Zimny: Józef Piłsudski w świetle logiki sakralnej
Wybitny islandzki poeta i dziejopisarz, Snorri Sturlusson, autor Sagi o Egilu, Heimskringli oraz Eddy młodszej, zwanej także prozaiczną, na kartach tej ostatniej skonstatował rzecz genialną: oto bogowie pogan mieli być ongiś ludźmi, których sławne czyny powleczone kurzem legendy miały zamienić w bogów. Era pisma, potem radio, a w końcu i wideo, zdawała się być końcem tego zwyczaju, śmiercią dawnych bogów. Są jednak ludzie, których dokonań wielkość jest tak niesłychaną, że blask ich legendy nie ginie, nawet mimo wszystkie starania wyzutej z ducha, nadkronikarsko dokładnej i precyzyjnej, przebrzydłej nowoczesności, która szczyci się możliwością udokumentowania każdej chwili życia. Może dlatego, że życie ich jest niezwykłym.
Jak każdy heros, rodzi się w epoce jakiejś niewoli czy innego nieszczęścia. Poznaje dzieje dawnej chwały przodków i Polski, wyznacza sobie cel, ku któremu będzie zmierzał: odzyskać utraconą ojczyznę. Pewnego dnia krewni pytają Ziuka (tak się bowiem wówczas nazywał, potem wzorem wielu bohaterów, przyjmie inne imiona, które będą budzić cześć i trwogę: Wiktor, Mieczysław, Komendant, Marszałek), co uczyni, gdy dorośnie. Odpowiada, że wyrzuci Moskali z Podbrzezia. Wielcy bohaterowie mitów zawsze dotrzymują słowa, choćby świat miał po drodze rozpaść się w pół. Nim to jednak, droga ich życia jest krętą i wyboistą: zesłanie, Syberia, konspiracja. I tu zresztą jest już coś z nimbu legendy Roberta Bruce’a. Łączy ich także pochodzenie: pierwszego od królów Szkocji, drugiego od wielkich książąt Litwy. W końcu jednak zbiera drużynę straceńców gotowych pójść za nim, by spełnił swą obietnicę. Bohater taki nie tylko jednak obiecuje, ale i czasem wygłosi proroctwo. Nim wybuchnie wojna, powiada: Niemcy pobiją Rosję, by zostać pobitymi przez Francję.
Tymczasem w stu ludzi źle uzbrojonych, wyrusza oswobodzić Polskę, w akcie bardziej absurdalnym, a przeto i bardziej heroicznym niż wyprawa siedmiu przeciw Tebom. Jak zwykle w takich sytuacjach wszyscy są przeciwni, nikt nie wierzy w powodzenie, tak, jak ludzie widzący kolejnego straceńca idącego zabić smoka, pukają się w czoło i nie chcą dostrzec, że oto idzie Zygfryd czy św. Jerzy. A heroizm zostaje nagrodzony, wojna trwa długie cztery lata, a gdy te mijają, nie ma już Rosji, Niemiec i Austro-Węgier. Jest natomiast Polska, na której czele staje, jak każdy bohater dawnych epok, który po zwycięskiej wojnie zakłada swe królestwo, niczym Heraklidzi na Peloponezie po pokonaniu znienawidzonych Achajów odzyskują dziedzictwo boskiego przodka.
Nie koniec to drogi, a dopiero początek. Nie dość założyć królestwo, jak Odoaker, trzeba je jeszcze utrzymać i poszerzyć, jak Chlodwig. Budzi się na nowo Rosja, niczym nieśmiertelni Wanowie, którzy tyle kłopotów sprawili Asgardowi i Odyn zmuszonym był do układów. I tu mogłoby być podobnie, gdyby nie bohater tej sagi – lecz sto lat niewoli było żertwą, którą lud złożył, by wydać większego nad Wotana mocarza. W chwili największej beznadziei, szykuje zasadzkę, Turin Turambar wbija miecz w miękki brzuch smoka. Potężny, niezwyciężony, może i nieśmiertelny potwór jest pokonany, jest martwy, ojczyzna wreszcie jest wolną i bezpieczną.
Powinnością Cyncynata uratował kraj, łaskawością Lucjusza Brutusa dał mu wolność, a potem raz jeszcze przyoblekłszy szaty Cyncynata, powrócił na wieś, by pędzić życie spokojne, ciesząc się dobrze spełnionym obowiązkiem. Mojry są jednak okrutne dla swych wybrańców, o czym przekonał się i pierwszy Cyncynat, gdy zbawiwszy ojczyznę od Ekwów i Wolsków, powtórnie musiał przywdziać togę i rózgi dyktatora, tym razem by przywrócić porządek.
Kończy się czas swawoli, odtąd wszyscy mają żyć, jak on: nie dla siebie, dla kraju. Uspokaja krzyki i kłótnie wśród władz. Cztery lata, które odpoczywał, zmarnowali jego współplemieńcy, wrogowie, których podeptał, zaczęli podnosić głowy. Nadszedł w ostatniej chwili: Niemcy szykowali się do tego, by oderwać od Polski Pomorze, ale na samą wieść powrotu bohatera do Warszawy, porzucili ten plan. Litwa prowokowała starcie zbrojne o Wilno, licząc na interwencję rosyjską, Valdemarasa nie musiał jednak bić, wystarczyło, że go nastraszył. Wojsko, którym przed laty dał ojczyźnie wolność, znalazł w stanie rozkładu – i je także naprawił.
Lecz był już stary i zmęczony, życie i zdrowie straciwszy na swą wielką walkę, w której zawsze odnosił zwycięstwa. Były już obietnice, były proroctwa. Tacy bohaterowie rzucają też klątwy: „wy na wojnę beze mnie nie leźcie, wy ją beze mnie przegracie” – powiedział i odszedł do Walhalli. Likurg dając prawa Sparcie, kazał Lacedemończykom przysięgać, że ich dotrzymają, póki nie powróci z Delf, a następnie pozostał w Delfach do śmierci. Spartiaci nie dotrzymali obietnicy danej Likurgowi i Sparta upadła. Polacy nie wykonali ostatniego rozkazu wodza – i Polska też upadła.
Życie bogów zaczyna się jednak dopiero w chwili śmierci ludzi. Zwiastował to deszcz, płacz niebios, chłoszczący Warszawę i Kraków w dnie uroczystości pogrzebowych. Te dzieje wielkiego bohatera wystarczają do deifikacji, od czasów antyku rzymskiego istnieje wszakże i formalna apoteoza. Występowano przed Senatem i opowiadano o cudzie z udziałem zmarłego bohatera, a dostojne zgromadzenie uznawało go za boga. Tu było podobnie, a to poprzez ustawę o ochronie imienia Józefa Piłsudskiego.
Wróćmy jednak do klątwy. Straszna to była klątwa, miesiąc po wejściu do wojny Polska upadła, poszła na żer dla sępów, tych, co zawsze, tych, których on pokonał. A potem nie było lepiej, przyszła nowa Polska, ale co to była za Polska najlepiej świadczy dzień jej święta – tak, jak przed wojną świętowano dzień wyzwolenia Prometeusza, tak po wojnie – dzień jego uwięzienia: 22 lipca, tylko że roku 1917, Józef Piłsudski został aresztowany przez Niemców. Pomniki i kamienie ku jego czci poburzono, nie ograniczając się tylko do obalenia. Nowi, źli władcy kraju, sami przyznali, że tkwiła w owych głazach jakaś moc magiczna, jakby ogniskowały część mocy boga. Zakopywano je głęboko w ziemi, jakby grzebano trupa, wierząc, że ten rytuał wyzuje artefakty z siły, przepędzi tego niechcianego demona.
Dawnym, ludowym zwyczajem imion złych bogów, potem demonów, a nawet niektórych szczególnie groźnych zwierząt nie wymawiano, by nie kusić losu. Tak było i tym razem. Imię tego boga skazano na zapomnienie. Jednocześnie rozprzestrzeniało się z szybkością błyskawicy wśród Polaków, tęsknie wspominających czasy, gdy ten ich duch opiekuńczy był zawsze z nimi. Z jakichś jednak przyczyn, zapewne mających głębokie źródło w cechach psychiki ludzkiej, historie legendarne czy mityczne przekazują, że złe czasy się kiedyś kończą, a złe imperia upadają. Albo przynajmniej słabną. Kiedy zaś jakiś kraj słabnie, zdarza się, że podtrzymuje je wojsko. Bajka zwana historią ma to do siebie, że powtarza się jako farsa. I oto chwiejący się gmach PRL-u podtrzymał w latach 80-tych żołnierz. Jeśli jednak ów żołnierz, którego apoteozy historię tu opowiadamy, był wielkim i silnym na tyle, by w świadomości swych rodaków stać się bogiem, to ten nowy był mały, słaby i strachliwy.
W 1984 r. wszedł do kin film Richarda Fleischera Conan Niszczyciel. Film opowiada historię upadającego państwa, którego królowa pragnie przywołać jego śpiącego boga, Dagotha, by ten przywrócił swemu ludowi dawny blask. Aby tego jednak dokonać, trzeba zdobyć magiczny artefakt: róg bóstwa, którego oddzielenie wywołało wielowiekową śpiączkę. Na podobny pomysł wpadł i nieudolny król naszego upadającego państwa – tak, kult Józefa Piłsudskiego nie jest dziełem III RP, a generała Jaruzelskiego. Konstatacja była dość oczywistą: kraj jest słaby, rządzi wojsko, na jego czele wannabe tough guy. Trzeba więc przywołać czasy, gdy rządziło wojsko, na jego czele stał prawdziwy tough guy, a było dobrze – a w każdym razie niekoniecznie musiało być dobrze, wystarczy, by wszyscy myśleli, że było dobrze, przypominamy bowiem czytelnikom, że poruszamy się po micie, legendzie, a nie historii, i świat faktów jest tylko bazą dla nadbudowy ludzkiej pamięci.
Poszukiwania rogu trwały: zaczęto odkopywać artefakty Piłsudskiego i stawiać je w dawnych miejscach, połączone z czakramem kamienie ogniskujące odzyskiwały moc. Żeby ją jeszcze zwiększyć, po dwudziestu latach dano zgodę kronikarzowi, by wydał wreszcie swoje Gesta Josephiana: o tym, jaki dotąd panował strach przed groźnym bogiem świadczy najlepiej fakt, że nie była to kronika apologetyczna, wystarczyło jednak, że nie była bluźnierczą, że jedynie wspominała imię, którego nie wolno było wymawiać. Wreszcie, na corocznym święcie wojska zezwolono, a nawet polecono wykonać zakazany dotąd hymn religijny: w 1988 r. na festiwalu w Kołobrzegu Janusz Zakrzeński przy głośnych brawach publiczności wszedł na scenę w szarym mundurze, śpiewając Pierwszą brygadę.
Kamienie odzyskały moc i wszystko było gotowe, by szamani króla odśpiewali zaklęcie wskrzeszające od dawna uśpione bóstwo. 15 lutego 1989 r. Sejm PRL IX kadencji (podkreślamy na wszelki wypadek, gdyby zmęczenie długim tekstem utrudniało już jego rozumienie: PRZED wyborami czerwcowymi) przywołał ducha Józefa Piłsudskiego: przywrócił święto niepodległości 11 listopada. Lecz szamani komunizmu zapomnieli, że przywołują nie jeno boga wojny, nie jeno geniusz opiekuńczy narodu, ale też demona antykomunizmu. Zapomnieli, że przywołane bóstwo już dwukrotnie niszczyło im podobnych: najpierw w czasach PPS, gdy swoją niezłomną wolą narzuciło polskim robotnikom pogląd, że do spełnienia ich snów o sprawiedliwym świecie potrzebne jest niepodległe Państwo Polskie, odsyłając w niebyt upiory luksemburgizmu-internacjonalizmu, potem w 1920 r., wyganiając do piekieł, gdzie jej miejsce, rewolucję światową. A podczas snu gniew, stanowiący źródło siły, tylko narastał w tym strasznym bogu – i obudzony, spustoszył świat – nim wzywający go z zaświatów zrozumieli, że budzenie boga jest złym pomysłem, było już za późno. Cztery miesiące później upadł komunizm, dziesięć: na głowę orła wróciła korona. Uwolniony upomniał się i o dzień swego uwięzienia: minął rok i 22 lipca na powrót stał się dniem hańby. Nienasyconym był jednak! W ciągu roku uczynił bowiem to, czego nie osiągnął, gdy był jeszcze człowiekiem: w kwietniu 1989 r. przez Tyflis przetoczyły się protesty znamionujące rychły rozpad Rosji wzdłuż szwów narodowościowych.
Dawszy wyraz swemu gniewowi, ratując znów kraj, straszny ten bóg przypomniał sobie jednak, że rzucił na swój naród jeszcze jedną, najokrutniejszą klątwę: „gdy po śmierci stanę przed Bogiem, będę Go prosił, aby nie przysyłał Polsce wielkich ludzi”. I wrócił, skąd przyszedł, do zaświatowego Sulejówka. Czy długo tam pozostanie, czy zechce jeszcze kiedyś strzec swego narodu? Czy pozwoli, by Polsce wreszcie, po tych niemal 90 latach posuchy, obcowania z krzykliwymi liliputami, zesłano wreszcie wielkiego człowieka? Jak bogom się zdarza, jest równie okrutny, co łaskawy, więc myślę, że jest to możliwe, choć trudne. By tak się stało, Polacy muszą się nauczyć i zrozumieć, że nie wystarczy kochać i szanować Piłsudskiego z roku 1918, że nawet przede wszystkim trzeba kochać i szanować Piłsudskiego z roku 1926. Piłsudskiego-dyktatora, pierwszego króla Polski od czasów Zygmunta Augusta, który miast słuchać Polskę, umiał ją zmusić, by jego słuchała. Ten Piłsudski z roku 1926 uczy nas bowiem rzeczy mniej oczywistej, a przez to ważniejszej niż Piłsudski z roku 1918: że państwo jest sprawą zbyt poważną, by pozostawiać je wyborcom, partiom, wariactwu demokratycznemu. Że państwo, jeśli ma trwać, nie może opierać swojego istnienia na zasadach właściwych raczej anarchii. Piłsudski torturujący opozycję w Brześciu i Berezie jest takim samym, a może i większym bohaterem niż Piłsudski wyganiający Niemców z Warszawy, czy bolszewików znad Wisły. Demokracja jest bowiem gorszym wrogiem Polski od wrogów zewnętrznych.
Adrian Zimny
Zdjęcie: Edward Okuń „Portret Józefa Piłsudskiego” z prywatnej kolekcji, fot. Domena publiczna
Kategoria: Adrian Zimny, Kultura, Myśl, Polityka, Publicystyka
Raczej Józef Piłsudski w mroku kłamstw, ergo Mysl konserwatywna w świetle pogańskiego zabobonu… A tak w ogóle to nie wiem: czyżbym przeoczył jakiś uroczysty manifest, w którym p. Jakubczyk, albo p. Matuszewski porzucają legitymistyczny monarchizm połączony z ultramontanizmem na rzecz jakiejś idei wywyższającej awanturnictwo, konspirację czy nawet bandytyzm? W każdym razie bohater tej hagady, otrzymawszy pełnię władzy od Rady Regencyjnej, króla nie poszukał, lecz wprowadził republikę…
Szanowny Panie!
Nie wiem czemu mają służyć te publicznie wygłaszane uszczypliwości? Ani pan Jakubczyk ani pan Matuszewski na pewno nie porzucili idei monarchicznej a z całą pewnością nie są apologetami awanturnictwa czy bandytyzmu. Pan Jakubczyk wielokrotnie w swoich komentarzach podreślał, że do obu największych sił politycznych II RP należy podchodzić z dużą rezerwą, jednak to do schyłkowej, antydemokratycznej sanacji, zwłaszcza tej po 26 roku, po zjazdach w Nieświeżu, Dzikowie, po Konstytucji Kwietniowej, do sarmaty litewskiego Piłsudskiego powinno nam być nieco bliżej. Nie jest on i nie będzie kandydatem na ołtarze ale z całą pewnością gdyby Rada Regencyjna przekazała władzę Dmowskiemu, to też by monarchi w Polsce nie instaurował, bo jak sama nazwa sugeruje była to Narodowa D E M O K R A C J A.
Hm, a może Szanowny Pan, skoro drapuje się na adwokata wyżej wymienionych Panów, mi odpowie po jakie licho zamieścili oni ten kłamliwy, błazeńsko-bałwochwalczy, a momentami mocno nieprzyzwoity, gniot? Jak choćby w (pogrubionym!) passusie o tym, że ''Piłsudski torturujący opozycję w Brześciu i Berezie jest takim samym, a może i wiekszym bohaterem niż Piłsudski wyganiający Niemców z Warszawy''. Skoro Zimny autor tak lubuje się w turańskim zezwierzęceniu, to przypomnę mu tylko, że jeszcze większe zasługi w zwalczaniu ''demokratycznego wariactwa'' podobnymi metodami osiągnęli sowieccy bolszewicy….
A jak wyglądała obozowa rzeczywistość w Berezie opowiadał sam Cat Mackiewicz, który zanim stał się pensjonariuszem tego ośrodka, też wypisywał bzdury na ten temat; czego potem się wstydził. Oto krótki wycinek stosunków tam panujących. ''Po wyjściu z kancelarii kazano więzniom biec do tzw. izby przejściowej. Podczas biegu uderzano ich pałkami i znieważano – od tego momentu aż do opuszenia obozu będą musieli wysłuchiwać pod swoim adresem ordynarnych wyzwisk w rodzaju: ''ty skurwysynu'', ''ty kurwo inteligencka'', ''ty świńskie ścierwo''. W izbie przejściowej odbywała sie nauka regulaminum prowadzona przez komendanta Pytla. ''W miejscu odosobnienia panuje bezwzględna cisza. To znaczy, że nie wolno wam, skurwysyny słowa wypowiedzieć. Jesteście niemi. Dość pyskowaliście na wolności. Odpowiadać wolno tylko na pytania panów komendantów. Każdy policjant musi być w Berezie tytułowany przez was: panie komendancie. Każdy rozkaz musi być wykonywany przez aresztantów szybko i ochoczo. To znaczy, że przez cały czas pobytu w obozie nie wolno aresztowanemu nawet trzech kroków zrobić zwykłym krokiem.Zqwsze musi biegać. Przy pracy musicie poruszać się szybko. My wam pokażemy amerykańskie tempo!'' Dalej odczytywano kolejne punkty – o zakazie palenia, modlitwy i noszenia symboli religijnych, czytania gazet, widzenia z rodziną i otrzymywania paczek żywnościowych. Oczywiście zapoznawano aresztantów z systemem kar, spośród których najstraszliwszy był pięcio lub siedmiodniowy karcer (mała, wilgotna cela bez okien, z dziurawy, ''kiblem''; więzień otrzymywał głodowe racje żywnościowe, itd.).''
Taki opis można by jeszcze długo ciągnąc tudzież przybliżyć wspomnienia nieszczęśników, którzy tam trafili. Ale może Szanowny Pan, Tomasz Gruchalski, sam sięgnie po lekturę, miast pouczać mnie mentorskim tonem? Będzie mu wtedy, w każdym razie, łatwiej zrozumieć moje komentarze…
Szanowny Panie!
Proszę przeczytać, przemyśleć i wyciągnąć wnioski:
https://myslkonserwatywna.pl/rekas-z-grobu-powinien-wstac-pilsudski/
Pozdrawiam serdecznie!
Oj, artykuł polecany przez Szanownego Pana już czytałem. Materiału do przemyśleń bynajmniej wiele on nie daje, a wnioski wyciągam z niego (jak i z innej, nieodległej twórczości p. Rękasa) takie, że jego Autor posiadł naprawdę rzadką sztukę. Konrad Rękas pisuje artykuły już dobre ponad lat 20 – generalnie zasada jest taka, iż wraz z czasem tudzież ilością napisanych tekstów warsztat twórcy się poprawia. W przypadku wymienionego pana R. jest na odwrót, obserwujemy regres. Chaos w tekstach, nieuporządkowane zdania, mnogość literówek, etc.
Ale, ale – zaczepił mnie Pan odnośnie tekstu niepokornego gemmologa p. Adriana Zimnego (''kamienie odzyskały moc i wszystko było gotowe, by szamani króla odśpiewali zaklęcie wskrzeszające od dawna uśpione bóstwo''…), a mam wrażenie, że schodzi Pan z tematu na jakieś podrzędne kwestie. Cóż, może chociaż dowiem się, czy podziela Pan twierdzenie, zamieszczone niedwuznacznie w tekście, pod którym dyskutujemy, jakoby to duch socjalisty Józefa P. okazał się być ''bóstwem'' (sic!), co to zniszczyło komunizm?…
Jeden niedługi artykuł mógł sprawić, że do Piłsudskiego poczułem nagłą niechęć skrzyżowaną z obrzydzeniem. A antypiłsudczykiem nigdy bynajmniej nie byłem. Niesamowite. Dobra robota Panie Adrianie.