banner ad

Prof. Bartyzel: Poszli nasi w bój bez broni – kompilacja

| 24 stycznia 2023 | 2 komentarze

Mało co jest większym – a jednocześnie bezmyślnym – samooskarżeniem, jak słowa: "poszli nasi w bój bez broni".

W rocznicę powstania styczniowego przypomina się najczęściej jego najszlachetniejszą postać, czyli ostatniego dyktatora Romualda Traugutta. To zrozumiała taktyka ze strony apologetów tego szaleńczego aktu, jakim było to powstanie, ale jeśli chcemy całej prawdy, to musimy wydobywać także postaci innego kalibru.

Ot, na przykład pierwszy dyktator – Ludwik Mierosławski. "Wzorcowy" przykład międzynarodowego kondotiera rewolucji, propagującego także metody terrorystyczne – taki XIX-wieczny prekursor "Carlosa – Szakala", wspólnik Garibaldiego, szlajający się po rewolucjach na świecie (na Sycylii, w Badenii- Palatynacie), niemających nic wspólnego ze sprawą polską. Bufon i pyszałek, przy tym nieudolny jako dowódca, więc jest zdumiewające jak mógł cieszyć się sławą wybitnego stratega, któremu powierzano naczelne dowództwo. Na dyktatora powstania właściwie narzucił się rządowi "czerwonych" (tylko Stefan Bobrowski poznał się na nim i głosował przeciwko niemu). Po przybyciu (ze zwłoką) do Królestwa, stanął na czele 500-osobowego oddziału, z którym przegrał dwie potyczki z Rosjanami – pod Krzywosądzem i Nową Wsią – po czym porzucił swoich żołnierzy, wyjeżdżając do Paryża, acz wcale nie składając dyktatury.

Osobliwe jest to, że wywołania powstania styczniowego bronią ludzie uważający się zazwyczaj za prawicowych (choć raczej w sensie "pisowskim") i katolików, a niezdający sobie sprawy (lub wypierający ten fakt ze świadomości), że wywołała je – a przedtem parła do niego przez dwa lata, eskalując napięcie wszystkimi środkami, od wykorzystywania świątyń do manifestacji politycznych po zamachy terrorystyczne – ówczesna ekstremistyczna lewica ("Czerwoni", albo "Czerwieńcy"), powiązana z ośrodkami rewolucji europejskiej, również rosyjskiej, dążącej do rewolucji politycznej, antyreligijnej i społecznej, która w polskich warunkach oznaczała przede wszystkim likwidację szlachty, a przynajmniej jej pozycji ekonomicznej i roli przywódczej w społeczeństwie (co się niestety, rękami rosyjskimi, powiodło). Dowodzą tego również późniejsze losy autorów powstania, jak Jarosława Dąbrowskiego i Walerego Wróblewskiego jako hersztów Komuny Paryskiej. Nie pierwszy to zresztą i ostatni raz patriotyczna i katolicka większość społeczeństwa daje się wodzić za nos "rewolucjonerom" wykorzystującym te uczucia do własnych celów. Ale pocieszające, że niekiedy instynkt samozachowawczy działa, jak np. w marcu 1982 roku, kiedy społeczeństwo nie dało się sprowokować manifestem Jacka Kuronia wzywającego do powstania, które niewątpliwie zostałoby utopione we krwi przez sowieckie czołgi (bo Jaruzelski by już nie wystarczył).

Najgorszą rzeczą, jaka zdarzyła się w 1863 roku nie był wybuch powstania w styczniu, tylko przystąpienie do niego na wiosnę "Białych" oraz ich odpowiedników w Galicji (konserwatystów krakowskich) i na emigracji (Hotel Lambert). Po pierwsze, nadało to powstaniu legitymizację jako narodowemu, a nie tylko przedsięwzięciu ekstremistycznej partii rewolucyjnej. Po drugie, rozszerzyło zasięg powstania o środowiska ziemiańskie dające "partiom leśnym" oparcie logistyczne. Po trzecie, poprzez kontakty z dworami i gabinetami europejskimi dało złudną nadzieję na wsparcie Zachodu, przynajmniej dyplomatyczne (sławetnie "durez!" Napoleona III). Wszystko to, a zwłaszcza drugie i trzecie, przedłużyło ogromnie agonię powstania, wielokrotnie multiplikując straty, bez czego powstanie "czerwonych" upadłoby po paru miesiącach, pozostając w gruncie rzeczy mało znaczącą "ruchawką". A co najważniejsze, być może nie doszłoby do dymisji Wielopolskiego i całkowitego zwrotu w polityce rosyjskiej odwracającego proces reform. Dlatego decyzja ta była bardzo wielką winą Białych, za co najrozumniejsi z nich słusznie się kajali. Natomiast prawdziwymi bohaterami, reprezentantami patriotyzmu rozumnego byli wówczas św. abp Zygmunt Szczęsny Feliński i Ojcowie Zmartwychwstańcy, na czele z ks. Hieronimem Kajsiewiczem autorem "Listu do braci księży grzesznie spiskujących i do braci szlachty niemądrze umiarkowanych".

Na sytuację, która doprowadziła do wybuchu w 1863 roku należy spojrzeć również z bardziej pośredniego, bo demograficznego punktu widzenia. Mniej więcej co 25-30 lat społeczeństwo reprodukuje się w kolejnym pokoleniu. W wypadku narodów zniewolonych oznacza to (jeśli reprodukcja ta jest na odpowiednio wysokim poziomie) przypływ nowej energii społecznej, a ponadto dochodzi do dorosłości pokolenie, które nie dźwiga na sobie traumy klęski pokolenia swoich ojców. Tak było też ok. 1860 roku, kiedy ów wybuch nowej energii zaczynał następować (zarazem tłumaczy to dlaczego nic w Królestwie się nie działo w czasie wojny krymskiej, która była okolicznością sprzyjającą: bo to pokolenie było jeszcze niedojrzałe, a starsi byli wciąż sparaliżowani poczuciem niemocy). Rzecz tylko w tym, że ta energia może eksplodować w sposób niekontrolowany i nierozumny – co się niestety stało, a może zostać spożytkowana rozumnie i planowo, tak jak na przykład kolejne 30 lat później, przez obóz narodowy. Trzeba jednak do tego wybitnego przywódcy umiejącego zarówno sformułować cel, jak i przekonać do niego aktywną część społeczeństwa. I tu zawinili obaj kandydaci, choć każdy z innego powodu: "Pan Andrzej" (Zamoyski), który stawiał cel popularny, ale nierealistyczny (niepodległość natychmiast w granicach z 1772 oku) oraz Margrabia, który cel wytyczył realistyczny, ale nie umiał do niego przekonać i stworzyć wokół siebie większość, spychając do narożnika radykałów, grzesząc też pychą, że można coś zrobić dla Polaków, ale nie z Polakami.

Ci, którzy głoszą, że powstanie w 1863 "musiało wybuchnąć", bo sytuacja była beznadziejna a terror ekstremalny, nie tylko kompletnie nie znają historii, albowiem miesiące poprzedzające przynosiły krok po kroku nową zdobycz (przywrócenie Rady Stanu Królestwa, utworzenie Rządu Cywilnego, polonizacja administracji, ustawa o samorządzie terytorialnym, utworzenie Szkoły Głównej, powiększenie liczby szkół elementarnych i średnich, oczynszowanie chłopów), ale również nie rozumieją elementarnego prawa socjologii i psychologii społecznej, odkrytego dawno temu przez Tocqueville'a: że rewolucje nie wybuchają wtedy, kiedy jest najgorzej, a ucisk największy, tylko wówczas, kiedy system się rozpręża, odsłaniając swoje słabości, zmniejsza nacisk społeczny i inicjuje reformy, ale z punktu widzenia rewolucjonistów są one zbyt wolne i niedostateczne. I to samo dotyczy powstań czy rebelii o charakterze narodowym.

Nazbyt częstym przejawem infantylizmu politycznego jest u nas ocenianie działaczy politycznych – w interesującym nas teraz wypadku podejmujących decyzje o wszczynaniu powstań – li tylko z punktu widzenia ich intencji, a z zupełnym pominięciem skutków, w tym takich, które dają się przewidzieć (w ich wypadku jest to natomiast dowód na kierowanie się tym, co Max Weber nazwał "etyką idei", w przeciwieństwie do "etyki odpowiedzialności"). Pomijając już to, że sprawa intencji oraz celów wcale nie jest taka prosta we wszystkich przypadkach, a zwłaszcza tych, którzy w cieniu i z zagranicy mogli sterować lub inspirować te działania, mając na oku cele zupełnie inne niż narodowe polskie, to nawet gdyby wszyscy decydenci powstania byli czyści jak łza, powodowała nimi wyłącznie żarliwa miłość do ojczyzny i pragnienie jej niepodległości, i tak ocenianie ich wyłącznie przez pryzmat intencji jest niedojrzałością. "Dobre chęci" nie zwalniają polityków ani od obowiązku rzetelnego obrachunku sił i środków, ani od rozpatrzenia wszelkich alternatywnych scenariuszy, ani przede wszystkim od rozważenia prawdopodobnych skutków podjętego działania. To jest zresztą dowód na to, że coś niedobrego było i jest nadal w Polsce w wychowaniu religijno-moralnym, bo przecież katolik powinien wiedzieć, że "dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane" i moralnej wartości czynu nie można oceniać po zamierzeniach.

 

Profesor Jacek Bartyzel

 

za Facebukiem złożył A.Jakubczyk

 

 

 

Kategoria: Historia, Jacek Bartyzel, Kultura, Myśl, Polityka, Publicystyka

Komentarze (2)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Jacek Bartyzel pisze:

    Dziękuję za skompilowanie, tylko proszę poprawić literówkę w tytule (komplilacja)

    Jacek Bartyzel

  2. Zardustgone pisze:

    Polacy regularnie doprowadzają swoje państwo do upadku i naród do tragedii. Istnieje pewien stały czynnik, którym jest obsesja polskich intelektualistów na punkcie Zachodu: chcę zwrócić uwagę na jedną stałą, fatalną wadę Polaków: polscy intelektualiści są śmiertelnie zakochani w Zachodzie!

    Wszyscy, niezależnie od swojego statusu społecznego czy zawodowego, zapatrzeni są w Zachód. Zachodnie wartości są uważane za lepsze, bardziej odpowiednie, szybsze, eleganckie i słuszne. Każdy inteligentny człowiek, niezależnie od swojego światopoglądu, czerpie wzorce z Zachodu i pragnie mu się przypodobać. Istnieją pewne różnice, na przykład "patrioci" chcieliby, aby Polska była poddaną "tradycyjnych USA", które są uosabiane przez Donalda Trumpa, podczas gdy "postępacy" pragną, aby Polska była poddaną "postępowej Europy", której jednak nie uosabia nikt w szczególności. Ale łączy ich jedno: ani jedni, ani drudzy nie mają myśli, że Polska mogłaby istnieć samodzielnie. Dlatego marzeniem inteligentnych ludzi jest emigracja na Zachód, a po roku 1990 zajęcie stanowiska w jakiejkolwiek zachodniej firmie czy organizacji, obojętnie jakiej, liczy się tylko to, żeby pracować w biurze na Zachodzie. Tak właśnie Tusk postrzegał swoją pracę w Brukseli jako awans, podobnie jak jego elektorat, ponieważ Tuskowi udało się osiągnąć to, o czym wszyscy marzyli.

    Zapatrzenie w Zachód to polska przypadłość od wieków. Początki w Mieszku I, królowej Bonie, dalej w wyborze Henryka Walezego na króla. Pełna krasa po upadku I Rzeczypospolitej: wykorzystanie przez Napoleona i gloryfikowanie go. Elity podpuszczały do kolejnych bezsensownych powstań, służących Anglii w grze z Rosją. Czcimy prowodyrów tych głupich powstań. Czcimy Becka i innych, którzy w imię bycia w "dobrym towarzystwie" ulegli Anglikom, co doprowadziło do upadku II RP i niezrównanych strat w historii. Czcimy także głupców (czy też zdrajców?), którzy spowodowali fatalne Powstanie Warszawskie w 1944 roku. Skutki tych działań są tak tragiczne, że jako naród przez niemal sto lat nie zdołaliśmy się z tego podnieść. Cechy te, takie jak niezrozumienie cynizmu i dwulicowości w kulturze anglosaskiej oraz głęboki kompleks niższości, łączą zarówno „zachodofilów” z końca XVIII wieku, jak i dzisiejszych. Anglosasi wykorzystują wzniosłe hasła w walce o wpływy, władzę i majątek zarówno w polityce wewnętrznej, jak i zewnętrznej. Polscy „intelektualiści”, pragnąc równego statusu z Anglikami i Francuzami, byli gotowi na wszystko, nawet na likwidację swojego własnego państwa i poświęcenie milionów rodaków, jak pokazał przykład Becka. Zachód, choć nadal atrakcyjny z zewnątrz, jest gnijącym trupem. Mimo lepszych dróg, kolei i wyższych zarobków niż w Polsce, widać już smród tego upadku. Brudne, zaśmiecone miasta oraz obca rasowo i kulturowo ludność tworzą niebezpieczne miejsca, tzw. "no-go zones". Młodzież z kolei jest zdegenerowana i rozdarta pomiędzy iluzjami samorealizacji serwowanym przez media społecznościowe a trudną rzeczywistością. W wyniku tego ucieka w narkotyki, świat gier komputerowych czy produkcję złudzeń na TikTok. Ponadto, jakość technologicznych produktów Zachodu oraz ich konkurencyjność obniżają się. Nasze fatalne zauroczenie Zachodem ma polityczne konsekwencje. Zachód przestał być racjonalny, co jest istotne. Procesy degeneracyjne posunęły się tak daleko, że władze kierujące Zachodem podejmują szkodliwe decyzje dla siebie i są niezdolne do ich wycofania. Samobójstwo gospodarcze Europy, wynikające z utopijnych haseł ekologicznych i "sankcji", jest najlepszym przykładem tego. Wiara w możliwość zmiany płci przez zmianę zaimka jest dowodem na przejście z myślenia racjonalnego na magiczne. Tymczasem Azja rozwija się dynamicznie i jest miejscem, gdzie wartości rodzinne i ciężka praca są wciąż doceniane. Tamtejsze rządy również nie tolerują promocji odchylnych trendów. To oznacza, że nie muszą obawiać się niedoboru energii w niedalekiej przyszłości, ponieważ nie uwierzyli w teorię strasznego wpływu CO2 na globalne ocieplenie. Rosnąca siła Azji, zwłaszcza Chin, przeciwdziała wpływowi antywartości i anty-kultury, które płyną z Zachodu, szczególnie z USA. Na dodatek, ta rosnąca siła daje krajom słabym i małym polityczne możliwości manewru. Podobnie jest z Rosją, która broni swoich interesów, ale jest zarządzana przez racjonalny reżim, nie przez ekstremistów zakochanych w dziwacznej ideologii, takich jak Ci z Waszyngtonu czy Londynu. Rosja staje się coraz silniejszą alternatywą dla wpływów USA w naszym regionie. Jeśli jeszcze weźmie się pod uwagę, że Rosja jest częścią rosnącego w siłę BRICS – od stycznia to grono powiększyło się o kolejne kraje: Egipt, Etiopia, Iran, Arabia Saudyjska, Zjednoczone Emiraty Arabskie – stając się realną przeciwwagą dla skostniałych struktur upadającego Zachodu. Warto rzetelnie wykorzystać tę sytuację, tak jak robią to Turcy i Węgrzy.

    Jeśli małe Węgry tak dobrze prowadzą politykę – Orban jednego dnia klepie po plecach Merkelową, czy teraz Scholza, a następnego kupuje od Putina elektrownie atomową. Polska, będąc większa o prawie czterokrotność, mogłaby również postarać się o większą niezależność. Jednak musielibyśmy porzucić marzenie o byciu częścią Zachodu i zaakceptować, że szczytem politycznej kariery jest stanowisko premiera RP, a nie wysokie stanowiska w międzynarodowych instytucjach (mafijnych). Powinniśmy skupić się na interesach, a nie na przyzwoitym towarzystwie czy przeżyciach z przeszłości. Niestety, obawiam się, że nasze elity nie są na to zdolne, co jest złą wróżbą dla Polski i wszystkich nas.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *