banner ad

Ksiądz Edgeworth de Firmonth: Ostatnie godziny Ludwika XVI, Króla Francji

| 21 stycznia 2022 | 0 Komentarzy

Nie podjęto jeszcze decyzji co do losu Króla, gdy p. de Malesherbes, którego nie miałem zaszczytu znać osobiście, nie mogąc przyjąć mnie u siebie ani przybyć do mnie, zorganizował spotkanie u Madame de Sénozan. W trakcie tego spotkania p. de Malesherbes przekazał mi wiadomość od Króla, w której ów nieszczęsny monarcha prosił, bym w razie potrzeby towarzyszył mu na szafocie. Wiadomość tę przekazano w sposób tak pochlebny, że mógłbym uznać za swój obowiązek oddalenie jej – gdyby nie to, że ukazała ona charakter księcia, którego ostatnie chwile przychodzi mi opisać, księcia, który raczył nazwać tę służbę „uprzejmością” i który uznawał ją za „ostatni dowód mojego przywiązania do Jego osoby”; wreszcie – który żywił nadzieję, że nie odmówię. Gdyby jednak zabrakło mi niezbędnej odwagi, skłonny był zezwolić mi na znalezienie innego księdza na moje miejsce; pozostawił by mnie w zupełnym spokoju gdybym czuł, że nie jestem w stanie podjąć się tego smutnego zadania.

Taka wiadomość każdemu wydać się mogła życzeniem najpilniejszym. Uznawałem ją za rozkaz i poprosiłem p. de Malesherbes o przekazanie królowi, gdyby tylko miał po temu okazję, że uczynię wszystko, co serce złamane na skutek smutku mogło nakazać w takiej sytuacji.

Minęło kilka dni. Nie mając dalszych wieści zacząłem żywić nadzieję, że wyrok może zdecydować tylko o deportacji, lub że jest jeszcze dość czasu na zastanowienie, kiedy 20 stycznia, około godziny czwartej po południu, nieznany mi człowiek przybył do mojego domu i wręczył mi notę Tymczasowej Rady Wykonawczej, w której czytam co następuje: „Rada Wykonawcza, mając do zakomunikowania obywatelowi Edgeworthowi de Firmont sprawę najwyższej wagi, nakazuje mu stawienie się przed jej obliczem w trybie natychmiastowym”. Posłaniec dodał, że ma rozkaz towarzyszyć mi, a także, że powóz czeka już na ulicy. Udałem się z nim niezwłocznie.

Gdy dotarliśmy Tuileries, gdzie odbywały się posiedzenia Rady,  zauważyłem, że wszyscy ministrowie są obecni. W chwili, gdy wkroczyłem do pokoju, wszyscy oni powstali i otoczyli mnie.

Minister Sprawiedliwości zapytał mnie: „Czy to obywatel Edgeworth de Firmont?” Odpowiedziałem: „Tak”.

„Ludwik Kapet – ciągnął dalej minister – poprosił, by był pan przy nim w jego ostatniej godzinie. Poprosiliśmy pana tutaj by zapytać, czy zechce pan usłużyć mu tak, jak sobie tego życzy?”

Odpowiedziałem: „Jeżeli Król wyraził takie życzenie wymieniając moje nazwisko, uważam to za swój obowiązek”.

„W takim razie – powiedział Minister – proszę się udać wraz ze mną do Temple, tam bowiem teraz idę”.

Ze swojego biurka podniósł stertę papierów, przez chwilę lub dwie szeptem rozmawiał z innymi ministrami, po czym nakazał mi podążyć za sobą i szybko opuścił pokój.

Przy powozie ministra oczekiwała na nas eskorta kawalerii. Wsiadłem, on zaś poszedł w moje ślady. Nosiłem wtedy ubranie cywilne, jak zresztą wszyscy duchowni katoliccy w Paryżu; myśląc wszak z jednej strony o tym, co winien byłem królowi, nie nawykłemu do widoku tak odzianych księży,  a drugiej – o samej wierze, której istnienie nowy rząd po raz pierwszy zdawał się przyjmować do wiadomości, miałem prawo wystąpić, przynajmniej przy tej okazji, w zewnętrznych oznakach mojego stanu, lub przynajmniej podjąć taką próbę. Uważałem to za swój obowiązek. Jeszcze przez opuszczeniem Tuileries odezwałem się w powyższej sprawie do ministra, ten jednak odmówił mi udzielenia zgody w słowach, które nie dały mi żadnej możliwości ponowienia prośby, choć nie zawierały żadnych obraźliwych uwag.

Podróż minęła przeważnie w milczeniu, choć dwu- lub trzykrotnie minister podjął próbę jego przerwania. „O Nieba… – stwierdził ostrożnie zamykając okno powozu – przed jakim to strasznym zadaniem staję… Cóż za człowiek – dodał mówiąc o Królu – co za abdykacja, jakaż dzielność! Nie, sama natura nie mogła mu dać takiej odwagi, w tym musi być coś nadludzkiego”. Tego typu uwagi tworzyły doskonałą okazję do nawiązania z nim rozmowy i wypowiedzenia bolesnej prawdy. Zawahałem się jednak przez chwilę; później, pamiętając, że moim podstawowym obowiązkiem jest dostarczenie Królowi pociechy religijnej, o którą tak nabożnie prosił, a jakiekolwiek uwagi z mojej strony mogły skutkować odebraniem mi możliwości dopełnienia tego obowiązku, zachowałem ciszę. Minister zdawał się rozumieć znaczenie mojego milczenia i nie odezwał się już więcej aż do końca podróży.

Dojechaliśmy zatem do Temple bez słowa. Zewnętrzną bramę otworzono nam bez zwłoki, gdy jednak dotarliśmy do budynku oddzielającego dziedziniec od ogrodu, powóz zatrzymano. Znajdowało się tam biuro pełniące rolę punktu kontrolnego, a by przejść poza nie, odwiedzający musieli wyjawić powód wizyty oraz zostać rozpoznani przez komisarzy. Sam minister został poddany tej procedurze, podobnie jak ja. Musieliśmy czekać na urzędników blisko kwadrans, a mimo to w dalszym ciągu nie zamieniliśmy ani słowa. W końcu nadeszli. Było ich dwóch, a jednym z nich okazał się młodzieniec w wieku lat 17 lub 18. Pozdrowili ministra, którego rozpoznali; on z kolei przedstawił mnie i wyjaśnił kim jestem i dlaczego tam byłem. Urzędnicy dali mi znak bym za nimi podążył i razem przekroczyliśmy ogród by wkroczyć na dziedziniec.

Drzwi do wieży, jakkolwiek bardzo małe i niskie, tak były opatrzone żelaznymi sztabami i śrubami, że otwierały się z przeraźliwym hałasem. Przeszliśmy przez korytarz wypełniony strażą i weszliśmy do kolejnego, większego, którego kształt sugerował mi, że była to niegdyś kaplica. Wszyscy oficjele Komuny, odpowiedzialni za Króla, zebrali się w tym miejscu. Byłem znacznie bliżej,  a jednak nie zauważyłem u nich poruszenia lub zakłopotania, które dostrzegłem wśród ministrów w Tuileries. Było ich mniej więcej dwunastu, w większości odzianych w jakobicie uniformy. Powietrze, które wydychali, ich maniery, ich sang-froid – wszystko to ukazywało ich jako ludzi gotowych do największych zbrodni. Należy przy tym zaznaczyć, że nie wydaje się to odnosić do wszystkich spośród nich, spostrzegłem bowiem również takich, których wyłącznie ich własna słabość zaprowadziła do tego miejsca grozy.

Jakkolwiek by nie było, minister zebrał ich razem w rogu pokoju, gdzie ściszonym głosem odczytał im dokumenty, które przyniósł ze sobą z Tuileries, po czym odwrócił się do mnie i rzucił krótko, bym za nim podążył.  W tym momencie urzędnicy wyrazili sprzeciw, więc wszyscy znów zebrali się w narożniku i szeptali między sobą, po czym połowa z nich udała się z ministrem, a pozostali zostali z tyłu, by mnie pilnować. Gdy tylko minister opuścił pokój, a drzwi zamknięto, najstarszy z urzędników podszedł do mnie i z widocznym zakłopotaniem mówił do mnie o ogromnej odpowiedzialności, której miałem się podjąć, przeprosił za zastosowanie środków, które zmuszony jest podjąć, etc. Zrozumiałem, że oznacza to zamiar przeszukania mnie i uprzedzając go oświadczyłem, że jeżeli reputacja p. de Malesherbes nie okazała się wystarczająca do zwolnienia go z tej formalności, to ja czułbym się niepocieszony, gdyby dla mnie uczyniono wyjątek. Dodałem, że nie mam w kieszeniach niczego, co może się im wydać podejrzane – jak zresztą łatwo mogli się domyślać. Mimo to przeprowadzono gruntowne przeszukanie. Moje pudełko z tytoniem otwarto, a sam tytoń przesiano. Niewielkie pióro w stalowym futerale, które przypadkiem znalazło się w mojej kieszeni, poddano szczegółowej analizie z obawy, że mogło skrywać sztylet. A jednak, mimo to, moje papiery nie interesowały przeszukujących mnie w najmniejszym stopniu. Gdy tylko przeszukanie zakończono, raz jeszcze przeproszono mnie za kłopot i zaproponowano mi krzesło, lecz zanim zdołałem usiąść, dwóch spośród urzędników, którzy przedtem udali się do apartamentów króla, wróciło by powiedzieć mi, że mogę go teraz zobaczyć.

Poprowadzono mnie na górę krętymi schodami, tak wąskimi, że dwie osoby z trudem mogły się na nich minąć, dodatkowo co jakiś czas przegrodzonymi. Za każdą z barier stał wartownik. Z reguły byli to prawdziwi sankiuloci[1], niemal wszyscy pijani, a ich krzyki, powtarzane przez echo odbijające się od kamiennego stropu, wprawiały w przerażenie. Przybywszy do pokoju króla (do którego wszystkie drzwi pozostawały otwarte), zobaczyłem jego samego w otoczeniu ośmiu lub dziesięciu osób. Grupa ta składała się z ministra sprawiedliwości (Garat) i kilku członków Komuny, którzy przybyli, by odczytać królowi feralny dekret, wyznaczający jego egzekucję na dzień następny.

Jego Wysokość stał pośrodku nich, spokojny, cichy, nawet łaskawy; żaden z urzędników nie wyglądał spokojniej od niego. Gdy wszedłem, skinął na nich dłonią by go zostawili. W milczeniu usłuchali, a on zamknął za nimi drzwi. Zostałem sam z królem.

Do tamtej chwili pozostawałem zajęty przede wszystkim swoimi emocjami, ale na widok tego księcia, przedtem tak wielkiego, a teraz jakże nieszczęsnego, nie potrafiłem dłużej powstrzymać łez. Popłynęły mi po twarzy, ja zaś upadłem do jego stóp nie będąc w stanie wyrazić się w języku pełnym rozżalenia. Widok moich emocji dotknął go bardziej aniżeli dekret, którzy przed chwilą mu odczytano. Z początku jego jedyną odpowiedzią na moje łzy były jego własne, ale dość szybko doszedł do siebie i powiedział: „Wybacz tę słabość, jeżeli można to tak nazwać; długo żyłem otoczony moimi wrogami i rutyna w jakimś stopniu przyzwyczaiła mnie do nich. Lecz widok wiernego poddanego  to dla mnie za wiele, to coś, do czego nie jestem już nawykły i dotyka mnie do głębi wbrew mnie samemu”.

Mówiąc to podniósł mnie z troską i poprowadził do swojego gabinetu, w jego pokoju wszystko bowiem mogło być podsłuchane. Sam gabinet urządzono w jednej z wież Temple. Nie było tam zasłon ani ornamentów, niewydolny piecyk zajął miejsce ognia, a całość umeblowania stanowił stół i trzy pokryte skórą krzesła. Król poprosił bym usiadł obok niego. „Rozumie pan, monsieur – rzekł – że jest już tylko jedna sprawa, która mnie zajmuje, jedyna ważna rzecz, która pozostała, czym bowiem jest wszystko oprócz tego? Muszę jednak prosić, by zaczekał pan kilka minut – oto bowiem nadchodzi moja rodzina. Gdy będzie pan czekał, proszę spojrzeć na ten papier. Rad jestem, że mogę go panu pokazać”. Jego Wysokość wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru, złamał pieczęć i podał mi go.

Był to testament, który król spisał w grudniu, w czasie, gdy nie przypuszczał, że w ostatnich chwilach życia dane mu będzie otrzymać posługę katolickiego księdza. Każdy, kto przeczytał ów dokument – jakże wart chrześcijańskiego monarchy, będzie w stanie wyobrazić sobie głębokie wrażenie, jakie na mnie wywarł. Co jednak zadziwić może jeszcze bardziej, to fakt, że sam król zdobył się na odwagę przeczytania mi go – i to nie raz, a dwukrotnie. Jego głos nie zadrżał, a wyraz jego twarzy pozostał niezmienny – z wyjątkiem chwil, gdy odczytywał imiona tych, którzy byli mu najbliżsi. Wówczas nie był w stanie kontynuować, a łzy płynęły wbrew jego woli. Kiedy jednak odnosił się do samego siebie i swoich własnych udręk, nie wydawał się dotknięty bardziej, niż byłby przeciętny człowiek słuchający o niedoli kogoś innego.

Gdy skończył czytać, a jego rodzina nadal nie nadchodziła, zapytał mnie o wiadomości dotyczące sytuacji duchowieństwa i Kościoła we Francji. Mimo ścisłości swojego odosobnienia zdołał uzyskać nieco informacji na ten temat; dowiedział się m. in., że francuscy duchowni, którym nakazano wyjazd, znaleźli schronienie w Londynie – nie znał jednak szczegółów. To, co zdołałem mu powiedzieć, wywarło na nim głębokie wrażenie; ubolewając nad losem francuskiego kleru, król nie omieszkał wyrazić uznania dla szczodrości ludu Anglii, który starał się ulżyć ich doli. Nie zadowolił się jednak pytaniami natury ogólnej i przechodząc do spraw szczegółowych w sposób, którym byłem zdumiony, zapytał o los pewnych duchownych, którymi interesował się osobiście. Wymienił kardynała de la Rochefoucauld, biskupa Clairmont, a przede wszystkim – arcybiskupa Paryża: pytał o miejsce jego pobytu, zajęcie, a także to, czy w jakikolwiek sposób mogę nawiązać z nim korespondencję. „Proszę go zapewnić – ciągnął – że umieram w Wierze, jak również, że nigdy nie uznałem żadnego nauczyciela poza nim samym. Będzie pamiętał, że nigdy nie odpowiedziałem na jego ostatni list; byłem wtedy ciągle w Tuileries, a wypadki wywierały na mnie ogromną presję i nie umiałem znaleźć czasu. Z pewnością mi wybaczy, jest bardzo uprzejmy…” Król wymienił też opata F. Nigdy go nie spotkał, ale świadom był wszelkich posług, których ten duchowny wyświadczył diecezji paryskiej w owym trudnym czasie. Zapytał o jego los, a gdy odpowiedziałem, że F. miał szczęście wyjechać, mówił o nim w sposób wskazujący na wagę, jaką przywiązywał do jego bezpieczeństwa oraz poważanie dla jego wielkich zalet.   

 Dalsza rozmowa dotyczyła księcia de Orléans. „Cóż takiego kiedykolwiek uczyniłem mojemu kuzynowi – zwrócił się do mnie król – by chciał on szukać mojej zguby? Koniec końców należy go jednak żałować bardziej niż mnie. Moja sytuacja jest tragiczna, to nie ulega wątpliwości, ale z pewnością nie zamieniłbym się z nim”.

Tak jakże zajmująca rozmowa została nagle przerwana przez jednego z urzędników, który przybył by oznajmić królowi, że jego rodzina zeszła już na dół i że udzielono mu pozwolenia na zobaczenie ich. Bardzo poruszony, wyszedł natychmiast. Spotkanie miało miejsce (na tyle, na ile mogłem się zorientować nie będąc przy niej obecny) w niewielkim pokoju, oddzielonym wyłącznie szklaną szybą od pomieszczenia, w którym znajdowali się komisarze – tak, by mogli oni widzieć i słyszeć wszystko, co się działo. Ja sam, choć przebywałem w gabinecie, w którym zostawił mnie król, z łatwością rozróżniałem głosy i wbrew swojej woli byłem świadkiem najbardziej poruszającej sceny, jakiej kiedykolwiek doświadczyłem. Żądne pióro nie jest w stanie tego opisać. Przez ponad pół godziny nie padło ani jedno dające się odróżnić słowo. Nie było szlochów i westchnień – jedynie głośny lament, głośny na tyle, że dało się go słyszeć poza wieżą. Król, królowa, Madame Elżbieta, Delfin i Madame Royale – wszyscy razem płakali. Gdy w końcu ich płacz i łzy ustały z braku sił, a oni sami zaczęli rozmawiać, ich głosy stały się cichsze i bardziej opanowane.

Ich rozmowa trwała około godziny, po której król powiedział do widzenia – pozwalając im myśleć, że zobaczą go jeszcze kolejnego dnia. A gdy odeszli, natychmiast wrócił do mnie w stanie wzburzenia wskazującego na to, jak bardzo to rozstanie było dla niego trudne. „Cóż, drogi Panie – zwrócił się do mnie opadając na krzesło – cóż za rozmowę właśnie odbyłem. Dlaczegóż kocham i jestem tak czule kochany? Ale… zostawmy teraz wszystko dla sprawy zbawienia. To teraz winno zająć wszystkie moje myśli i pragnienia”.

Gdy tak ciągnął tę przemowę, obarczony nałożonym nań ciężarem, w sposób, który ukazywał jego uczucia i odwagę, wszedł Cléry; zasugerował, że król powinien zasiąść do kolacji. Król zawahał się przez moment, ale wyraził zgodę. Kolacja nie zajęła mu więcej niż pięć minut, a wracając do gabinetu zaproponował, że ja też powinienem coś zjeść. Jakkolwiek nie miałem apetytu, uznałem, że winieniem okazać posłuszeństwo jego woli, lub przynajmniej sprawić wrażenie takowego.

Pewna szczególna myśl opanowała mój umysł, zwłaszcza odkąd znajdowałem się w obecności króla. Chodziło o udzielenie mu Komunii świętej, której tak długo był pozbawiony, bez względu na skutki dla mnie samego. Mogłem wprawdzie potajemnie przemycić Hostię, tak, jak czyniono to w przypadku osób skazanych na areszt domowy. Niestety, gruntowne przeszukanie, któremu podlegał każdy wchodzący do Temple, a także świętokradztwo, które było by tego nieuniknionym następstwem, odwiodło mnie od tej myśli. W konsekwencji nie pozostało nic innego, jak tylko odprawić mszę w królewskim pokoju – przy założeniu, że zaistniały by po temu odpowiednie warunki.

Zasugerowałem to królowi, ale z początku wydał się on sceptyczny wobec mojego pomysłu. Jednak  z uwagi na to, że szczerze pragnął mszy, a ja zorientowałem się, że jego sprzeciw wynikał tylko i wyłącznie z obawy przed nieprzyjemnościami, jakie mogły mnie spotkać, błagałem go, by dał mi carte blanche i obiecałem, że zachowam całkowitą ostrożność i dyskrecję. Król odpowiedział: „Dobrze więc Monsieur, ale obawiam się, że nie odniesie pan sukcesu; znam ludzi, u których będzie pan musiał starać się o pozwolenie, a oni nigdy nie zgodzą się na nic, czego mają prawo odmówić”.

Otrzymawszy królewskie pozwolenie, poprosiłem o doprowadzenie do komnat Rady, gdzie przedłożyłem w jego imieniu swoją prośbę. Jako że komisarze twierdzy byli na to w najlepszym razie nie przygotowani, rzecz wprowadziła ich w ogromne zakłopotanie. Szukali wszelkich możliwych powodów, by prośbę odrzucić. „Gdzie znajdziemy księdza o tak późnej porze?” – pytali. „A gdy go znajdziemy, skąd wziąć potrzebne sprzęty?” „Ksiądz jest – odpowiedziałem – jestem tu bowiem ja. Co do sprzętów liturgicznych, dostarczy ich najbliższy kościół. Nie trzeba robić nic poza posłaniem po nie. Co się tyczy reszty, moja prośba jest rozsądna, a odrzucenie jej stanie wbrew waszym własnym zasadom”.

Jeden z komisarzy, w najostrożniej dobranych słowach, dał mi do zrozumienia że uważa moją prośbę za ni mniej ni więcej tylko pułapkę, a także, że pod pozorem udzielenia królowi Komunii zamierzam go otruć. „Historia – twierdził – daje nam wystarczająco przykładów, by uzasadnić nasze wahanie”. Spoglądając na niego odparłem: „Szczegółowa kontrola, której mnie poddano dowiedzie niezbicie, że nie mam  przy sobie trucizny. Jeżeli więc jutro znajdziecie jakąś, to otrzymam ją od was, gdyż wszystko, o co proszę, przejdzie przez wasze ręce”. Tamten zaczął odpowiadać, ale inni przerwali mu, a w ramach ostatniej wymówki oświadczyli mi, że nie są w stanie udzielić mi teraz ostatecznej odpowiedzi z powodu nieobecności niektórych członków Rady, ale poproszą ich o stawienie się i poinformują mnie o swojej decyzji.

Po kwadransie znów mnie wezwano, a przewodniczący rzekł: „Rada rozpatrzyła prośbę, którą przedłożył Pan w imieniu Ludwika Kapeta, i zdecydowała, że zważywszy na zgodność z prawami ustanawiającymi wolność wyznania, zgoda zostanie udzielona. Są jednakże dwa warunki: pierwszy – musi pan natychmiast sporządzić pisemną wersję swojej prośby i złożyć na niej podpis. Drugi – ceremonia religijna zakończy się nie później niż  siódmej jutro rano, gdyż dokładnie o ósmej Ludwik Kapet opuści to miejsce by udać się na egzekucję”. Ostatnie słowa wypowiedziano z zimną krwią, jakże charakterystyczną dla umysłów zdolnych dopuścić się największych zbrodni bez cienia żalu. Rzecz jasna natychmiast napisałem swoją prośbę, podpisałem ją i położyłem na biurku.

Od razu zaprowadzono mnie z powrotem do króla, który oczekiwał na rezultat moich starań ze zrozumiałym niepokojem. Krótka relacja, którą mu zdałem, pomijając rzecz jasna kwestię warunków, jakie postawiono, sprawiła, że poczuł się nad wyraz szczęśliwy.

Minęła wówczas godzina dziesiąta wieczorem. Zostałem z Jego Królewską Mością do późnej nocy, a widząc go zmęczonym, zaproponowałem, by nieco odpoczął. Zgodził się i powiedział, bym uczynił to samo.

Zgodnie z jego zaleceniem udałem się do niewielkiego pokoju, który zajmował Cléry, odgrodzonego od sypialni króla wyłącznie przepierzeniem. Podczas gdy ja stałem się ofiarą najbardziej dręczących myśli, słyszałem, jak król po cichu wydawał polecenia dotyczące dnia następnego, po czym udał się do łóżka i zapadł w głęboki, spokojny sen.

O godzinie piątej Jego Wysokość wstał i ubrał się. Krótko potem posłał po mnie; przez blisko godzinę zatrzymał mnie w tym samym gabinecie, w którym rozmawialiśmy poprzedniego wieczora. Opuszczając go, ujrzałem ołtarz przygotowany w królewskiej sypialni. Komisarze przysłali wszystko, o co poprosiłem; w zasadzie uczynili nawet więcej, prosiłem bowiem wyłącznie o rzeczy najpotrzebniejsze.

Król wysłuchał Mszy klęcząc na podłodze, bez prie-Dieu[2] lub nawet poduszki. Przyjął komunię, po czym na krótko zostawiłem go samego, by mógł dokończyć modlitwy. Niedługo posłał po mnie znów. Zastałem go siedzącego przy piecyku i próbującego się ogrzać. „Jakże jestem szczęśliwy – powiedział do mnie – że mogłem postąpić zgodnie ze swymi przekonaniami. Gdzie byłbym bez nich w takiej chwili? Teraz jakże słodką zda mi się śmierć, jest bowiem na wysokości nieprzekupny sędzia, który odda mi sprawiedliwość, jakiej poskąpiono mi na ziemi”.

Moja posługa względem króla pozwala mi zacytować tylko pewne szczątkowe fragmenty różnych rozmów, jakie odbył ze mną w trakcie ostatnich szesnastu godzin swego życia. Można jedynie domyślać się tego, co mógłbym dodać, gdybym tylko miał pozwolenie na powtórzenie wszystkiego, co powiedział.

Wstawał świt, a Zgromadzenie Ogólne rozbrzmiewało w każdej części Paryża. Wyraźnie słyszano je w Tower, ja zaś mogę zapewnić czytelników, że krew zamarzła mi w żyłach. Król, znacznie spokojniejszy ode mnie, słuchał przez chwilę, po czym powiedział bez zbędnych emocji: „To chyba zbiera się Gwardia Narodowa”. Niedługo później odział kawalerii wkroczył na dziedziniec, z którego dały się słyszeć głosy oficerów i ruch koni. Król znów nasłuchiwał, po czym z tym samym, co poprzednio, spokojem, stwierdził: „Myślę, że nadchodzą”.

Gdy poprzedniego wieczora widział się z królową, obiecał jej, że zobaczą się rano – i bardzo chciał dotrzymać danego słowa, jednak gorliwie błagałem, by nie przysparzał jej większej agonii, której mogła ona nie znieść. Przez chwilę milczał, po czym z wyrazem ogromnego smutku odrzekł: „Ma pan rację, było by to dla niej nie do wytrzymania. Lepiej uczynię pozbawiając się szczęścia ujrzenia jej raz jeszcze i pozwalając jej trwać w nadziei nieco dłużej”.

Między 7 a 8 rano kilka osób przyszło i pukało do drzwi pod przeróżnymi pretekstami. Za każdym razem obawiałem się, że to już ten ostatni. Król jednakże, znacznie spokojniejszy ode mnie, sam podchodził do drzwi i odpowiadał na ich zapytania. Nie wiem kim były te osoby, ale pomiędzy nimi znalazły się bez wątpienia jedne z najbardziej odpychających kreatur zrodzonych przez rewolucję. Słyszałem bowiem, jak jeden z nich tonem pełnym szyderstwa powiedział: „Tak, wszystko było w porządku gdy byłeś królem, tylko że już nie jesteś”. Jego Królewska Wysokość nie odpowiedział, ale wracając do mnie wzruszył ramionami i stwierdził: „Widzi pan jak ci ludzie mnie traktują. Ale trzeba wiedzieć jak znosić obelgi”.

Innym razem, udzieliwszy odpowiedzi jednemu z komisarzy, który przyszedł i przeszkodził mu, podszedł do mnie i uśmiechając się powiedział: „Oni wszędzie widzą sztylet i truciznę. Boją się, że się zabiję. Nie znają mnie: samobójstwo było by aktem słabości. Skoro już muszę, to wiem jak umierać”.

Ostatni zapukał do drzwi Santerre i jego ludzie. Król otworzył drzwi, oni zaś powiedzieli (choć nie wiem jakich dokładnie słów użyli), że czas już iść. „Jestem zajęty przez chwilę – odparł im władczym tonem – poczekajcie tu na mnie. Będę z wami za minutę”. Zamknął drzwi, podszedł do mnie i uklęknął. „Wykonało się” – stwierdził. „Niech mi pan udzieli ostatniego błogosławieństwa i prosi Boga, by podtrzymał mnie do końca”. Po chwili wstał i opuściwszy gabinet skierował się do grupy mężczyzn czekających na niego w sypialni. Ich twarze wyrażały zupełną pewność, a wszyscy oni pozostali w okryciach. Widząc to, król poprosił o kapelusz. Podczas gdy Cléry, ze łzami spływającymi mu po policzkach, pobiegł go odszukać, król rzekł: „Jeżeli jeden z was jest członkiem Komuny, proszę, by zaopiekował się tym dokumentem”. Był to jego testament, który jeden z nich wziął z ręki króla[3]. „Poleciłem też Komunie mojego kamerdynera, Cléry’ego któremu za jego służbę nigdy nie będę się w stanie wystarczająco odwdzięczyć. Proszę, byście byli tak uprzejmi i oddali mu mój zegarek oraz wszystkie rzeczy osobiste, zarówno te znajdujące się tu, jak i te przekazane Komunie. Będę również wdzięczny, jeżeli w ramach podziękowania za służbę dla mnie będzie on mógł pełnić służbę dla królowej, dla mojej żony”. Nikt nie odpowiedział. Po chwili król rzucił krótko: „Chodźmy”.

Na te słowa wszyscy wyszli. Król przebył pierwszy dziedziniec (dawniej ogród) pieszo. Raz lub dwa odwrócił się w stronę Tower, jak gdyby chcąc po raz ostatni pożegnać się ze wszystkim, co było dla niego ważne na tym świecie. Każdy jego ruch wskazywał, że potrzebował wtedy wszystkich sił i całej swojej odwagi.

Przy wejściu na drugi dziedziniec czekał już powóz, obok którego stało dwóch żandarmów. Gdy król podszedł, jeden z nich wsiadł do środka i usiadł na niewielkim siedzisku, tyłem do koni. Król zajął wówczas miejsce naprzeciwko, posadził mnie obok, a drugi z żandarmów zajął miejsce obok swojego kolegi i zamknął drzwi. Mówi się, że jednym z tych żandarmów był przebrany ksiądz, ja jednak ze względu na honor kapłaństwa mam nadzieję, że jest to nieprawda. Twierdzono także, że mieli oni rozkaz zabić króla w razie najmniejszego nawet poruszenia wśród gapiów. Nie wiem czy to prawda, wydaje mi się jednak, że (chyba że mieli przy sobie również inną broń niż ta, jaką można było zobaczyć) byłby to projekt niezwykle trudny do realizacji, mieli bowiem wyłącznie muszkiety, których użycie [w powozie] było niemożliwe. 

Poruszenie, którego się obawiano, nie należał wyłącznie do sfery wyobraźni. Znaczna liczba oddanych królowi osób powzięła zamiar wyrwania go siłą z rąk katów lub przynajmniej podburzenia w tym celu tłumu. Dwóch spośród przywódców, młodych ludzi o bardzo znanych nazwiskach, przybyło uprzedzić mnie o tym poprzedniego dnia, ja zaś, mimo, że nie byłem nastawiony zbyt optymistycznie, nie porzuciłem nadziei aż do samych stopni szafotu.

Później dowiedziałem się, że rozkazy Komuny, które dotyczyły tego feralnego poranka, były tak dokładnie zaplanowane i tak gorliwie wypełnione, że z czterech lub pięciu setek osób, które przysięgły przyjść z pomocą, zaledwie dwadzieścia pięć zdołało dotrzeć na miejsce spotkania. Reszta, z uwagi na środki powzięte w całym mieście, nie była nawet w stanie opuścić swoich domów.

Król, znalazłszy się w powozie, gdzie nie mógł zwrócić się do mnie ani mnie wysłuchać bez świadków, milczał. Wręczyłem mu mój brewiarz, jedyną książkę, którą miałem wówczas przy sobie. Przyjął ją z wdzięcznością. Chciał, bym wskazał psalmy, które wydały się najlepsze na tę okazję, po czym recytował je wraz ze mną na przemian. Żandarmi, również zachowujący ciszę, wydawali się zdumieni spokojem i skromnością monarchy, którego bez wątpienia nigdy nie widzieli z tak bliska.

Podróż trwała blisko dwie godziny. Wszystkie ulice wypełnione były obywatelami, w większości uzbrojonymi: jedni w piki, inni w muszkiety. Sam powóz otaczał kordon piechoty – bez wątpienia wybranej spośród najbardziej zdeprawowanych i rewolucyjnych oddziałów w Paryżu. W ramach dodatkowych środków ostrożności przed końmi maszerowali liczni dobosze, których celem było zagłuszanie potencjalnych strzałów ze strony zwolenników króla. Jednak strzałów nie było. Ani jednej duszy nie dało się ujrzeć w progach domostw i oknach. Na ulicach nie było nikogo, by powstrzymać tych uzbrojonych obywateli, którzy – bez wątpienia z powodu słabości i strachu – przyzwalali na zbrodnię, do której wielu z nich czuło zapewne odrazę w sercach.

Powóz w ciszy dojechał w końcu na Plac Ludwika XV i zatrzymał się pośrodku rozległej pustej przestrzeni, pozostawionej wokół szafotu. Otaczały ją działa, a poza nimi, jak okiem sięgnąć, widać było uzbrojone masy.

Król, gdy tylko poczuł, że powóz się zatrzymuje, pochylił się w moją stronę i wyszeptał: „Przybyliśmy jak mi się zdaje”. Moje milczenie potwierdziło. Jeden z katów podszedł do powozu i zamierzał otworzyć drzwi, ale król powstrzymał go, a kładąc dłoń na moim kolanie zwrócił się do żandarmów: „Panowie, polecam tego gentlemana waszej opiece. Bądźcie tak dobrzy i dopilnujcie, by po mojej śmierci nie spotkała go żadna zniewaga. Na was składam ten obowiązek”. Gdy żandarmi nie odpowiadali, król zaczął rzecz powtarzać głośniej, ale jeden z nich przerwał mu mówiąc: „Tak, dobrze, zajmiemy się tym. Proszę to nam zostawić”. Muszę przyznać, że powiedział to tonem, który mógł mnie zmrozić gdybym w tamtej sytuacji uznał za możliwe troszczenie się o siebie.

Gdy tylko król wysiadł z powozu, trzech katów otoczyło go chcąc zdjąć z niego ubranie. Odepchnął ich z godnością i zdjął swój płaszcz, a następnie kołnierz i koszulę; przygotowywał się sam. Kaci, na moment wprawieni w zakłopotanie dumną postawą króla, szybko odzyskali animusz i otoczyli go, zamierzając związać mu ręce. „Co robicie?” – zapytał król i szybko cofnął ręce do tyłu. „Wiążemy pańskie dłonie” – odpowiedział jeden z nich. „Wiązać mnie? – odrzekł król z oburzeniem – nigdy! Róbcie co wam rozkazano, ale nigdy mnie nie zwiążecie!”. Kaci nalegali, mówili coraz głośniej i wydawało się, że zamierzają wezwać pomoc w celu zmuszenia króla do uległości.

Był to jeden z najbardziej bolesnych momentów tamtego okropnego poranka. Jeszcze minuta, a najlepszy z królów otrzymałby zniewagę tysiąc razy gorszą od śmierci z uwagi na przemoc, z jaką chciano go potraktować. On również zaczął się tego obawiać i odwrócił głowę jakby prosząc mnie o radę. Z początku milczałem, ale gdy dalej na mnie spoglądał, ze łzami w oczach powiedziałem: „Sire, w ten nowej zniewadze widzę ostatnie podobieństwo między Waszą Wysokością a Bogiem, który będzie Pańską nagrodą”.     

Na te słowa wzniósł oczy ku niebu z wyrazem niewypowiedzianego smutku. „Z pewnością – odrzekł – nic poza Jego przykładem nie mogło mnie skłonić do poddania się tej obrazie”. Po tym zwrócił się do katów: „Czyńcie wedle woli. Wychylę ten kielich aż do dna”.

Stopnie prowadzące na szafot były niezwykle strome. Król musiał wesprzeć się na moim ramieniu, a ze względu na trudność, którą mu sprawiły, zacząłem się obawiać, że jego odwaga zaczęła słabnąć. Jakie więc było moje zdumienie, gdy dotarłszy na szczyt odsunął się ode mnie, zdecydowanym krokiem przeszedł przez szafot, jednym spojrzeniem wymógł ciszę na dziesięciu lub dwudziestu doboszach, których ustawiono dokładnie naprzeciw, po czym głosem tak donośnym, że słychać go było aż na Pont-tournant, wygłosił te niezapomniane słowa: „Umieram niewinny wszystkich zarzutów, jakie mi postawiono. Wybaczam sprawcom mojej śmierci i modlę się do Boga, by krwi, którą za chwilę rozlejecie, nigdy nie zażądano od Francji”.

Miał zamiar kontynuować, gdy jakiś człowiek konno i w mundurze gwardii narodowej, machając gwałtownie szablą nad głowami doboszy, zmusił ich do uderzania w bębny. W tym samym momencie dało się słyszeć głosy zachęcające katów [do działania]. Ci, jak gdyby nagle ożywieni, brutalnie pochwycili najcnotliwszego z królów, po czym zaciągnęli go pod ostrze gilotyny, które natychmiast oddzieliło głowę od ciała. Wszystko to było kwestią kilku chwil.

Najmłodszy z katów (nie mający zapewne więcej, niż 18 lat) pochwycił głowę i okrążając szafot pokazywał ją ludowi, okraszając tę ohydną ceremonię najdzikszymi okrzykami i obelżywą gestykulacją.

Z początku zapadła cisza. Rychło jednak dały się słyszeć okrzyki „Niech żyje Republika”. Stopniowo głosy te narastały, a po niespełna dziesięciu minutach (czy to z powodu ślepej furii, czy też z tchórzliwej słabości) okrzyk ów, powtórzony po tysiąckroć, stał się głosem większości; wszystkie kapelusze wyrzucono w powietrze

 

Tłum. Mariusz Matuszewski

 

 


[1] Sankiuloci (fr. sans-culottes) – pogardliwa nazwa stosowana przez stany wyższe w odniesieniu do najradykalniejszych uczestników rewolucji francuskiej (1789–1799), wywodzących się z robotników manufaktur, drobnych rzemieślników, kramarzy oraz bezrobotnych mieszkańców Paryża.

[2] Rodzaj klęcznika.

 

 

 

 

[3] W tym miejscu ks. Firmont zanotował, że Jacques Roux, który jeszcze tego samego dnia zdawał relację Komunie, przechwalał się daną królowi odpowiedzią: „Nie jesteśmy tu, by wypełniać twoje rozkazy, lecz by zaprowadzić cię na szafot”.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kategoria: Historia, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *