banner ad

Sztajer: Polesie śpiewających płazów

Kiedy robi się ciemno i nad stawami, w mgiełce porastających bukowe konary niczym drobny puszek zawiązków liści wschodzi sierp księżyca, zaczynają krzyczeć bez wytchnienia. Pisarze używający lirycznych metafor „koncertu” czy „trelu” mocno, moim zdaniem, pobłądzili. Jeśli mówilibyśmy o śpiewie – może to odrobinę lepiej, pod warunkiem, że to jakiś upojny, oszalały śpiew biały, albo z drugiej strony – nierytmiczny i niemelodyjny, urywany i pulsujący przedziwną mieszaniną przesytu i nihilizmu punk: tak właśnie odzywają się płazy, kiedy przychodzi wiosna i zwalnia skobel od drzwi, za którymi przez długie zimowe miesiące chowało się wszystko młode i żywe.

Płazy nie znają litości, całymi stadami siedzą tam, w wodzie, i frenetycznie zanoszą się niemiarowym skrzekiem. Trzęsie on trzcinami, rozdziera granatową plamę nocy, eksploduje nad groblami. Zadziwiające jest to, że jest w nim jednak jakiś rodzaj synchronii – po sekwencji, w której trudno doliczyć się regularności, rytmu i rymu, milkną na chwilę wszystkie, w jednym momencie, by za niedługi czas wybuchnąć znowu zbiorowym hałasem.

Jest w żabim nocnym zgiełku jakaś przewrotność w stosunku do układnych, ugrzecznionych zwolenników zasady decorum, i że harmonia, proporcje etc. Nie wypada im protestować przeciwko – było nie było – temu, co zadekretował Stwórca (a że to On, a nie jakaś „kontrkultura” czy „antysztuka” odpowiada za kształt żabich godów, jest, niestety, pewne); więc pomija się temat żab milczeniem, czasem wstydliwie udając, że jest to ten właśnie nieszczęsny „koncert” bądź „trel”.

Nie ma głupich, panowie – bywam wiosną na Polesiu, i wiem, jak brzmi rozrywający serce żabi wrzask. Mnie nie oszukacie.

***

Płazy to nie tylko żaby. W końcu w mętnych wodach poleskich błot czają się też inne stworzenia, oślizgłe i raczej niereprezentacyjne, które – wlazłszy pod powierzchnię tafli – śpiewają tak, że równie mocno chce się żyć, i to z całej siły, bez zabezpieczeń i bez zwłoki, co – położyć się w nadbrzeżnych łozach, z twarzą wystawioną na mocno grzejące słońce, co na złotej żyłce ściąga do siebie spirale sprężonych jak struna dźwięków, zamknąć oczy, zasłuchać się i – umrzeć, umrzeć po prostu i nareszcie.

Kumak nizinny (nazwa też nie za liryczna) śpiewa, rzeczywiście śpiewa, delikatnie, przenikliwie i szemrząco zarazem, i to śpiewa tak, że doskonale się wie, jak mógł zrodzić się w legendach koncept nimf i syren, wabiących mistycznymi dźwiękami w głąb zdradliwych wód. Te dźwięki, stłumione i dochodzące właściwie nie wiadomo skąd, a od razu wzbudzające szaloną chęć, żeby za nimi podążyć, chociażby na mulaste dno, chociażby w głębię bezdennej sadzawki – to jest czysta tęsknota, esencja tęsknoty za tym, co po tysiąckroć przekracza pojmowanie ludzkiego serca i umysłu, a co zdaje się tak bliskie i tak pociągające zarazem, że wywołuje szaleństwo, dziką a zupełnie niecielesną żądzę.

To nie ciekawość zoologa powoduje słuchaczem, kiedy błąka się osłupiały po groblach, kiedy ciemną nocą zalega po trzcinowiskach – to jest nowe zrozumienie, że przepaść pragnienia zieje nieskończonością. Chodzi o pragnienie zupełnie innego gatunku niż te, które zazwyczaj szarpią człowiekiem i finalnie zapaskudzają duszę – nie o te więc, o których Stachura napisał, że „jest tysiąc pragnień innych, jest tysiąc innych winnic”, a jedna zastępowalna inną, że można je w nieskończoność porzucać i znajdować nowe, nie stając się ani trochę szczęśliwszym; to nie są te pragnienia, o których mówił Hegel, że stawiane jedno obok drugiego, stają się „złą nieskończonością”, bo zawsze można dorzucać do tego wora bez dna – inny samochód, inna kobieta, inny rodzaj odurzenia, i zawsze en plus jeden, i jeszcze jeden – i nieuchronnie kończy się to jakimś „I can’t get no satisfaction”. To są pragnienia, których nie nazwę nawet „wyższymi”, bo nie w tym rzecz, że tamte są niskie, a te wysokie; one są radykalnie inne, a drobnej waluty tamtych nie da się nawet wymieniać na bezcenność tych – chociaż, owszem, swędzące na skórze mikrourazy po głupiej konfrontacji z płonnością „tysiąca pragnień innych, tysiąca innych winnic”, wypycha człowieka na przykład na spacer nad staw, a tam – kumaki robią już resztę roboty.

***

Mówiło się na wsi lat temu kilkadziesiąt – nie zasypiaj w polu łubinów, nie zasypiaj w łubinowym ogrodzie, bo kto zaśnie, wdychając łubin, nie obudzi się.

Prawda to? Sic et non. Denatów łubinowych nie stwierdzono, jednak ten, kto chociaż raz zamykał oczy do snu w impresjonistycznej mgiełce słońca i kolorowych jak papugi, wyprostowanych jak sztandary, odrobinę kwaskowo i mocno pachnących kwiatów, wie – kiedy się tak półprzysypia w tym niemal schulzowskim realizmie magicznym, to już wszystko jedno, czy się wstanie, czy się umrze. Stoi się wtedy jedną nogą w zaświecie, w tym kącie ogrodu, w którym zaczyna się pozacielesna, prześwietlona popołudniowym złotem procesja – i ponieważ tak bardzo chce się w tym żyć, równie mocno chce się umrzeć.

Tak samo jest z wrzuconymi w poleskie błota stawami, znad których jak kadzidło unosi się drżący, nieokreślony, eteryczny zaśpiew. Śpij, tęsknij, wyj do słońca i księżyca po swoje spełnienie; połóż się tutaj i odpocznij, niech ci pęknie serce, w sam raz do snu, wtedy zasypia się najlepiej – umrzyj wreszcie, bo skoro nie było na świecie nic lepszego ponad śpiewanie płazów, to co on właściwie wart?

***

Ktoś zapytał mnie, czy nie boję się, że etyka bez czynów obojętnych moralnie, z wiecznym rozpatrywaniem, co dobre, a co złe – czy nie prowadzi do życia w wiecznym zduszeniu, w nieznośnej klatce.

Ale oczywiście, że się boję! „To rób, tamtego nie rób, tu nie chodź, tamtego nie czytaj; ubierz się i zachowaj jak trzeba” – to już nawet nie smrodek, a nieznośny fetor dydaktyczny, hodujący albo neurotycznych skrupulantów, żyjących w strachu, by w niczym tylko nie uchybić     e t y k i e c i e   (bo tym się w takim ujęciu staje etyka, etykietą właśnie), albo ludzi zobojętniałych, którzy niczego w życiu istotnie nie przeżyli, a do tego tkwią w błędnych przekonaniach antropologicznych.

Jakie to przekonania? Naczelnym błędem antropologii – tak myślę, idąc pod baldachimem kasztanów pustą aleją z opłotków w stronę centrum poleskiej Sosnowicy, świeci cmentarz i szczeka pies – jest nadmierny optymizm.

Wnętrze człowieka jest jak wysypisko śmieci; pełno jest tam nie tyle „grzeszków”, ile odrażającego zła – a im bliżej i częściej gnoju się przebywa, tym łatwiej przyzwyczaić się do jego zapachu, i w cieniu tego stosu nieczystości można wtedy błogo podążać za etykietą, w pełnym samozadowoleniu, że oto ustrzegło się uchybienia zasadom.

Nigdy i za żadną cenę człowiek nie jest w stanie się przekonać o tym, jak bardzo sam jest zgniły od środka, jeśli nie wypuści się go z salonu pełnego decorum i zasad savoir – vivre’u na zewnątrz, gdzie oczywiście „masońska kontrkultura”, „zagrożenia duchowe” i „świat współczesny” (a kiedy był jakiś – niewspółczesny? Wszyscy, od Adama i Ewy do ostatniego człowieka na ziemi, żyli i żyć będą w czasach sobie współczesnych, c’est la vie) już czyhają na przerażonego obrońcę tradycji przez żadne „t”.

Człowiek żyjący w strachu przed uchybieniem etykiecie, w którym wybór stroju wieczorowego ma rangę moralną, a fakt, że „znajomy kuzynki mówił mojej sąsiadce mojej ciotki, że w tej stolicy wszyscy teraz kohabitują przed ślubem” wywołuje skandal na całą salkę katechetyczną, nie pokocha ascezy. Nie będzie mu ona potrzebna – całe życie stara się nie ubrudzić, mnożąc negatywne („Nie czyń X”) punkty etykiety w nieskończoność. Ascezę może pokochać tylko człowiek do pewnego stopnia ubrudzony własnym złem.

Ten, kto ciągle boi się, że postąpi niewłaściwie, nie rozbije fiolki z olejkiem nardowym około stóp Zbawiciela – to przecież takie drogie, a czy to wypada? – a przecież można było dać potrzebującym! Namaścić stopy Króla, a potem wytrzeć je swoim włosami, może tylko ten, kto nie ma nic do stracenia, ponieważ umrzeć chce równie mocno, jak żyć.

***

Zabawne, że protestanci, którzy teoretycznie mieli silnie wpojoną doktrynalnie nieczystość człowieka po upadku, najmocniej chyba popadli w absurdalne tworzenie kodeksów. Moralność purytańska i wiktoriańska z wiecznym „nie wypada”, „tego nie rób”, „nie śmiej się”, wydaje się jednak – może za sprawą silnego z kolei wpływu nauki o predestynacji? – zupełnie abstrahować od błogosławionej świadomości, że „jako grzesznika poczęła mnie matka i urodziłem się obciążony winą”.

Jeśli zostać świętym człowiekiem można poprzez bycie poprawnym człowiekiem, żadne odkupienie nie jest potrzebne.

Układanie tego typu etykiet nie jest oczywiście domeną wspólnot wyłącznie religijnych. W rzeczywistości im bardziej zeświecczony kodeks, tym większa jego absurdalność i neurotyczność i tym bardziej jest oderwany od jakichkolwiek całościowych uzasadnień. Histeryczna etykieta społeczeństw demoliberalnych („bądź za wszelką cenę tolerancyjny, nie używaj mowy nienawiści, praktykuj uśmiechnięta dobroczynność, nie zapomnij o tym poinformować i rozliczyć z tego innych etc.”) jest nie tylko równie śmieszna jak świętoszkowaty zbiór zasad purytańskich, ale jeszcze w swojej istocie samo destrukcyjna, bo żeby być egzekwowana, musi nieuchronnie ciągle podważać własny aksjomat wolności.

***

Wtrącenie – był, zdaje się, taki na prawicy polityk dwojga imion; bardzo konserwatywny i wypowiadający się nie inaczej jak za pomocą fanfar: werble – „trrradycja!”; trąby – „rrrodzina!; brzęk sarmackich szabel – „ooooojczyzna!”. Musiał, niestety, nieco spuścić z tonu, a nawet zupełnie zamilknąć, kiedy przypadkowo dziennikarz przydybał go, kiedy niczym jakiś niepoprawny nudysta paraduje z gołą sempiterną po plaży. To, co byłoby zaledwie małym skandalikiem w przypadku przeciętnego polityka, zabiło człowieka, który nie „chodzi”, a „kroczy”, nie, jak każdy, „posiada przeciwników politycznych”, ale nieustannie „odpiera ataki wrogich środowisk, które dokonują bestialskiego zamachu na rodzinę, tradycję etc.”; który nie „pracuje”, ale bez wytchnienia „ratuje cywilizację europejską”. No bo czy taki ktoś w ogóle może mieć dupę?

He he he.

Kum kum kum.

***

Nie zastanawiać się nieustannie, czego nie zrobić, aby przypadkiem nie okazało się niewłaściwym. Myśleć, co można zrobić jeszcze, żeby dojść bez pomyłki i bez zbaczania na bezdroża tam, gdzie rodzi się słodki śpiew z głębi jeziora.

Myśleć, jak dobrze umrzeć.

Można na przykład – umrzeć z miłości. Ale czy w ogóle umie kochać ten, kto całe życie słyszy: „tu nie chodź, tego nie rób, do brązowej marynarki nie zakładaj szarych skarpetek, ukłoń się ładnie gościom i powiedz wierszyk o ojczyźnie, i tylko nie myśl o śmierci, bo to niezdrowe, a ty masz dopiero sześćdziesiąt lat, i o zdrowie musisz dbać, i jeść regularne posiłki”?

***

Jeśli mnie zapyta ktoś spod sztandaru, który w nazwie ma coś z „rodziną” czy „tradycją”, jak zamierzam ratować cywilizację przed jej nieprzejednanymi wrogami, odpowiem – nie mam zamiaru. Mam zamiar iść dalej groblą, już zawsze, bo ta majowa noc się nie skończy, i słuchać uważnie kompasu pękniętego na pół serca, bo ono mówi, skąd w istocie dochodzi słodki śpiew jeziora.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Publicystyka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *