banner ad

W historii wietrzę przygodę…

| 4 stycznia 2015 | 0 Komentarzy

atotonChcesz przyciągnąć ludzi do Tradycji, to popracuj sam społecznie przez 10 miesięcy. Do obejrzenia efektu końcowego, tylko bez pychy! zaproś malkontentów. Jeszcze sami pomogą. O pomysłach społecznika, rodzących się w tempie torpedy, energii i radości opowiada Anna Totoń, sądecka bibliotekarka i… 

 

AS: W miesięczniku „Sądeczanin” czytam: „Kandydatka do tytułu „Sądeczanin 2012 Roku” przez wiele lat działała w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym i Polskim Towarzystwie Turystycznym. Działa w Związku Sądeczan, Stowarzyszeniu „Civitas Christiana”, Klubie Inteligencji Katolickiej, w sądeckim oddziale Polskiego Związku Esperantystów i kilkunastu innych stowarzyszeniach i organizacjach pozarządowych”. Jak Pani godzi tyle pasji?!

AT: Godziłam!!!!!!!! Dopiero teraz jestem zdziwiona , że miałam tyle sił bo chęci  były zawsze. Godziłam też prace domowe, a przez ostatnie siedem lat życia moich kochanych rodziców w każdą sobotę jeździłam liniami PKS-u świtem i do późnej nocy ciężko u nich  pracowałam.

Zaś w niedzielę rano szłam z PTTK lub PTT w góry. Niedzielny obiad dla domowników był wcześniej przygotowany.

Meteorolog i bibliotekarz. Czy jest to efekt działania: pierwszy zawód z rozsądku, a drugi z miłości? Jak doszło do tego, że meteorolog stał się historykiem i pasjonatem kultury?

Meteorolog pozwalał mi egzystować i stać się samodzielną, a tym samym rodzice mogli kształcić moje siostry. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć – nie lubiłam tej pracy, ale lubiłam koleżanki i kolegów,którzy nauczyli mnie umiejętności życiowych, chociażby gotowania, pieczenia, a przede wszystkim  przyjaźni trwającej  do dzisiejszego dnia.  Zawód dodatkowo nabyty, pracownik biblioteki, zaowocował w szczególny sposób – to wynik  mojej pasji czytania książek, odkąd poznałam litery. Jako dziecko miałam obowiązek pasienia dwóch krówek. Tak je „wytresowałam”, że pozwalały mi czytać, nie wchodząc na teren zakazany, np. w pola koniczyny sąsiadów.  Pracowałam w bibliotece przez osiem lat, mając już uprawnienia przewodnickie. Chłonęłam już wtedy książki tematyczne – historia, geografia i wszystko, co o naszym mieście napisano. Gdy wraz z drugą przewodniczką zredagowałyśmy bardzo udany przewodnik po naszym mieście(1993) – wiedziałam już, co będę robić, jak tylko odchowam dzieci: przestanę jeździć z grupami turystycznymi, i jako pilot wycieczek zagranicznych (od 1990) i jako przewodnik. Na dodatek dostałam od św. Mikołaja  niezły aparat fotograficzny, brałam go wszędzie i fotografowałam. Tak zaczęła się moja najważniejsza pasja – pisanie kronik – od prywatnej po kroniki różnych stowarzyszeń. Uwieczniałam w nich ważne wydarzenia w naszym mieście, i nie tylko z dziedziny kultury. Obliczyłam, że w sumie zapisałam  ok. 60 tomów  kronik – stukartkowych, formatu A4, i wszystkie solidnie oprawione. Tym samym  zaczęła się pasja notowania, popartego moimi fotografiami. Tak powstawało moje prywatne archiwum.

Co sprawia, że tak mocno angażuje się Pani w sprawy lokalne? Czy powoduje to tylko historia regionu?

Wyniosłam z domu rodzinnego staranne wychowanie religijne, szacunku dla osób starszych, dla pracy swojej i pracy innych. Moi rodzice tępili w bardzo inteligentny sposób jakiekolwiek marnowanie czasu, obijanie się i dlatego kocham do dzisiaj nie mieć próżnych rąk, kocham pracować.  Co do angażowania się w sprawy lokalne, to robiłam to, i robię w miarę, gdyż nigdy nie lubiłam politycznych pociągnięć. A najchętniej robię coś, co zostawia ślad o historii regionu i pomaga tę przygodę z historią uświadomić młodzieży, zwłaszcza tej jeszcze „nie skażonej” modą na łatwiznę.  Historia naszego regionu nie zostanie utrwalona, jeżeli młodzi jej nie pokochają. Stąd mój ciągły udział w jury konkursów historycznych, spotkaniach z młodymi pasjonatami.

Jakie są najważniejsze cele działalności takiej, jaką Pani prowadzi? Dla społeczeństwa i dla Pani samej? Jak społeczeństwo nowosądeckie reaguje na prośby o pomoc, a potem na gotowe efekty tego, co Pani proponuje?

Każdy nowy pomysł czy artykuł, pomoc w realizacji pomysłów drugich sprawia mi ogromną satysfakcję. Zapominam o bólu miałam trzy wypadki samochodowe), organizuję sobie czas na wszystko (to wyniosłam z bardzo karnego internatu, będąc w liceum), cieszę się z najdrobniejszego drobiazgu, który udaje mi się zrealizować, i sprawia to chyba mój dobry Anioł Stróż stojący za mną, że prawie zawsze trafiam na wspaniałych ludzi do pomocy. Rzetelnych, i czego sama najbardziej nie lubię, nie są kłamczuchami i leniuchami.  Zdecydowanie lepiej pracuje mi się z młodymi, gdyż starsi mają obiekcje – po co? a komu to potrzebne? Młodzi zaś wietrzą w tym przygodę. Cieszymy się potem razem  z osiągniętych efektów.

Który z projektów, jakie Pani zrealizowała, dał Jej najwięcej satysfakcji? Czy ma Pani pomocników?

Najbardziej cieszył mnie wymieniony przewodnik, a potem inni eksperci od zapisywania, „aby nie zaginęło w ludzkiej pamięci”, namówili mnie do pisania małych artykulików do różnych zbiorowych publikacji, do prasy, a z biegiem czasu do pisania wspomnianych kronik. Gdy telewizja lokalna po raz pierwszy poprosiła mnie o spacer po cmentarzach i tych małych miejscach straceń, i tych dużych, tradycyjnych cmentarzach, aby  przypomnieć sądeczanom  pewne postacie  – miałam ogromny lęk , że się wygłupię, nie podołam. Nie chciałam nawet „się oglądać” w tym programie. Po projekcji zaczęły się telefony typu: „ to na drugi rok o moim wujku, babci, dziadku…”  Zrozumiałam, że ludziom to jest potrzebne i mnie akceptują. Przykre jest i to, że zazdroszczą i w ogóle nie dociera do nich, że robię to społecznie. W tym roku był  jubileuszowy  10. spacer i ludzie zaczepiają mnie na ulicy, i mówią swoje uwagi. Czy może być dla mnie większa satysfakcja? Wiadomo, że muszę się długo do tego przygotowywać i bez niczyjej pomocy. Najpierw grzebię w swoim, już 30-letnim, domowym archiwum, potem sprawdzam w „prawdziwych” archiwach, szukam u rodzin zdjęć, a potem już SPACERUJĘ  Z UMARŁYMI WSPANIAŁYMI SĄDECZANAMI.

Podobnie było gdy organizowałam spotkania sądeczan z potomkami słynnych rodów. Sam fakt namówienia żyjących do udziału to był już mój wielki sukces.  Ludzie przeważnie nie lubią odsłaniać tajemnic rodowych, porażek, sukcesów. Dotąd odbyło się sześć spotkań i każde wniosło  do historii miasta tyle ciekawych momentów. Nagrałam  ciekawe  wypowiedzi o12 rodach sądeckich (wraz z redaktorem  Janem Stępniem, dla Radia Kraków). Krótkie nagrania, ale ile razy podstępem zmuszałam żyjących, aby opowiedzieli o bohaterach w swojej rodzini! Po wysłuchaniu nagrania była już tylko radość, że zostało to utrwalone.

Który sprawił najwięcej kłopotów?

Najmniejszą satysfakcję miałam z publikacji mojej książki „Mojemu miastu”. Nie dopuszczano mnie za bardzo do prac, gdy przygotowywano ją do druku. Gdy ją zobaczyłam gotową – rozpłakałam się, mocno zawiedziona. Była szumna promocja, ludziom się książka podobała, ale cała historia nauczyła mnie, że następne, nawet maleńkie moje pisanie, wcześniej muszę kontrolować do końca, autoryzować.

Czy przypomina sobie Pani jakieś arcyciekawe spotkanie z człowiekiem i jego historią?

Moją najciekawszą przygodą było wyszukanie mnie przez internet przez rodzinę Uhaczów. Opisuję to dokładnie w najnowszej wydanej książce, którą uważam za dokument. Natomiast spotkania z ciekawymi ludźmi miałam zawsze, gdy planowałam następną wystawę (były trzy) z rodzinami jeszcze żyjącymi, krewnymi tych uwiecznianych na wystawach ludzi, i szperanie o nich w archiwach. Dowiadywałam się prawdy innej o mieście, o jego historii, o zabytkach. Dam przykład – mieszkam przy ulicy, gdzie jest XIX wieczna kamienica, w której duchy podobno straszyły przez trzy pokolenia. Przechodziłam koło niej codziennie i dopiero nagranie dla Radia Kraków uchyliło rąbka tej tajemnicy.

Czy Pani zdaniem działalność społeczna ma w Polsce odpowiednie warunki rozwoju? Jak uwarunkowania polityczne lub ekonomiczne wpływają na działalność taką, jaką Pani prowadzi?

Działalność społeczna zawsze była potrzebna. Mojego tatusia bardziej pamiętam jako społecznika, gdy  ktoś zapukał do naszych drzwi, aniżeli jako rodzica. On wiedział, że my widzimy, co on robi dla drugich, i to nam zostało na całe życie. Podobnie serce służące innym mojej mamusi. Co zaś do łączenia tej działalnośći  z ugrupowaniami politycznymi, ekonomicznymi, to u mnie nie ma na to miejsca. Na zastanawianie się, co i dlaczego i czy to korzystne, jeśli w danym czasie mam coś zrobić. Moje motto to zasłyszane na placu św. Piotra, na audiencji słowa obecnego świętego, Jana Pawła II – „CHCIEĆ, ŻEBY CHCIEĆ”.

W naszym kraju, niestety, społeczna działalność nie jest uznawana. Do mnie dotarły po pierwszej i bardzo pracochłonnej wystawie słowa, które miał powiedzieć jeden  z rządzących w naszym mieście – „Jest na emeryturze i jak ma ochotę, to niech sobie robi wystawę…” .

Zawsze miałam wsparcie tych, którzy wiedzieli, ile ta czy inna praca kosztuje czasu, upartości, i wspierali mnie jak mogli . Ostatnia wystawa to ogromne wsparcie dyrekcji i pracowników biblioteki.

Trzeba po prostu chcieć to robić i nie patrzeć na humory, dygresje innych. Ja nigdy swojej pracy nie żałowałam.


Co należy pokazywać lub jak mówić o lokalnej tradycji tak, by przyciągać nowych pasjonatów?

Bardzo prosta odpowiedź – popracować przez 10 miesięcy, i to prawie codziennie (tak było przy ostatniej wystawie pt. „Zachowajmy w pamięci”), i zaprosić  wszystkich malkontentów . Bardzo rzadko ktoś mnie potem potępia, a czasami podsunięty mam arcyciekawy pomysł i okazywana jest mi pomoc. Nie trzeba tylko okazywać pychy, że tylko ja to potrafię. Ludzie tego nie lubią, a niektórych onieśmiela taka postawa.

Jak docierać do ludzi, by chcieli otwierać albumy ze zdjęciami i stare listy? Ja często spotykam się z reakcją: „A, kogo to obchodzi!? Młodzi się nie interesują, to co ci będę opowiadać. Po mojej śmierci rodzina i tak wszystko to spali”.

Nie znam innego sposobu, jak czytanie chociaż ciekawostek w prasie, na portalu miejscowym o ludziach. Błysk i myśl – muszę do tej osoby dotrzeć. Bardzo lubię mieć wokół siebie wtedy ciszę, różaniec  w myślach mówiony, i zadawać sobie pytania  co do tego pomysłu. Gdy docieram,  to zawsze przynoszę maleńką publikację o naszym mieście, regionie – niekoniecznie moją, i pytam, pytam, proponuję. Pomaga mi współpraca z regionalną telewizją, gdzie ludzie zapamiętują moją twarz, słuchają. Przeważnie jest odpowiedź – „ja to przemyślę”. Potem raczej dalsza współpraca . Nigdy nie naciskam. Przecież potem muszę mieć oficjalną zgodę na publikację na piśmie.

Moje miasto to społeczność (zwłaszcza ludzie wiekowi), która ma tylko obiekcje o opinię sąsiadów. Młodzi nie mają żadnych skrupułów.
 

Unia mówi – regiony, dziennikarze – mała ojczyzna. Czy Pani zdaniem godzi się używać takiego określenia? A może Ojczyzna jest tylko jedna? Jaka jest Pani zdaniem specyfika Polski lokalnej, nie tej z pierwszych stron miesięczników podróżniczych, ale ta zwykła, dookoła nas?

Polska lokalna? Co to za sformułowanie? Polskę – Ojczyznę mam jedną. Lokalne mogę mieć kłótnie, i nie zawsze wiadomo o co, miejscowych władz, dorobkiewiczów zadufanych w sobie. Nasi, a przeze mnie opisywani patrioci ginęli za Ojczyznę, a nie za nasz region.

Zaś Mała Ojczyzna to jest określenie dla mnie zrozumiałe tylko u tych, którzy po II wojnie światowej nie mogli z różnych względów wrócić do kraju, obrali inny kraj, gdzie się zakotwiczali na resztę życia, a ukochaną Polskę w sercu nazwali „Moją Małą Ojczyzną” i do niej tęsknili, a czasami zostawiali dobrobyt, aby w niej dokonać życia.

Odbieram to hasło – Mała Ojczyzna – jako jeden ze sloganów wymyślonych przez  polityków i nic więcej. Dla mnie jest ukochany Nowy Sącz, Beskidy, Dunajec, Kamienica i Poprad i wszystko, co wokół tych miejsc egzystowało i egzystuje.

Zawsze z sentymentem i wspomnieniem raju dzieciństwa (chociaż w domu było biednawo) wspominam mój ukochany Rożnów.

Jakie ma Pani teraz plany i pomysły na dalsze działania?    

Jakie mogę mieć plany w wieku seniora? Będę szczęśliwa, gdy nadal będę mieć jako takie zdrowie i zrealizuję przy pomocy moich młodych przyjaciół  to, o co ludzie mnie proszą. Mam już podane różnymi drogami kolejne 30 nazwisk, które powinny być uwiecznione. Można to zrealizować, ale zostawiam moje najszczersze chęci i mnóstwo innych ciekawych planów  na ścieżce danej mi przez Boga. Moim marzeniem życia było, aby dzieci przejęły moją pasję. Teraz już wiem, że jest to nierealne.

 

Rozmawiała Aleksandra Solarewicz

 

Anna Totoń, ur. 1940. Meteorolog i bibliotekarka, pilot wycieczek zagranicznych, całym życiem związana z Nowym Sączem. Miłośniczka Sądecczyzny, przewodniczka beskidzka, dokumentalistka życia kulturalnego, badaczka przeszłości miasta i regionu. Publicystka, fotograf, autorka i współautorka przewodników: „Nowy Sącz. Przewodnik po zabytkach”, „Sądeckie nekropolie”, „Mojemu miastu”, „Sądeczanie znani i nieznani”. Odznaczona wieloma medalami i odznaczeniami za pracę zawodową i społeczną.

 

Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *