, Korwin jest problemem wtórnym wobec faktu, że partia „antysystemowców”, mających nieusuwalną łatkę radykałów, jest jednocześnie partią, która najbardziej boleśnie przeżywa każdą krytykę. To konfederaci usilnie poszukują zewnętrznej aprobaty systemu, mainstreamu i bezosobowej opinii publicznej. Zawstydzeni spuszczają po sobie uszy albo narzekają na rzeczywistość w bardzo żenujący sposób, że „kłamią o nas i nie zapraszają nas do telewizji”. Efekt jest taki, że partia „niegrzecznych chłopaków” żyje w wielkiej wewnętrznej sprzeczności, bo jednocześnie dystansują się od mainstreamu, zapowiadając jego obalenie; szukają aprobaty systemu; narzekają na reperkusje, związane z tym, że system ich wyklucza. Korwin przez lata powtarzał, że jest niezapraszany do mediów, jednak zazwyczaj mówił to w konwencji uwiarygodniania swojej antysytemowości. Krzysztof Bosak powtarza, że Konfederacja jest niezapraszana do mediów oraz że jej poglądy są karykaturalizowane w tonie, jak gdyby oczekiwał od kogoś zrozumienia i wyrazów sympatii za to, że są pokrzywdzeni.

Grzegorza Brauna oraz tego, w jaki sposób jest postrzegany dotyczą po części podobne zjawiska co JKM. Braun jednak nie jest osobą o konstrukcji psychicznej Korwina. Jego opinie i działania wynikają przede wszystkim z odruchów serca i pewnej dozy intelektualnej intuicyjności, połączonych z poczuciem obowiązku zajęcia się w tym momencie jakimś problemem społecznym. Wbrew temu, co się może wydawać ludzie doceniają postawę duchową, jaką Grzegorz Braun reprezentuje, a wysoka charyzmatyczność potrafi przebijać barierę, jaką stanowią blokady mentalne i skojarzenia  potencjalnych wyborców. Grzegorz Braun z poziomu bycia rozpoznawalnym reżyserem w ciągu kilku lat wytworzył wokół siebie środowisko tradycyjnych katolików, konserwatystów, monarchistów, dla których są to główne formy autoidentyfikacji (monarchizm korwinistyczny jest inną formą tożsamości). Grzegorz Braun pokazał, że można uzyskać powszechną rozpoznawalność oraz stworzyć ruch społeczny, którego założenia są biegunowo przeciwne wobec zastanej rzeczywistości. Polityką kreowania własnych narracji, kolejnych epizodów reżyserowanego przez siebie serialu, kolejnych przygód błędnego rycerza i jego drużyny potrafił np. podczas wyborów w Gdańsku w 2019 r., pomimo ekstremalnie niekorzystnych dla siebie okoliczności, wygenerować poparcie wynoszące prawie 12%. Prawie dwunastu procentom ludzi, jednej ósmej wyborców, nie uschła ręka podczas głosowania na człowieka, którego światopogląd na poziomie „zastanowienia się na spokojnie” podziela maksymalnie parę procent społeczeństwa, a znaczna jego część uważa „braunizm” za światopogląd z koszmarów, którym należy straszyć niegrzeczne dzieci.

Niezależnie od kwestii „szurskich”, słuszności konkretnych poglądów czy decyzji Grzegorza Brauna, bo nie o tym jest tekst, widowiskowa opowieść przedstawiana przez odważnego człowieka potrafi przełamywać schematy myślowe czy przyzwyczajenia wyborcze. Niska aktywność Grzegorza Brauna podczas wyborów parlamentarnych nie sprawiła (zapewne wbrew nadziejom liderów Konfederacji), że ktoś, kto go nie lubi przestał kojarzyć Konfederację z Braunem. Niski poziom wyeksponowania Grzegorza Brauna w przestrzeni medialnej sprawił, że część elektoratu poczuła się zdradzona i poszła do partii Polska Jest Jedna, część katolickiego elektoratu z niesmakiem zagłosowała na PiS, a część katolików uznała Trzecią Drogę za partię dla elektoratu niezdecydowanego. Poza tym schowanie Grzegorza Brauna sprawiło, że nie wykorzystano jego charyzmy i jego impresywności, by rozemocjonować tłumy. Nie pozwolono Braunowi robić tego, do czego jest stworzony. Gdyby w trakcie kampanii wyborczej Braun miał moment podobny do tego, kiedy rozbił haniebny wykład w niemieckim instytucie historycznym, poparcie poszybowałoby w górę i to w sposób dużo bardziej angażujący elektorat, niż żartobliwa kampania na mediach społecznościowych. Oczywiście, eksponowanie Grzegorza Brauna niosłoby za sobą ryzyko jakiejś wpadki wizerunkowej, natomiast byłoby to zagranie w grę, w której wraz z ryzykiem rośnie również szansa na większy sukces. Zamiast tego ośrodek decyzyjny w Konfederacji sam skazał swoją partię na bezpieczny kiepski wynik.

Nuda, monotonia przekazu, wtórność

Partie silne na poziomie wojny mentalnej posiadają odwagę prowadzenia wielowektorowej kampanii wyborczej. W obrębie ogólnej wizji, jaką roztacza dana partia, partie prowadzone przez odważnych ludzi pozwalają sobie na różne pomniejsze „kampanie marketingowe”. Donald Tusk nie popadł w rozpacz i nie odpowiadał histerycznie na pytania o obecność Giertycha na listach. Koalicji Obywatelskiej nie groził rozpad w związku z tym, że z jednej strony na listach znajdował się Roman Giertych, a z drugiej San Kocoń. PiS w ramach swoich wielkich narracji pozwala sobie na obsadzanie list pisowskimi radykałami, umiarkowanymi konserwatystami, bezideowymi technokratami, ludźmi, którzy wyrastają z tradycji narodowej, socjaldemokratami, konserwatywnymi liberałami. Pomijając samą kwestię podzielania wielkiej narracji, ludzie mają skłonność do nieświadomego tendencyjnego dobierania argumentów pod swoje tezy i różnice w ramach jednej partii czy jednej listy w naturalny sposób nie są aż takie uwierające dla wyborcy, jak mogłoby się wydawać. Jeżeli ktoś jest choć lekko pozytywnie nastawiony np. do jakiejś partii, domyślnie nie będzie szukał dziury w całym. Gdyby PiS składał się z ludzi o konstrukcji psychicznej części ludzi związanych z Konfederacją, już dawno doszłoby do dezintegracji partii z powodu różnic światopoglądowych czy z powodu rozpaczy, w jaką popadliby działacze po zobaczeniu, jak ich przywódca kompromituje partię np. słowami o „zdradzieckich mordach”. Konfederacja pomimo tego, że jest teoretycznie najbardziej różnorodną partią, złożoną z wyrazistych podmiotów i interesujących osobowości, doprowadziła do sytuacji, w której wszystkie partie ją tworzące wyrażały te same, mało wyraziste i mało angażujące opinie.

Niewyrazistość czy pochowanie Korwina i Brauna doprowadziły pośrednio do kolejnego rażącego błędu. Konfederacja bardziej niż kiedykolwiek prowadziła kampanię w sposób reaktywny. Wyrażano opinie na tematy aktualnie popularne, ale z przesadnym opóźnieniem, by nie ryzykować nietrafienia z nastrojami społecznymi. Odpowiadano na głupie zaczepki o jedzenie psów. Marnowano czas kampanii wyborczej na narzucane z zewnątrz tematy. Jeżeli jakiś temat czy „problem społeczny” pojawia się w mainstreamowej przestrzeni medialnej, oznacza to tyle, że został już sformułowany w formie „pytania z tezą”. Przesadne angażowanie się w bieżączkę bez prób wrzucania w przestrzeń publiczną własnych tematów na swoich regułach to przepis na utratę uwagi odbiorców. Stajemy się tylko jednym z wielu drugoplanowych aktorów w ramach przedstawienia.

Podsumowując całość, uważam, że Sławomir Mentzen nie zrozumiał istoty tego, czym zarządza, tego, że polityka to nie działalność biznesowa. Błędnie przeniósł schematy myślowe z biznesu do polityki. Chcąc „biznesowo zoptymalizować” Konfederację, po prostu w jakimś stopniu ją zanegował. Przy okazji dały o sobie znać również inne nieprzepracowane problemy Konfederacji, m.in. wcześniej wspomniany patologiczny lęk przed „robieniem obciachu” przez Korwina i Brauna, potrzeba zewnętrznej walidacji i aprobaty czy powtórka ze szkodliwej „doktryny Wiplera”, czyli robienia kampanii w celu pozyskania głosów „normalnych ludzi” czy „rodzin z dziećmi”, czyli abstrakcyjnych grup, wobec których nie da się, będąc Konfederacją, stworzyć konkretnej i atrakcyjnej oferty. Okazało się, że po rebrandingu firmy, zatrudnieniu specjalistów, wywaleniu części starych pracowników, rozpoczęto produkcję mdłego produktu dla każdego. Tyle, że nikt go nie kupił, poza starą bazą konsumentów, która i tak zrobiła to z niesmakiem.

 

Przemysław Kik

Kategoria: Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *