banner ad

Sztajer: W krainie pogranicznych cerkwi

Mylił się Arystoteles co do istnienia sortu ludzi, których nazwał niewolnikami z natury. Jako dobrze urodzony Ateńczyk odnosił się z należytą pogardą do narzędzi o ludzkim kształcie, czyli niewolników. Wiemy, że zarówno w tym, jak i w swoim założeniu, że można spotkać taki rodzaj ludzi, który z urodzenia predestynuje dane indywiduum do bycia jedynie pionkiem służebnym innych – bez własnego zmysłu moralnego, wyczucia cnoty i gustu – błądził zupełnie.

Linie podziału nie przebiega pomiędzy wolnymi i niewolnymi, mądrymi i głupimi, złymi i dobrymi – ta linia biegnie mgliście przez moje i twoje własne wnętrze. Im więcej zła, głupoty i niedobrych nawyków – tym dalej w narożnik słabości spychany jest właściciel takiej duszy. A im więcej tak osłabionych jest w danej społeczności, tym będzie ona wydawać się głupsza, bardziej zniewolona, bardziej zepsuta.

Nie mylił się Arystoteles w swoim dualizmie dynamiki bytowej – każda potencjalność dąży do swej realizacji. Każda możliwość do urzeczywistnienia. Każdy byt do swojego celu, do swojego telos. I tak, można dopowiedzieć sobie, wyzbywszy się przesądów pogaństwa – każdy człowiek może swój dany od Stwórcy telos realizować, niezależnie od tego, jak jest urodzony i co go spotkało w dzieciństwie.

Niezawodne, chłodne rozumowania, prosto spod akademickiej sztancy. Tak właśnie przecież jest – skąd się zatem wzięło to? Skąd się biorą takie miejsca jak to, przez które przechodzę powoli, odprowadzana apatycznymi spojrzeniami autochtonów – zgniła wioska, rozłażące się blokowiska w środku ślicznych, wołyńskich pól, betonowe rampy, które wyglądają, jakby ktoś wyrwał je z socrealistycznego miasta i upuścił tutaj, poza sensem i kontekstem; przerdzewiałe silosy, jęczący na niskich obrotach traktor, o którym powiedzieć, że „pracuje” byłoby grubą przesadą; blaszana buda ogłaszająca się dumnie sklepem, a pod nią otyli starsi panowie, pretensjonalnie ubrane kobiety z wrzeszczącymi dzieciakami i mężczyźni w nieokreślonym wieku, autystycznie kołyszący się nad puszkami z piwem. Jakiś trzepak, jakaś niekompletna i pokraczna imitacja placu zabaw. Elementy garderoby, bity porozrzucane gdzieś bez ładu i składu. Brud i apatia.
A z tyłu, w tle, jakby specjalnie umieszczony tam przez diabolicznych projektantów tego zgniłego hrabstewka alkoholizmu i bezsensu – murowany dwór, schodzący terasą nad rzekę, z pięknym podjazdem i wielką bramą, z ocienionymi drzwiami frontowymi i dzikim winem rozpełzłym po ścianach.

Komunizm to ten system wierzeń, który specjalizował się w czynieniu z całych społeczności ludzi gorszego sortu. To przemyślna machina, produkująca deprawację i brak perspektyw, laboratoryjnie wydobywająca z człowieka najniższe cechy i hołubiąca je, by nawet po trzydziestu latach od swojego zakończenia triumfalnie zaprezentować je w misterium brzydoty – Państwowym Gospodarstwie Rolnym, istniejącym chyba już tylko po to, żeby przypominać o sukcesach w wykorzenianiu i zabijaniu ducha w ludziach.

 

Chcąc się otrząsnąć, energiczniej naciskam pedały  – chcę zgubić się w wołyńskich polach, jadąc wzdłuż granicy na południe, zakosami po pagórkach, i znaleźć wszystkie cerkwie, które gdzieś tam, podobno, jeszcze pachną charakterystycznie ksylamitem i ścigają się strzelistością kopuł z przysadzistymi lipami, tutaj, na granicy polsko – ukraińskiej, na południe od słodkiego Kryłowa.

 

***

Kiedy tak jadę, coś mi się przydarza.

 

Jadę sobie tą niewiadomą krainą, gdzie Wołyń wpada w Grzędę Sokalską, a Zamojszczyzna w rozciągniętą Płytę Podolską, dookoła, jak okiem sięgnąć – wzgórza z falującym zbożem, południowa godzina, prędkie chmury nad głową.

Przede mną, doskonale widoczne z pagórka, płoży się miasteczko piękne jak figurka z porcelany – widzę dwie strzelające w górę wieże barokowego kościoła, kieszonkowy ryneczek, kolorowe dachy.

Jakie piękne, kresowe miasteczko, prawdziwa niespodzianka w tej szachownicy pól i opuszczonych wiosek! Przyspieszam, bo już pachną mi lipy na rynku, podniebienie podpowiada smak zimnego kwasu chlebowego, kościelna cisza barokowego puzderka przyzywa zgrzaną duszę – słowem, jadę jak do swojego, jak po swoje.

Naraz asfalt się kończy.
Nie pojadę dalej – GRANICA PAŃSTWA – krzyczą litery na zasadniczej tablicy.

Cała moja rozpędzona nadzieja wyhamowuje i odbija się o zasiek ustawiony w szczerym polu.
Dołączam do długiej listy Polaków, którzy spontanicznie puścili kwiecistą wiązankę pod adresem Jałty, Stalina, Churchilla i Roosevelta.

Patrzę jeszcze tylko przez lornetkę na miasteczko śliczne, ale takie brudne i obstrzępione, jakby je ktoś porzucił dziesiątki lat wcześniej, jakby nigdy nikt nie robił tam wiosennych porządków. Z kościoła odpadają płaty tynku, słupy zapadają się w zniszczoną drogę.

Waręż, obecnie na Ukrainie.
Za płotem, za granicą.

***

Nie wszystko stracone. Gdzie szosa robi się wąska i więcej w niej dziur niż asfaltu, zygzakiem po miedzach i okrągłych kurhanach, z których utkana jest Sokalszczyzna, rozlewa się mały Sulimów. Z tej małej szosy trzeba skręcić w jeszcze węższą; taką, która zaraz skończy się w polu. Zanim to jednak nastąpi, po prawej ręce będzie można zobaczyć małą cerkiewkę. Wszystkie one roztaczają jakiś mikroklimat, jakby parasol ciszy; tak, jakby te rozłożyste lipy tłumiły nie tylko dźwięki dochodzące z zewnątrz, ale również chroniły przed pędzącym naprzód czasem. Ogromne, stare drzewa pachną przeszłością. Drewno, mimo, że troskliwie zaimpregnowane i nie krwawi już żywicą, zdaje się posiadać ludzkie cechy, zwłaszcza zaś jedną – pokorę. Pomalowane na pomarańczowo, na brązowo lub na kolor intensywnej czarnej kawy – tkwi sobie zorientowane na krzyżu greckim, bez szemrania przyjąwszy formę trójdzielnej świątyni, orientowanej na wschód, uwieńczone bizantyjskimi chełmami z rwanego drewna. Wyłamane balustradki, drzwi zamknięte na głucho, gablotki z listem od biskupa lwowskiego (!), zupełnie milczące dzwonnice – jakie to wszystko posłuszne!

W Sulimowie cerkiewka służy rzymskim katolikom – akt sprawiedliwości, będący tak dalece kroplą w morzu sprawiedliwości należnej, jak tylko się da. Tu dodatkowo w środku (tak przynajmniej informuje tablica, zobaczyć nic nie mogę, chociaż łapczywie rzucam się do dziurki od klucza, jak zrobię jeszcze dziś w Dłużowie, Mycowie, i w Chłopiatyniu, i w Żeniatynie) znajdują się te cenne rzeczy, które kiedyś służyły Polakom w kościele św. Marka w Warężu. W tamtym Warężu.

Drewno jest pokorne; przyjmie wszystko. Dotykam ścian, śliskich od impregnatu i szorstkich od słoi i wyżłobień drzewnych. Te ściany słuchały przecież agitacji banderowskich i zachęt do rzezania Lachów (nie jest mitem, że to właśnie duchowieństwo grekokatolickie było rozsadnikiem idei nacjonalistycznych), dzisiaj słuchają głównie ciszy i inkantacji pogrzebowych. Drewno przyjmie wszystko. A te wsie, one już tylko w spokoju umierają.

 

Jak Chochłów albo Dłużów. Szosa, niczym rzeka zamieniająca się w coraz to węższą i węższą strugę, prowadzi pomiędzy Sokalskimi skarpami, zarosłymi polnymi kwiatami – ogromne, dzikie jabłonie ocieniają opuszczone studnie i wybebeszone z wnętrzności domy z potrzaskanymi dachami, schylone ku ziemi obórki i drewniane świetlice z zabitymi oknami. A przecież ktoś musi tu mieszkać, bo pasą się krowy – moje spolegliwe, najmądrzejsze i najłagodniejsze modelki. Robię im zdjęcia raz po raz, i znów uświadamiam sobie, jak kocham ich mądre, wilgotne oczy.
           

***

Polna droga skręca gwałtownie i prawie niknie, przytłumiona z jednej strony jakimś zaniedbanym domiszczem z zagruzowanym podwórkiem, a z drugiej  wzgórzem, zamkniętym pierścieniem niewysokiego muru. Na górę wiodą cementowe schody, a kiedy po nich wbiegam, ogromne pukle nawarstwionych, starych lip odsłaniają przede mną cudo – największą drewnianą cerkiew w Polsce. (Ale czy to Polska? Ten skraj zdaje się drżeć gdzieś w bezmiejscu i w bezczasie; to własciwa, w etymologicznym sensie tego słowa „u – kraina”, ziemia „u kraja”, ni stąd ni zowąd wysnuta z hektarów zbóż, lasów i nisko szybujących obłoków). Jest ogromna, ale zarazem tak zapomniana, jak ascetyczny słupnik, który zasnął na kilkaset lat, i obudził się niedostrzegany, bo zaginęła o nim pamięć. Z każdej strony wokół tego kieszonkowego giganta tłoczą się drzewa, pomniejszając go i nacierając na zmatowiałe kopuły; intensywny zapach impregnatu kręci w nozdrzach. Porzucone klęczniki, drzewce od feretronów i ramy od obrazów dopełniają obrazu jakiejś dawnej tragedii, która spustoszyła miejsce kultu. Na drzwiach ledwo widoczny Piotr i Paweł mają rozmazane twarze, otoczone jakby mgiełką zdziwienia – co się stało? Czy naprawdę tak było, że bracia greccy rzucili się na braci rzymskich z siekierami, widłami, cepami, wytoczyć z nich ostatnią krew, wygnać za Chełm i Przemyśl?

Dalej są już tylko pola; kilka razy grzęznę w rozmoczonym po ostatnim deszczu czarnoziemie. Jakiś dom w polu, strzeżony gęstymi odroślami kukurydzy, jakiś biały krzyż ni stąd ni zowąd wśród zboża. Nieczytelne znaki, drogowskazy niepamięci, pantomima umarłych i ich artefaktów.

Z daleka widać kolejną kopułę; Myców. Do drzwi cerkwi przerobionej teraz na kościół wiodą schodki i kwietna rabatka – potworny kontrast z zarosłym chwastami, rozsypującym się cmentarzem tuż obok, kupą gnijącego siana pomiędzy nagrobkami, niszczejącą bramą w nieistniejącym już murze.

Można by zapytać: czy tak wiele kosztowałoby wyrównać teren, wyrwać chwasty, uporządkować groby? Otóż wiele. Tu leżą rodziny tych, którzy musieli odejść na wschód – gdyby nie odeszli, zabiliby wszystkich swoich rzymskich braci co do jednego, nie oszczędzając dzieci ani starców, w najbardziej wymyślny i okrutny sposób. Gnijące, zarośnięte cmentarze tutaj to reguła. Zupełna obojętność, z jaką obecni mieszkańcy traktują te pokruszone, wrośnięte w ziemię groby jest jednak zrozumiała. Ziemia ma pamięć, a owo wyniosłe milczenie nie liczące się z powagą tanatosa jest zapłatą za inne śmierci – nawet, jeśli mieszkańcy PGR Mycowa sądzą, że robią to ze zwykłego lenistwa lub niechciejstwa.

***

Greckie cerkwie, ocienione ogromnymi drzewami, otulone poszumem lip jak dostojnym chorałem – co macie do powiedzenia przejezdnemu?

Nic; nic zupełnie; głębokie milczenie, po wielokroć uzasadnione, uwierzytelnione stemplem lat i przelanej krwi, przełamanych granic i hukiem pożarów – to jest pokora, zapierająca dech w piersiach, i pozostawiająca człowieka na długich wdechu, aż zaczyna kręcić się w głowie, aż przysiada się na niskim zydlu przycerkiewnym – i można znów zacząć oddychać, patrząc na przewalające się nad bezkresem pola obłoki, na Wołyń płynący gdzieś razem z niebem, na Sokal za trzema wzgórzami, na Waręż, co został się tuż – tuż za niesprawiedliwą granicą, która trzeba przyjąć do wiadomości – i już. Tak właśnie, z głową opartą o drewnianą ścianę, z nogami rozrzuconymi odpoczywająco, ze wzrokiem odklejonym od swojego opatrzonego latami obejścia siedzą czasem starzy ludzie w tych wymierających wioskach, czekając na swój czas. Są gotowi do drogi; teraz opanowują sztukę wsłuchiwania się w roje pszczół brzęczących przy lipach i świerszczy pocykujących w stogach siana; na strunach tych wysokich dźwięków sposobią się do odejścia, tak jak odchodzi gdzieś, pędzi nieruchomo na wschód kraina pogranicznych cerkwi.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo

Komentarze (5)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. HENRIETTA pisze:

    Lubię czytać Pan wpisy -ja też tęsknie do tamtego krajobrazu -urodzona w Wielkopolsce (ojciec) ale matka stamtąd. Parę lat temu byłam w Kodniu i szłam nad Bug stęskniona do tej zupełnie innej niz u nas rzeki. KOcham Przemyśl i Lwów. Wybiore sie Pani szlakiem.

    A spotkałam w sanatorium kobietę pochodzącą z Chełmszczyzny, ktora opowiadała że jeszcze z koncem lat 40. musieli uciekać nocą z domu bo "oni" napadałi i riezali. Spali poza domem, na polach albo w stogach bylo już zimno bo jesien, dzieci marzły.  Tak że akcję "wisła" i wysiedlenia powitali z ulgą

  2. aSz pisze:

    Niezmiernie się cieszę, że odbiera to Pani podobnie jak ja.

    pozdrawiam,
    ASztajer

  3. aa pisze:

    ""Nie pojadę dalej – GRANICA PAŃSTWA" . Ależ w czym problem? Ukriana nie wymaga wiz. Paszport w rękę i do przodu.

  4. aSz pisze:

    aa, oczywiście, ale w tym wypadku trzeba jechać do najbliższego przejścia granicznego. Nie można przekroczyć granicy ot tak, przez pole, tylko po to, żeby najkrótszą drogą wpaść do Waręża i z powrotem :)

  5. JP.D.D.D pisze:

    Ładnie. Rzekłbym prawie poetycko.Tylko jedno ale- nie Dłużów…a Dłużniów. Pozdrawiam …z tamtych stron.  :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *