banner ad

Sztajer: Miłość rzeczy, miłość miejsc, czyli kilka nieobiektywnych i bardzo neurotycznych obrazków z Pekinu

| 18 lipca 2018 | 0 Komentarzy

Miłość rzeczy, miłość miejsc – teraz, po Pekinie, wiem już na pewno – miejsca można kochać nie dlatego, że mają rozciągłość, ale z powodu ich głębokości. Miejsca są głębokie jak studnie, a oko serca zapuszcza się w jej głębinę jak lorneta i łypie w nieskończoną czerń historii; wieków, które przewaliły się przez ostęp leśny, miasto czy wioseczkę; ludzi, którzy wydeptali tu szlaki, historii drzew i domów, języków i narzeczy, dni powszednich i świąt, lat krwi, lat pługa i handlu. Żeby pokochać miejsce, trzeba je poznać. Żeby poznać miejsce … ach – jakie to będzie skomplikowane, wyrazić ten bezmiar czasu i wysiłku, który należy w to włożyć!

A więc nie obejdzie się bez wmyślenia się, zaparcia się korzeniami w głąb tej ziemi w zimę, wiosnę, lato i jesień; nie obejdziesz się, miłośniku, bez wiedzy o tym, jak to miejsce wygląda w środowe poranki, a jak w sobotnie wieczory; w deszczowe lata i suche zimy, w świąteczne niedziele i znojne poniedziałki, w czas hossy i bessy, w czas świetności i upadku. Dobrze konkludujesz, czytelniku, przypisujący tym wymaganiom miano niemal niespełnialnych – otóż żeby poznać miejsce, trzeba ni mniej, ni więcej, jak tylko całego życia. A ponieważ nigdy nie wiadomo,  jak długo będzie się gościem na tym świecie, wystarczy wyrazić wolę wrastania w glebę miejscową latami, rok za rokiem, póki tylko sił i tchu – miłość, co zauważył już Kierkegaard, w swojej teraźniejszości zakłada wieczność, choćby miała okazać się później bardzo efemeryczna. Niemniej jako warunek wstępny trzeba położyć pod zastaw tej miłości całe swoje życie – i ni trochę mniej.

I może właśnie dlatego snuję się po Pekinie jak cień, wiedząc z góry, że nie zdążę go poznać; zresztą, gdzieś tam daleko zostały krwiście czerwone maki rozkwitające na Łuku Uhruskim; został podlaski Bug, zwinnie i żmijowato wijący się pomiędzy łozami; zostały rdzawe pola gryki i złote kłosy Wołynia. Niemal obsesyjnie wmyślam się w tamte krajobrazy, przesuwają mi się przed oczyma drewniane cerkwie Sokalszczyzny i zwichrowane goraje Roztocza, łagodnie wznoszące się wzgórza okalające Sokółkę i biała wieża kryłowskiego kościoła, a odbywa się to bez mojej woli, w tym neurotycznym, polskim letargu tęsknoty za Jedyną. Może to jakiś kompleks, ten wieczny strach o to, że ona zaraz znów zniknie, zapadnie się pod wyrokami historii; mam to irracjonalne i niczym nieuzasadnione poczucie, że kiedy mnie tam nie ma, wydarzy się coś strasznego, coś niepojętego – i kiedy wrócę, zastanę tylko wypaloną pustynię – albo też okaże się, że Polska nigdy nie istniała, że to był tylko sen, marzenie; platońska treść, którą zapomina się i trzeba mozolnego procesu anamnetycznego, żeby ją odzyskać.

Wieczorami wychodzę na chłodniejsze niż za dnia ulice, spaceruję po Xin Jien Kou Wai; mrużę oczy, żeby dostrzec coś przez szarą chmurę smogu.

W życiu zdarza się kilkukrotnie, że człowiek popada w dziwny rodzaj zakochania – mówi się na to „zakochać się śmiertelnie” lub „na zabój”. Uczucie to jest niczym nokaut, a oszołomiony delikwent nie jest w stanie jeść ani spać; obiekt jego pożądań wbrew jego woli towarzyszy mu schowany w dusznym pudełku umysłu w dzień i w nocy, by stamtąd jakoś znaleźć drogę do serca i dźgać je boleśnie. W takim to stanie, mijając ludzi na ulicy, odczuwa się  na nich gniew – nie są nim lub nią, i to jest ich największa wina.

To właśnie odczuwam teraz – wściekam się na niewinne Chiny. Wściekam się za to, że nie są Polską.

Nie wiem, czy to jest normalne. Prawdopodobnie nie tak powinno być. Z całą zaś pewnością nie chcę powiedzieć, że jest to odczuwanie normatywne lub w jakikolwiek sposób godne pochwały – niechże ludzie czerpią radość z podróżowania po świecie, niech zapadają na miłość do innych krain. Czemu by nie? To jeden z motorów rozwoju cywilizacji, która szuka dróg inkorporacji osiągnięć innych kultur.

A jednak nic nie poradzę na to, że jestem tutaj jak skorupa, jak ciało bez duszy; jak żywe ciało z martwą duszą. Odliczam dni. Jeszcze półtora tygodnia, tydzień, pięć dni. Jeszcze trzy noce będzie mnie kołysać do snu monotonny szum niezliczonych samochodów, jeszcze dwa dni tropikalne gorąco będzie łapać za gardło za każdym wyjściem z klimatyzowanego pomieszczenia. Widocznie należę do tego rodzaju neurotycznych Polaków, którzy są niczym pępowiną połączeni z tym spłachetkiem ziemi pomiędzy Rosją a Niemcami i przyssani doń tak dalece i obsesyjnie, że nie stanowią dobrych kandydatów do stania się „obywatelami świata”, a oddaliwszy się z ojczyzny chociażby na chwilę, popadają w śmieszność w swojej małej, zbyt rozdętej i tromtadrackiej, a przez to groteskowej rozpaczy. 

 

***

Zakazane Miasto.

Myśl pierwsza: to stara, bardzo stara cywilizacja. Stara, a przez to pokryta patyną czcigodności. Myśl druga: przeskok epistemiczny. Jeśli miał rację Hume, że poznanie polega na syntezowaniu impresji i idei, na widok tych starodawnych pałaców i cesarskich ogrodów te dwa moduły rozjechały się w mojej głowie. Widzę barwy i kształty, formy i ich wypełnienie – i więcej nic. Impresje nie chcą wskoczyć w swoje idee; zmuszam się, żeby wykrzesać z siebie chociaż odrobinę entuzjazmu dla wspaniałości, które oglądam.

Dlaczego tak łatwo mi unaocznić sobie skrawek zrujnowanego unickiego cmentarza pod starymi dębami w okolicach Nabroża jako dokładnie to, czym jest, zrozumieć go i zobaczyć coś więcej niźli kamień, chwast i drewno? Dlaczego z kolei tu, w bijącym sercu cywilizacji chińskiej widzę tylko to, co widzę – i nic więcej?

 

***


Po około tygodniu zaczynam rozróżniać pomiędzy sobą twarze Chińczyków. Chyba cieszę się, że przełamałam poznawczą ignorancję w tej dziedzinie, bo ostatecznie to dość nieuprzejme pozwolić swojemu mózgowi postrzegać mieszkańców danego terytorium jako rodzaj jednorodnej masy. W istocie różnią się przecież nie mniej niż Europejczycy.

Cieszę się na sposób rozumowy; emocjonalnie nie jestem w stanie wykrzesać z siebie zupełnie nic. Indyferencja opadła na mnie szczelnie jak szron osiadający na szkle chyba z chwilą opuszczenia granic wielkiej jak świat Rosji, kiedy daleko w dole, pod chmurami, przestałam widzieć wielkie jeziora Syberii, a oczom pasażerów lecących na wschód ukazała się rozprażona mongolska pustynia, która niemal stanęła mi suchością w gardle.

A może było to już na lotnisku, kiedy opadła ze mnie adrenalina podróży i jeszcze większa adrenalina prawidłowego przebicia się przez bramki i kontrole dokumentów, kiedy zobaczyłam spowitą w toksycznej mgle, skraplającą się w kwaśny deszcz stolicę Państwa Środka. 

 

***

 

Ulica Wangfujing to jedna z najbardziej komercyjnych ulic w Pekinie – deptak, a po obu jego stronach piętrzące się centra handlowe, do tego sklepy z jedwabiem, sklepy z herbatą, i oczywiście krzyczące zewsząd nazwy europejskich marek odzieżowych.

W bok odchodzi mała, targowa uliczka – modelowe tradycyjne targowisko ze straganami buchającymi dymem. Zapach smażeniny wibruje w nozdrzach i aż dziw, że nie powoduje reakcji termojądrowej w niemożliwie gorącym powietrzu. Co niektórzy doceniani przez młodzież szkolną teoretycy ekonomii byliby wniebowzięci –  raj przysłowiowych interesów paróweczkowych! Rozliczne budy z prażącą się fasolą, kukurydzą na patyku, udkami, które klient chwyta bezpośrednio za wystającą kość, by zatopić zęby w tłustym mięsie – kapitalizm pełną gębą. Z jakichś powodów wychyleni przez okienka, flegmatycznie patrzący w dal nad głowami klientów właściciele tych   m a ł y c h    f i r m   nie wyglądają na ludzi, którzy wygrali życie.

Nabite na patyczki skorpiony drżą jeszcze w przedśmiertnej agonii. Za chwilę będzie można je zjeść – to właśnie istota jednej z atrakcji gastronomicznych tego miejsca.
Stosy krewetek ze smutnie opuszczonymi wąsami i mocno przysmażonych ośmiorniczek stają mi przed oczyma jeszcze długo po opuszczeniu targowej uliczki. Kilkakrotnie mrugam powiekami – chcę widzieć znów to, co wcześniej – niezmiennie wijącą się wstążkę Bugu, zarosłe mchem domy w podhajnowskich wioskach, zimowy Białystok w pijaną noc – gdzie one są? Chcę je z powrotem!

 

***
 

W Muzeum Narodowym prawie płaczę na widok gigantycznego de Gaulle’a, zastygłego w pół kroku marszowego, wcale nie z miłości dla tego Francuza, ale dlatego, że wreszcie widzę coś – europejskiego … I nie jest to przedziwna odmiana ciastek Oreo albo gumowata czekolada Toblerone, przypominająca oszukane produkty czekalodopodobne z naszego własnego podwórka, sprzed trzydziestu lat z górą.

Patrzę na ogromnego de Gaulle’a, bezgłową Afrodytę i nawiezione przez jezuitów płótna z Madonnami – i nagle wiem, co tak bardzo było dla mnie obce w Zakazanym Mieście. Była to chyba, o ile się nie mylę co do swoich wrażeń, jego przerażająca horyzontalność. Jedno lub dwa piętra, ciągnące się labiryntami przez pyszne ogrody; rozległość polegająca na „wzdłuż i wszerz”, aby znalazło się miejsce dla wszystkich, odpowiednio zhierarchizowanych członków rodziny i urzędników; płożąca się biurokracja i nieskończenie multiplikujące się, długie i niskie korytarze tradycyjnych osiedli, w przekroju przypominających ul lub mrowisko. Organicyzm, niemal biologiczna masowość tego społeczeństwa, które wie, że każdy ma dokładnie określone miejsce, a bez niego – przepadnie.

Podczas, gdy w Europie tęsknoty wertykalne podkreślano wysokimi wieżami katedr, zawsze patrzono w niebo, obsesyjnie wyglądając transcendentnych wrażeń i aż do przesady  karmiono przekonanie o tym, jak to „ja sam w obliczu Boga” etc., tutaj nic takiego nie miało miejsca.

Pochodzę z takich okolic, gdzie douczonego mistrza Polikarpa przychodzi śmierć, aby wyzuć go ze światowych złudzeń i postawić przed największym, hipertrascendetnym wyzwaniem, które może jednakowoż przynieść mu zaspokojenie jego ponadnaturalnych, osobistych tęsknot, z którymi będzie teraz rozliczał się sam jeden, nagi i samotny, tak, jak go matka urodziła.


Nie mogę, nie jestem w stanie zrozumieć mędrców ze starożytnych chińskich ksiąg. Ich mądrość to przepustka do długiego i bezbolesnego życia, które ciągnie się horyzontalnie, póki może. Co potem..? Ponoć praktykując cnotę można przedłużać tę egzystencję w nieskończoność, by w końcu znaleźć się – siłą samej tej długowieczności – w niebie, a niebo to druga ziemia, tyle, że widziana oczami mędrca – ma jednak swoją biurokrację, kubek w kubek taka jak ta, która funkcjonuje w cesarstwie. Mówią o tym jednak nieliczne passusy, w większości bowiem chińskich mędrców nie interesuje zagadnienie życia po śmierci. Ono, po prostu, nie jest w tej cywilizacji problemem, kwestią do ustalenia. Daoiści ogłaszają desinterssment, jeśli chodzi o to, co dzieje się z człowiekiem – pojedynczym człowiekiem – kiedy wyda już swoje ostatnie tchnienie.
Nie wiem, czy można się czuć bardziej obco niż poczułam się w chwili, gdy to pojęłam.

Próbuję wyobrazić sobie, że myślę, jak oni.

W jednej chwili staję się sartre’owską nihilistką – jeśli tak jest, lepiej skończyć z tym wszystkim od razu.

 

***
 

Błędem byłoby myśleć, że to uniwersalna cecha Chińczyków – nie dbać, nie tęsknić, nie drżeć, nie myśleć o śmierci (domyślałam się tego podskórnie czułam, że przecież tak być nie może; nie może im zupełnie brakować tej cechy tak głęboko właściwiej człowiekowi jako człowiekowi!) .
Przekonuję się o tym w samotny dzień swoich dwudziestych dziewiątych urodzin, głupio tkwiąc pod jezuickim kościołem, Katedrą Wschodnią, na dwie godziny przed nabożeństwem, byle tylko go nie przeoczyć – bo to jedyna ze znanych mi i drogich rzeczy, które mogę tutaj mieć.

Wyciąga do mnie rękę młody Chińczyk z pytaniem brzmiącym jak „Też jedziesz tym pociągiem?” – „Idzie pani na mszę w tym kościele, miss?”

Dwie godziny później lawirujemy ulicami Pekinu, a ja coraz szerzej otwieram usta w zdziwieniu w miarę, kiedy opowiada o sobie: ten człowiek nawrócił się na katolicyzm, olśniony sylwetką Benedykta XVI, nie rozstaje się z różańcem. Kiedy mówi: „Some people think there is no God”, rozkłada bezradnie ręce, a skośne oczy ogromnieją jak pięć złotych, jakby dziwił się, że tak powszechna, a zarazem tak przedziwna jest ta właściwość przekonań ludzkich.
Kiedy rozstajemy się na stacji metra, mówi: „Christianity is the only thing that is going to save my country” – ostatnią część zdania wypowiada niemo, czytam ją z samego tylko ruchu ust – dlatego, że tak trudno uwierzyć w ziszczenie się tych słów, czy też przeciwnie – dlatego, że jest to tak oczywiste?

„Pray for us” – rzuca przez ramię i znika w ogromnym, nieprzeliczonym tłumie kłębiącym się pod ziemią miasta – giganta. A ponieważ sądzę, że warto zadośćuczynić jego prośbie, pozwalam sobie przekazać ją tym, którzy dotrwali do tego momentu. Tak też jeszcze raz – módlmy się za Chiny!

 

Agnieszka Sztajer

 

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Prawa strona świata, Publicystyka, Religia, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *