banner ad

Rękas: „Czy widzisz te gruzy…”

monte cassinoChociaż nie podzielamy wszystkich  poglądów Autora, zgadzamy się z Nim co do myśli przewodniej poniższego tekstu.

Redakcja MK

 

Monte Cassino. Z jednej strony zgrabnie rozegrana bitwa, dowodząca taktycznego talentu gen. Andersa. Z drugiej zaś kwintesencja bezsensu form naszego udziału w tej wojnie na froncie zachodnim. Anglicy o takich przedsięwzięciach mówią: „useless but fun”.

Nie tylko zdobywaliśmy klasztor, który – jak się niemal jednocześnie okazało – spokojnie można było obejść, uzyskując ten sam cel strategiczny. W ten sposób przyłożyliśmy także rękę do symbolicznego zniszczenia obiektu emblematycznego dla kultury europejskiej przez nowego światowego hegemona i barbarzyńcę zarazem. A wszystko to czyniliśmy w sytuacji, gdy wojna na Zachodzie była już dla Polski praktycznie skończona, dla rządu londyńskiego i jego zaplecza – przegrana i w zasadzie nie pozostawało nic innego, niż szykować się do powrotu do kraju skazanego już na rządy komunistów i dominację sowiecką. Przykro to powiedzieć, ale ta bitwa była po prostu Polakom niepotrzebna. Tyle, że sobie gen. Anders uwił w końcu biały pióropusz…

Legenda Monte Cassino w polskiej świadomości siedzi mocno. Co więcej, faktycznie jest ku temu szereg przesłanek. Jak na bitwę stoczoną w zasadzie tylko ku pokrzepieniu serc – była stosunkowo tania, a co ważniejsze zwycięska, a więc przynajmniej optymistyczna, służąca kultywowaniu heroicznych cnót narodu bez zbędnej i szkodliwej martyrologii. Z drugiej jednak strony jednocześnie Monte Cassino służy też utrzymywaniu innych niezdrowych miazmatów charakteru narodowego, wyrażanych sloganami „Poland First to Fight” oraz „Le Polonais passe par tout!”, które obrażają inteligencję utrzymując, że ważniejsza jest sama walka i „przechodzenie wszędzie” niż sens i cel obu tych aktywności. Otóż prawda jest taka, że klasztoru wcale zdobywać nie musieliśmy – bo dowódca II Korpusu miał wybór czy podejmować się zadania uznanego za niemożliwe (tzn. zbyt kosztowne); nie musieliśmy – bo było już po Konferencji w Teheranie i jasnym wyrażeniu stanowiska przez rząd Churchilla w sprawie granic Polski i sytuacji powojennej (z dn. 12 lutego 1944 r.); wreszcie nie musieliśmy – bo Linię Gustawa można było obejść i przełamać inaczej, czego dowiodły działania Francuskiego Korpusu Ekspedycyjnego marszałka Alfonsa Juina. Słowem – walczyliśmy jak to Polacy – o chwałę i honor, czyli o nic.

Tak zresztą nasz udział w zdobywaniu klasztoru był też oceniany przez współczesnych, co może dziś wydawać się dowodem perfidii Zachodu, ale jest po prostu zwykłym objawem tego światowego aksjomatu, że każda pliszka swój ogonek chwali. W piątym tomie pamiętników wojennych Churchilla o Monte Cassino napisane jest m.in. tak: „Rankiem 18 maja miasto Cassino było ostatecznie zdobyte przez 4 dywizję brytyjską, podczas gdy Polacy wywiesili triumfalnie swoją banderę biało-czerwoną nad ruinami klasztoru. Jakkolwiek nie oni pierwsi tam weszli, odznaczyli się wspaniale w tym, co było ich pierwszą bitwą poważniejszą na terenie Włochi”. I tyle. Potem brytyjski premier zdobył się jeszcze na kilka zdawkowych komplementów wobec Polaków i Francuzów za ich udział w kampanii włoskiej. Żadnej więcej „nieśmiertelnej, międzynarodowej chwały” żołnierz II Korpusu nie zdobył – bo światowa polityka takim miodem dla uszu wprawdzie czasem posługuje się w swej propagandzie, ale przecież nie traktuje go poważnie.

Anders faktycznie chwały przysporzył sobie, zresztą czuł, że jest mu ona potrzebna jako temu, który uciekł przed Wehrmachtem ze Związku Sowieckiego w fałszywym przekonaniu, że Armia Czerwona już wojnę przegrała. Faktycznie też, na bazie Monte Cassino zaplecze polityczne generała ukuło po wojnie teorię „hetmanatu”, przywództwa „Zwycięskiego Wodza” na emigracji, w czym celowało zwłaszcza czasopismo „Orzeł Biały”, czy tacy teoretycy, jak np. uzdolniony publicysta Zdzisław Stahl. Faktycznie, ex-GISZ był np. dla Eisenhowera lepszym partnerem do pyknięcia sobie fotki na użytek Polonii przed wyborami prezydenckimi – bo i nie stał za nim krępujący „legalizm”, a i zdolności polityczne były godne oficera jazdy, a nie narodowego lidera. Słowem z tego, że sobie ów wytykany przez gen. Sosnkowskiego „biały pióropusz” Anders uwił – nic pożytecznego dla Polski nie wynikało.

Oczywiście sam Anders obronił się w polskiej świadomości. Przysłużyli mu się komuniści czyniąc z jego „powrotu na białym koniu” synonim końca swej władzy w Polsce, pomogła dancingowa nuta „Czerwonych maków”, wreszcie piękna i nobliwa wdowa, będąca już w III RP depozytariuszką pamięci po generale. Również białe mury klasztoru, spartański cmentarz u jego stóp, czy książka Wańkowicza zbudowały dowódcy II Korpusu pomnik, którego burzyć rzecz jasna nie ma sensu. Charyzma generała była zresztą niezaprzeczalna, skoro ulegały jej takie osoby jak o. Bocheński, piszący w swym wywiadzie-rzece: „Anders to dużej klasy, twardy dowódca. (…) Muszę powiedzieć, że z ludzi, których poznałem we Włoszech najbardziej mi zaimponował generał Anders. (…) Jako dowódca. Proszę sobie wyobrazić, że on potrafił w czasie bitwy spać. Był bardzo ceniony przez żołnierzyii”. Zakonnik posunął się zresztą tak daleko, że niedwuznacznie sugerował – ale bynajmniej nie potępiał uleganie przez Andersa zwyczajom wyższych brytyjskich dowódców, jak posiadanie haremu, organizację orgii i biesiadny, wielkopański styl władzy na Korpusem. Ciekawsze jest jednak co o. Bocheński napisał o samej bitwie: „Monte Cassino to była zresztą tania bitwa. Każda śmierć jest bolesna, ale co to jest tysiąc ludzi wobec strat w Warszawie. Jak dzieci w roku 2100 uczyły się będą historii, to z całej II wojny światowej zostaną tylko Monte Cassino i Powstanie Warszawskie, na jednej płaszczyźnie. Pod względem strategicznym bitwa była dość nieciekawa – użycie korpusu tak jak batalionu, czysto taktyczneiii”.

Ano właśnie, Monte Cassino choćby ze względu na skalę strat i fakt, że było operacją wojskową, a nie politycznie motywowanym eksperymentem na żywej, cywilnej tkance miasta – ma bez wątpienia wyższość na powstaniem anty-warszawskim. Nie oznacza to jednak, że bitwa ta miała więcej sensu, jest więc tym dziwniejsze, że stoczono ją pod dowództwem generała, który potem tak surowo potępił ruchawkę w stolicy.

Powtórzmy – fakt bankructwa polityki polskiej opartej na wiarę w sojuszników zachodnich był w maju 1944 r. oczywisty. Było już po konferencji moskiewskiej w październiku 1943 r., po Teheranie, a także po wkroczeniu Armii Czerwonej na przedwojenne terytorium II Rzeczypospolitej, do czego doszło 3/4 stycznia 1944 r. 8 dni później rząd sowiecki jasno wskazał jak traktuje ziemie przyłączone do swego państwa na podstawie „referendów” z 1939 r. 16 stycznia przedstawiając swój projekt odpowiedzi na deklarację Stalina – Churchill brutalnie wskazuje, że rząd JKM uważa za przyszłą „linię demarkacyjną” między Polską a ZSSR linię Curzona ze Lwowem po stronie sowieckiej, a przy okazji żąda rekonstrukcji gabinetu Mikołajczyka i uznaje prawo RKKA do organizowania na swoją modłę porządku na zapleczu frontu. Niestety, było już po meczbolu i tylko nam się wydawało, że gra jeszcze trwa. Inaczej mówiąc sytuacja wyglądała niczym w polskiej ekstraklasie piłkarskiej – niby jeszcze jakieś rozgrywki trwały, ale było już po spotkaniu prezesów klubów i układ tabeli został ustalony.

Czy wobec tego należało złożyć zabawki, bawić się w bunty, o których opowiadano w kantynach II Korpusu i które ponoć chodziły po głowach polskim dowódcom? Oczywiście nie, bowiem to również niczego by nie dało, utrudniając jedynie demobilizację i powojenne życie kombatantów. Z drugiej strony może jednak skłoniłoby to jeszcze więcej z nich do powrotu do kraju, zamiast bezcelowego i jałowego trwania na emigracji. Tak czy siak jednak opcja pro-zachodnia poniosła klęskę i była to tylko jedna z wielu porażek wynikających z faktu, że kolejne rządy polskie nie umiały wykorzystać znakomitej możliwości wynikającej z stnienia w tej wojnie dwóch ośrodków alianckich – waszyngtońsko-londynskiego i moskiewskiego. Ślepe trzymanie się tej pierwszej opcji, będącej dla Polski w istocie sojuszem egzotycznym i odrzucanie możliwości porozumienia z Sowietami (mimo cząstkowych sukcesów gen. Sikorskiego) – zaprowadziło sprawę polski w ślepy zaułek. I że sobie na jego końcu, przed samą ścianą urządziliśmy narodowe fajerwerki pt. „zdobywamy Monte Cassino” – to już naprawdę niczego zmienić nie mogło.

Polityki (w tym zwłaszcza wojen) – nie prowadzi się bowiem dla chwały, uznania świata czy potomnych, ani dla takich abstraktów jak „honor”. Jej celem jest przetrwanie, zwiększanie siły własnej, a więc i nie rozpraszanie się na takie pokazówki. Nawet najładniejszej taktycznie. Jeśli bowiem PR tego wymaga, amunicję zawsze można znaleźć. Czesi mając jedną spacyfikowaną wieś nadali jej większy światowy rozgłos, niż my całej wygnanej i spalonej Zamojszczyźnie… Dobrze więc, że chociaż raz świętujemy wygraną bitwę, a nie jakieś poronioną klęskę zwaną „moralnym zwycięstwem”. Ale od pytań o jej sens – i udzielania surowych odpowiedzi, bynajmniej nas to nie zwalnia.

 

Konrad Rękas

grafika: Robert Ulrich

 

za:konserwatyzm.pl

* * *

iCyt. za: Stanisław Cat-Mackiewicz, „Zielone oczy”, Warszawa 1958 r., str. 207

ii„Między logiką a wiarą. Z Józefem M. Bocheńskim rozmawia Jan Parys”, Montricher 1992, str. 293

iiiop. cit. str. 290

Kategoria: Inni autorzy, Polityka, Publicystyka

Komentarze (4)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Jakub Majewski pisze:

    Ciekawe jak skorzy byliby Brytyjczycy do wspierania polskich żołnierzy po wojnie, gdyby na samym końcu, generał Anders odmawiając walki sprawiłby iż wszystkie wcześniejsze czyny Polaków poszłyby w niepamięć. Czy tysiącom Polaków odmówiono by możliwości osiedlenia się w Wielkiej Brytanii, Kanadzie, Australii? Czy zapakowano by polskich żołnierzy na pierwszy lepszy frachtowiec, i odesłano do PRLu? Pół biedy żołnierze, których wielu i tak wróciło i nie miało większych problemów – ale ilu polskich oficerów zostałoby zakatowanych przez UB?

    Dziś łatwo krytykować generała Andersa. W tamtym czasie, Polacy byli faktycznie zakładnikami w rękach swoich "sojuszników". To między innymi dzięki Monte Cassino, w miarę godnie ich potem potraktowano. Co by było w przeciwnym razie?

  2. Konrad Januszewski pisze:

    "Z drugiej strony może jednak skłoniłoby to jeszcze więcej z nich do powrotu do kraju, zamiast bezcelowego i jałowego trwania na emigracji."

    Powrót do kraju. Prosto w łapy NKWD i UB.

  3. Konrad Rękas pisze:

    " Powrót do kraju. Prosto w łapy NKWD i UB"…w które jednak i nie wszyscy wpadli, i wielu uszło z życiem.

  4. Konrad Januszewski pisze:

    A wielu nie uszło. 

    I skąd żołnierz wracający "od Andersa" miał mieć pewność, że to akurat jemu uda się ominąć ubeckie łapy? Tkwienie na emigracji było bezowocne – to prawda. Ratowało jednak zdrowie i życie. No bo, czy można dziwić się ludziom, którzy nie mają ochoty grać w rosyjską ruletkę ("wezmą, czy nie wazmą?") i lubią mieć paznokcie na swoim miejscu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *