banner ad

Wąs: Konserwatyzm a sprawa polska – czyli po co komu dzisiaj naród

polskaNim przejdę do meritum, ośmielę się podzielić z Czytelnikiem pewną anegdotą, jakże udanie ilustrującą przyrodzoną nieprzewidywalność owego przygodnego zupełnie drobiażdżku, jakim jest faktyczne istnienie świata. Zdarzyło mi się nie tak dawno, wobec hulającego po Ojczyźnie wiewu pory wiosennej, popełnić frywolny artykulik, w którym zasugerowałem (zasłaniając się, rzecz jasna, wielce szacownymi Autorytetami naszej cywilizacji, co przeszło akurat zupełnie bez echa), że żadna doktryna polityczna nie rozwiązuje od ręki każdego konkretnego problemu dziejowego, że bywają sytuacje bez wyjścia, a konserwatystom zdarza się niekiedy popełniać błędy.

W odpowiedzi na moje, nikomu przecież niepotrzebne („Bo to wszystko są nonsensa, te moje wierszyki nowe…” pisał poeta) zabawy z myślą, kosmos zdecydował się mnie ludzkimi usty ofuknąć, że plotę bzdury, a konserwatywna polityka zawsze i w każdym wypadku jest słuszna, choćby organizowane w jej imię przedsięwzięcia przynosiły efekty dokładnie odwrotne od zamierzonych – z tego prostego względu, że jest ona konserwatywna. Na takie dictum nie pozostaje mi nic innego, jak tylko winszować dobrego samopoczucia (którego, mówię zupełnie bez przekąsu, szczerze zazdroszczę) oraz żaru świeżej ideowości, na której zaniku tak bardzo cierpi współczesny świat. „Idealista polityczny mieszka niejako w otaczającej go rzeczywistości. […] Idea, wyrastająca z umiłowania jakiegoś wyższego celu, jest sama przez się czymś realnym, czymś tkwiącym w owej rzeczywistości, którą należy przeistoczyć. […]  [R]ealizm idealisty – to realizm właściwy aryjczykom, to postępowanie z rzeczywistością za pan brat, jak z kimś bliskim.” – nie da się chyba znaleźć lepszego wyrazu dla tej ożywczej postawy, jakże innej od nudnego gderania podobnych mnie doktrynerów, którzy wszystko podważają, zawsze mają wątpliwości, a poglądy to dla nich tylko poglądy – nie zaś prosta rzecz, zanurzona w świecie, od tych właśnie słów Tadeusza Gluzińskiego, jednego z założycieli przedwojennego ONR. Ja tę wiarę rozumiem i czczę nabożnie; niestety, jestem także dla niej ziemią zupełnie jałową. Kwestia usposobienia, z natury sceptycznego.

            A jednak, jak sądzę, przejawiający się w tym ciekawym wydarzeniu problem wcale nie jest aż tak błahy i niepoważny, jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Uświadomił mi to z mocą inny zupełnie przypadek, który miał miejsce dnia dzisiejszego (piszę 19 maja 2016 roku) w naszej nieszczęśliwej Ojczyźnie. Oto bowiem kilka tzw. „osób publicznych”, między innymi bodaj 8 posłów jednej z frakcji polskiego parlamentu, założyło stowarzyszenie Endecja, mające na celu propagowanie w kraju myśli Romana Dmowskiego oraz kształtowanie według niej życia naszego społeczeństwa. Rzecz owa, a także wykwitłe na jej skutek jojczenia lewicowych „autorytetów” (piszę w cudzysłowie, bo na lewicy przecież autorytety oficjalnie nie istnieją), skłoniły mnie do refleksji nad pewnym ogólniejszym zamieszaniem, łączącym się dzisiaj nieodzownie i niewzruszenie z pojęciem „narodu”. Otóż, jakkolwiek jest ono dzisiaj zupełnie wszechobecne (przecież nawet pan prezydent Wałęsa swoje słynne przemówienie w Kongresie amerykańskim zaczął od słów „my, naród”, widuje się je także tu i tam w Konstytucji z 1997 roku), to każde jego pojawienie się w tzw. „dyskursie” publicznym budzi nieomal histeryczne emocje i prowokuje różnych ludzi do wygłaszania przydługich i niemerytorycznych tyrad na temat „faszyzmu”, co do którego wiadomo tylko, że nie wiadomo, co właściwie znaczy. Osobiście, muszę stwierdzić, zamieszania owego w ogóle nie rozumiem – podobnie jak większości rzeczy na świecie. Dlaczego zaś, postaram się tutaj pokrótce wyjaśnić.

            Do kwestii narodu, od razu zaznaczam, mam stosunek bardzo osobisty. Dlatego też będę pisał bardzo osobiście, a co za tym idzie: bez aspiracji do ostatecznych rozstrzygnięć w jakiejkolwiek dziedzinie; niemniej – zaangażowanie osobiste pozwala na kategoryczność. I w tę właśnie kategoryczność również zamierzam się tutaj pobawić.

            Niniejszy stan rzeczy bierze się z nader prostej przyczyny; otóż naród stał się dla mnie jakiś czas temu rodzajem umysłowego ratunku. Znajdując naród, znalazłem grunt dla myśli. Znalazłem ów fakt, na którym można się oprzeć w dywagacjach politycznych, a który nie jest tylko zastygłą w bezruchu ideą, co do której z przyzwyczajenia myśli się, że stanowi część świata.

            Bo naród, zasadniczo, jest faktem.

            Jego istnienie potwierdza mnóstwo prostych, oczywistych przesłanek historycznych, widocznych aż nadto na naszym własnym gruncie. Polska nie istniała przez 123 lata; przez cały ten czas jednak, istnieli Polacy, wraz ze swoją kulturą, sposobem myślenia i odczuwania, charakterystycznymi typami fizjonomicznymi, uchwytnymi pomimo wszystkich zachodzących w nich nieustannie zmian, naturalnych dla materii. Pomimo głębokich różnic nawyków i usposobień, dzielących mieszkańców trzech zaborów, nikt z tych, którzy mieli po 1918 roku szczęście zamieszkać w niepodległej Ojczyźnie, ani na moment nie wątpił, że łączy go z jego rodakami braterstwo szczególnego charakteru. Do dzisiaj rozrzuceni jesteśmy po każdym niemal zakątku świata – a jednak praktycznie zawsze można rozpoznać Polonię, kiedy się ją zobaczy; nie tylko po zaletach – ale i po jakże charakterystycznych wadach, które idą z nami przez kraje i dzieje. Wszakże, skoro już przy geografii jesteśmy, ziemia ojczysta pozostaje nieodwracalnie ziemią ojczystą; i czymś zupełnie innym jest oderwana estyma, którą odczuwa się na widok katedry w Chartres od tej niewyrażalnie rodzimej czułości, która wzbudza w nas kościółek św. Idziego w Krakowie, czy dziwnego poczucia dumy, wywoływanego przez piękno katedry gnieźnieńskiej. Nieodparta świadomość rzeczywistej swojskości, świadomość, że język polski to naprawdę mój język, a każdy Polak to naprawdę mój rodak, realna wspólnota dziejów, dumy i wstydu, radości i goryczy, chwały i nędzy – to wszystko znaki, poprzez które sama rzeczywistość sprzeciwia się indywidualistycznym uroszczeniom człowieka współczesnego. Można tę rzeczywistość kochać; można jej nienawidzić; można chcieć ją ukryć, zniszczyć, oczernić, wyśmiać; nie można jednak zaprzeczać jej istnieniu.

            W bardziej subtelnym sensie niezaprzeczalna prawdziwość istnienia narodu znajduje się wewnątrz, we mnie samym; i jakiekolwiek wątpliwości można mieć w stosunku do Myśli nowoczesnego Polaka Romana Dmowskiego (przecież sam autor miał je w dużej liczbie w późniejszych latach swojej twórczości), to zawsze chyba aktualne pozostanie stwierdzenie, że

 

Jestem Polakiem […]. Jestem nim nie tylko dlatego, że mówię po polsku, że inni mówiący tym językiem są mi duchowo bliscy i bardziej zrozumiali […], ale także dlatego, ze obok sfery życia osobistego, indywidualnego znam zbiorowe życie narodu, że obok swoich spraw i interesów osobistych znam spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy Polski […].

 

Jestem Polakiem – więc mam obowiązki Polskie.

 

A zatem polskość odnajduję w sobie; „znam” ją, jak pisze Dmowski. Im bardziej, jako człowiek dążący pokornie do pewnego poziomu kultury osobistej i świadomości siebie, rozjaśniam to, co we mnie ciemne i ode mnie niezależne, tym wyraźniej widzę, że jestem – Polakiem. Że myślę, czuję i działam – po polsku. Że bez polskości moje myślenie i twórczość są niemal niczym; że nie docierają do świata, do konkretu istnienia, że wobec tego ogromu relacji, którymi zespoleni są wszyscy żyjący ludzie (nieprzypadkowo pisze Dmowski, ze naród „łączy jednostkę niezliczonymi więzami”; te więzy właśnie, to nasza furtka do rzeczywistości, pozwalająca się nam, w sensie moralnym, ale i niemal naturalnym, wznieść poza ciasnotę własnego individuum) stanowią rzeczy puste i ślepe, zagubione w dziejach. I że, w związku z tym, mam wobec tej polskości niejakie zobowiązania, pozostające wszakże w jak największej zgodzie z tym, co we mnie osobiste. Że służyć jej – to służyć samemu sobie; nie w sensie doraźnych, egoistycznych interesów – ale w sensie prawdziwych wartości i spraw trwałych.

            Naród ukierunkowuje, łączy, daje nadzieję. Przełamuje samotność i wyobcowanie. Wyznacza miejsce w strumieniu dziejów.

            Problem z narodem jest taki, że to pojęcie niejasne. Na tę wątpliwość, odpowiedź będzie zawsze taka sama: jeśli nie rozumie się pojęć niejasnych, lepiej w ogóle nie wychodzić z domu. Nawet do sklepu, bo się człowiek nie dogada. To ogólne nastawienie, zarysowane w nieśmiertelnym eseju Gilberta Chestertona pt. „The Patriotic Idea”, pozostaje w ogóle jedyną możliwą formą obrony przed racjonalizmem.

            Wszystkie przywołane wyżej sprawy, to być może zwykła sztampa. A jednak: pisze Chesterton, że każda cywilizacja upada z powodu zapomnienia o rzeczach oczywistych. Gorzej jednak – może się też wydawać, że są one pseudo-poetyckim rojeniem; nieosiągalnym ideałem natchnionego maniaka, niepraktycznym i nie do zrealizowania dla normalnego człowieka. Oczywiście, jest to pewien ideał, do którego należy podchodzić z pokorą i ostrożnością, bez dufności w siebie. Nie zawęża się jednak to wszystko wyłącznie do sfery ideałów – bo naród to także przyziemny konkret codzienności. Nie trzeba wielkich czynów, żeby służyć polskości. Charakter narodowy odciśnięty jest na nas tak głęboko, że dotykamy go w sprawach najbardziej zwyczajnych i błahych, nawet, jeżeli robimy to nieświadomie. Kwestie zakupu tego albo owego produktu w sklepie, wyboru tego albo innego słowa, tego albo innego zajęcia w czasie wolnym, tego albo innego przedmiotu myśli oraz metody, według której będziemy go rozważać – wszystko to zawsze i w sposób konieczny odnosi się jakoś do życia narodowego. I jest to, jak sądzę, jakaś pociecha w naszej pielgrzymce. Oczywiście, pociecha ta nie uśmierzy całego naszego bólu i nie zaspokoi wszystkich pragnień serca. To nieuniknione; nie jesteśmy tylko własną narodowością. Jesteśmy czymś znacznie więcej. Ten ogromnej wagi truizm otrzymał swojego czasu wdzięczną nazwę personalizmu. I rzeczywiście, nigdy dość przypominania o jego istnieniu (oczywiście o ile, jak w każdym wypadku, nie zmieni się to w żonglowanie etykietkami i spory o słowa). To już jednak temat na inny felieton.

            Reasumując, naród nie jest ideą, a rzeczywistością – albo uświadomioną, albo nieuświadomioną. Na pewno jednak uczucie narodowe nie należy do polityki; jeżeli już, to można by je nazwać swoistą „proto-polityką”, czymś, co warunkuje w radykalny sposób życie społeczeństw i sposób funkcjonowania instytucji władzy. Wszystkie ideologie mogą być albo narodowe, albo nienarodowe. I jeśli są nienarodowe, to w każdym wypadku są także szkodliwe. Bez uczucia narodowego każda ideologia staje się tą lub inną funkcją anarchizmu – anarchizmu również, by tak rzec, „przed-politycznego”, o którym tak często pisywał Chesterton w kontekście angielskiej arystokracji. Zawsze staczają się ostatecznie w stronę kultu samowoli, czy będzie to samowola wszystkich jednostek, czy tylko wybranych (o tym właśnie typie anarchii pisał Mosdorf, który w swoim Wczoraj i jutro, przy wszystkich wadach tej książki, tak celnie piętnował egoizm stanowy polskiej szlachty). Każda natomiast idea, ujęta w karby szczerego patriotyzmu, ostatecznie okaże się zawsze czymś twórczym i szlachetnym, uwzględniającym w każdym wypadku interesy ponadindywidualne, pośrednio rozciągające się na całą ludzkość. Istnieje jednak takie podejście, które, przynajmniej według mnie, zajmuje w kwestii narodowej miejsce zupełnie szczególnie; a jest nim – konserwatyzm.

            Naród to nie tylko wspólnota ludzi żyjących – ale i umarłych. Naród, inaczej mówiąc, żyje tradycją. Przecież już same przywoływane wyżej sformułowania Dmowskiego opierają się na fakcie autentycznego przekazu pewnych wartości; Polskę się „zna” w sobie – znajduje się ją tam. Logicznie zatem, ktoś musiał ją w tym miejscu wcześniej złożyć. I ten ktoś wymaga pamięci i szacunku. Przywoływana już wcześniej książka Mosdorfa stanowi przekonujący dowód na to, iż bez odniesienia do tradycji, przeszłości, dziedzictwa minionych pokoleń, i bez próby afirmacji tego, co w tym wszystkim wartościowe, kwestia narodowa staje się problemem suchym i ideologicznym; fikcją. Dlatego też w świadome uczucie narodowe wpisana jest zawsze pewna doza zachowawczości. Szczególnie, że życie narodowe samo w sobie, z definicji, opiera się na podstawach cywilizacji łacińskiej; tak przynajmniej wynika z badań profesora Feliksa Konecznego, zapisanych w książce O wielości cywilizacyj. Stwierdza on w tym dziele bardzo kategorycznie, że naród w pełnym tego słowa znaczeniu, najwyższa forma organizacji życia zbiorowego, pojawił się wyłącznie właśnie w świecie łacińskim. A więc także: w sferze wypływów Kościoła Katolickiego. Nieprzypadkowo Chesterton (zgadzający się zresztą nieświadomie z Konecznym w bardzo wielu punktach – kwestia sama w sobie bardzo interesująca) nazywał Kościół „matką narodów”. Dopiero pewna koncepcja człowieka – mianowicie: człowieka jako osoby – pozwoliła wykwitnąć w dziejach takiej wizji życia zbiorowego, która w pełni odpowiada ludzkiej godności; nie spełnia wszystkich pragnień duszy, ale wytwarza takie warunki doczesne, które pozostają w największej możliwej zgodzie z naszym nadprzyrodzonym powołaniem.

            Rzecz jasna, zdarzają się narody protestanckie czy ateistyczne. Niemniej (i o to mi chodzi), konsekwentna akceptacja uczucia narodowego także i ich członków doprowadziłaby z czasem do uznania tego, co w ich dziedzictwie „rzymskie” czy katolickie, choćby było tego bardzo mało. Bo pierwiastki takie nigdy nie przestają odgrywać tutaj roli wiodącej, nawet jeżeli ich wpływ jest mocno ukryty. Chesterton jest tego chyba najlepszym dowodem.

            Personalizm i nacjonalizm nie pozostają w sprzeczności, ale się uzupełniają – i jedna koncepcja bez drugiej wynaturza się i zatraca. Dobrym (i bardzo smutnym) przykładem tej prawidłowości, są losy myśli politycznej Jakuba Maritaina, być może i najwybitniejszego filozofa współczesności, którego dobre serce, po pewnym okresie współpracy z Akcją francuską, dało się zwieść wolnomularskiemu liberalizmowi, wpadając w suchość i hiperracjonalizm, zawsze wiążący się w jakimś stopniu z pogardą, a przynajmniej pobłażaniem dla tzw. „mas” (to termin obrzydliwy, ale nie ma chyba w tym wypadku sensownego synonimu), a więc: z samej swojej natury anty-personalistyczny. Konserwatyzm natomiast, stanowi dla obydwu tych postaw konieczny oręż obronny; swoim realizmem broni przed utopijnością; rozsądkiem i wyważeniem – przed lekkomyślnym roztrwanianiem życia narodu oraz nieświadomą służbą rewolucji społecznej (był jakiś powód, dla którego Marks i Engels wypowiadali się o sprawie polskiej niepodległości z sympatią – a nie było nim ich naturalnie serdeczne usposobienie); dobrze pojętym elitaryzmem – przed chaosem i niezgodą społeczną. Pisałem już o tym przed chwilą, ale napiszę raz jeszcze – moim skromnym zdaniem nie da się mieć konsekwentnego patriotyzmu, czy nacjonalizmu (przyjmuję, co zapewne nie stanowi zaskoczenia, terminologię Chestertonowską, gdzie te dwa pojęcia występują niemal jako synonimy) bez nastawienia konserwatywnego – podobnie jak nie da się mieć uczuć narodowych bez personalizmu. Te trzy koncepcje, dotycząc zupełnie innych porządków bytu, w sposób konieczny wzajemnie się warunkują i odtrącenie któregokolwiek z nich zawsze pośrednio uderza w dwie pozostałe.

            A jednak, historia jednoznacznie wskazuje, że nader rzadko nacjonaliści i konserwatyści zgadzali się ze sobą. Bywały, i owszem, podobne przypadki, żeby wspomnieć tu choćby Narodowo-Chrześcijańskie Stronnictwo Ludowe czy Chrześcijański Związek Jedności Narodowej, niemniej na ogół relacje pozostawały napięte, żeby nie powiedzieć: otwarcie wrogie. W zgodzie z moją ulubioną praktyką rozciągania treści wypadków jednostkowych na kontekst ogólny (zwaną również przez niektórych pars pro toto, ale że ze zrozumieniem tego zawsze bywały problemy, to aż nadto dobrze wiadomo choćby z Wańkowicza, a także z potocznego doświadczenia ludzi drobniejszego płazu) wystarczy przywołać w tym miejscu znane wypowiedzi „Cata” Mackiewicza o tym, że Dmowski (w kontraście do cudownego i nieomylnego Marszałka) miałby chcieć przerobić Polskę na modłę bodaj „etniczno-plemienną”. Oczywiście, jeżeli podobne sformułowania świadczą w ogóle o czymkolwiek konkretnym, to sporej dozie złej woli. A być może także i o błędzie filozoficznym. Niestety, zbyt często zdarzało się (i zdarza nadal), że konserwatyzm stanowił ideologię klasową, zbrojne ramię dobrze uposażonej szlachty (albo jakiegoś jej mirażu), która nie chciała podzielić się swoimi wpływami z ludźmi pozostającymi w gorszej kondycji finansowej i edukacyjnej (bo intelektualnej już niekoniecznie). Oczywiście, egoizm stanowy to rzecz z uczuciem narodowym całkowicie niezgodna; naród jest wspólnotą większą nad klasy, a więc jako taki wymaga pewnej formy ludowładztwa; innymi słowy: pewnej formy uczestnictwa tzw. „ludu” w sprawowaniu rządów. Stąd też pojęcie demokracji – narodowej;  pierwszym z esejów w wyborze pism Jana Ludwika Popławskiego, dokonanego przez panią profesor Teresę Kulak jest ten, zatytułowany „Demokratyzacja zasad”. Nie wiem zresztą, dlaczego miałoby to stanowić jakikolwiek problem. Jak wiadomo skądinąd, elity, aby mogły istnieć, muszą, jak to się mówi, „krążyć”. Jak powietrza potrzeba im wymiany kard, dopływu świeżej krwi, możliwości awansu społecznego. A już samo otwarcie ludziom warstw niższych podobnych możliwości ma przecież charakter demokratyczny.

            Demokracja demokracji nierówna. Prawdziwa demokracja – to samorząd. Republika parlamentarna z prezydentem, premierem, rozwrzeszczanym zgromadzeniem „reprezentantów” (reprezentujących kogo?) i pociągającymi za sznurki z tylnego siedzenia kosmopolitycznymi „biznesmenami” to zupełnie inna bajka.

            Konserwatyzm bez uczuć narodowych staje się ideologią oderwaną od faktów w stopniu dokładnie takim samym, jak liberalizm czy socjalizm. Staje się utopią, względnie narzędziem realizacji interesów partykularnych. Tak ja to widzę, w każdym razie. Sądzę, że nie bezzasadnie. Niemniej, zasugerowany przeze mnie związek między tymi dwoma nastawieniami: uczuciem narodowym jako „proto-politycznym” afektem i konserwatyzmem jako wizją polityki, pozwala mi mieć nadzieję, że podobne nieporozumienia wywoływane są kosztem niekonsekwencji i jakichś niedoskonałości logicznych; i że, jak to w rozwoju dziejów bywa, ostatecznie odnajdą się w końcu wśród zimnej pustki wszechświata. A przynajmniej wśród zimnej pustki społeczeństwa wychowanego według zasady „róbta co chceta”, szumnie nazywanego czasami „liberalnym”.

            Bo z tym wszechświatem, to nigdy nic nie wiadomo.

            A Panom (i Paniom) ze stowarzyszenia Endecja życzę wszystkiego najlepszego. I trzymam kciuki. O Polskę narodową! – o Polskę jedyną.

Maciej Wąs

Tags: , ,

Kategoria: Inni autorzy, Myśl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *