banner ad

Matuszewski: O PRL, legitymizacji polskich władz na uchodźctwie oraz mandacie społecznym – w odpowiedzi prof. Adamowi Wielomskiemu

| 18 stycznia 2015 | 0 Komentarzy

SONY DSCProf. Adam Wielomski napisał ostatnio tekst, którego przyczyną stały się dwie moje (zupełnie przypadkowe oraz napisane naprędce w odpowiedzi na post jednego z dyskutantów) wypowiedzi na Facebooku. Nie uważam, ażeby rozpoczęta w ten sposób przez redaktora naczelnego "Pro Fide Rege et Lege" burza w szklance wody  miała większy sens, tym bardziej, że takich postów piszemy wszyscy dziesiątki, ale dobrze – stało się. Zostałem wywołany do tablicy, zatem proszę pozwolić, że się ustosunkuję.

1.

Najpierw sprawa mandatu społecznego:  napisałem, że "Mandat społeczny to na ten przykład głosowanie, w którym wygrywają ci, na których ludzie głosują, a nie ci, którzy zajmują miejsca w parlamencie zgodnie z tym, co ustawili radzieccy specjaliści od fałszowania wyborów”. Dla prof. Wielomskiego jest to dowód na to, że podzielam demokratyczny pogląd o pochodzeniu władzy od ludu. Jest to grube nieporozumienie (używam tego określenia w sposób celowy, nie chcę bowiem wierzyć w zamierzoną złośliwość i negatywne pobudki mojego adwersarza, choć niektóre jego sformułowania mogą takie skojarzenia budzić). Przede wszystkim moja wypowiedź  stanowi element dyskusji czysto historycznej, a nie ideowej, dotyczącej PRL, luźnej i pisanej na szybko, w której jeden z dyskutantów zaproponował sugestię, z którą się nie zgodziłem. Pisałem o "mandacie społecznym", bo takiego sformułowania używał ów rozmówca, starałem się też wskazać istniejącą w jego wypowiedzi lukę w argumentacji. A że mój rozmówca pisał właśnie o "mandacie społecznym" władz PRL, to ja, odpowiadając, nie mogłem oczywiście pisać o czymś innym. Niestety tego prof. Wielomski już nie dopowiada i używa jedynie wyrwanej z kontekstu wypowiedzi. Nie jest to "fikuśny" sposób argumentacji, jak rzecz określa mój adwersarz, ale odniesienie się do czyjegoś argumentu w sposób, w jaki ów argument został przedstawiony.

Co do moich poglądów: uważam, że władza pochodzi od Boga, który jest jej wyłącznym dysponentem. Prof. Wielomski powinien chyba zdawać sobie z tego sprawę o tyle, że swój stosunek do demokracji wyrażałem nie jeden raz (w tym  na współtworzonym przez Niego portalu Konserwatyzm.pl).

Wobec powyższych uwag mniej więcej połowa tekstu redaktora Profesora jest bezpodstawna i nie ma większego sensu.

2.

Przy drugiej z moich wypowiedzi, do których odwołuje się prof. Wielomski, należy zatrzymać się nieco dłużej. Zacytujmy najpierw stosowny fragment: "(…) Polska, rządzona przez aparatczyków z Moskwy, nie miała nic wspólnego z niezależnym państwem polskim. Władza po roku 1945 nie dysponowała nawet mandatem społecznym, o pozostawaniu w legalnej ciągłości z władzami Polski sprzed roku 1939 nawet nie wspominając. Na emigracji przechowano legalną tradycję polskiej państwowości (…)".

Raz jeszcze jest to wyjęty z dyskusji o historii pojedynczy wpis (pod którym się zresztą ponownie podpisuję), ale mimo to wywołał on u Profesora komentarz następującej treści: "przyjęto tu 3 błędy dotyczące owej 'legalnej ciągłości'. Założono najpierw, że źródłem legalności jest Konstytucja Kwietniowa. Fakt, przyznaję – znakomita konstytucja, którą chętnie bym dzisiaj przywrócił Polsce – co jednak nie zmienia sytuacji, że została uchwalona ze złamaniem zasad prawa. Jakie znaczenie ma pozostawanie w 'legalnej ciągłości' z czymś, co samo nie jest legalne? Jako polityczny pragmatyk machnąłbym na ten szczegół ręką, ale kol. Matuszewski właśnie powołał się przecież na 'mandat społeczny'. Tym zaś dyktatorskie rządy piłsudczyzny nie dysponowały i nawet po sfałszowanych wyborach nie posiadały większości konstytucyjnej, co zmusiło je  do złamania prawa, aby tę konstytucję uchwalić. Po drugie, rząd londyński, po przekazaniu władzy Wieniawie-Długoszowskiemu sam był nielegalny, gdyż ten przekazanej mu prezydentury nigdy nie przekazał Raczkiewiczowi. Po trzecie, nowe kompetencje premiera i rządu, powstałe w wyniku układu Raczkiewicz-Sikorski (Układ Paryski) były sprzeczne z Konstytucją".

O kwestii mojego powoływania się na mandat społeczny, którego nie uznaję, już pisałem, zresztą w mojej wypowiedzi, zacytowanej przez Profesora, był on wyłącznie skrótem myślowym, odnoszącym się do negatywnego stosunku społeczeństwa do nowej okupacji (za brak precyzji w pisanej na szybko wypowiedzi przepraszam).  Zajmijmy się zatem sprawami czysto historycznymi. Wszystkie trzy przypadki wytknięcia mi błędów są bowiem… błędne, opierają się niestety na być może zbyt ogólnej wiedzy bez należytego zapoznania się ze szczegółami.

Po kolei.

Konstytucja Kwietniowa jest legalna. Istotnie – w sposobie jej przeprowadzenia uciekano się do metod ocierających się o granice prawa, ale ostatecznie ustawę w Sejmie przegłosowano. W dalszej kolejności przeważającą większością głosów przyjął ją Senat (quorum stanowiło wówczas 66 senatorów, a w głosowaniu wzięło udział 98; za było 74, z kolei przeciwko – 24). Potem ustawę skierowano ponownie do Sejmu celem procedowania poprawek izby wyższej parlamentu. Jej ostateczny kształt zaakceptowano tam 23 marca 1935, a 23 kwietnia swój podpis pod nową konstytucją złożył prezydent. A zatem pomimo kontrowersyjnych metod dojścia do ostatecznego kształtu ustawy zasadniczej wszystkie stosowne organy władzy uznały jej postanowienia i wprowadziły je jako obowiązujące i zgodne z prawem. Zresztą konia z rzędem za opinię prawną, zgodnie z którą ta konstytucja nie jest legalna.

Sam prof. Wielomski nie przykłada przy tym do trybu przeprowadzenia Konstytucji zbyt dużej wagi skoro pisze, że "jako polityczny pragmatyk machnąłbym na ten szczegół ręką, ale kol. Matuszewski właśnie powołał się przecież na mandat społeczny”. Z racji tego, że nie uznaję żadnego mandatu społecznego, wolno mi zatem wnioskować, że na kwestię trybu procedowania konstytucji kwietniowej możemy machnąć ręką cokolwiek zgodnie.

Co do Wieniawy – problem w tym, że generał żadnej prezydentury nikomu nie przekazywał z uwagi na to, że prezydentem nigdy nie był. Mościcki wyznaczył go wprawdzie na swojego następcę zgodnie z artykułem 24 Konstytucji, a po otrzymaniu i wstępnym zaakceptowaniu przez generała owej nominacji podjęto nawet kroki zmierzające do jej uprawomocnienia, niestety proces ten nigdy nie został zakończony. Pojawiło się zbyt wiele protestów i nacisków politycznych, wobec czego Wieniawa zrezygnował (napisał w tej sprawie do prezydenta w dniu 27.09.1939). Z powodu niedopełnienia kluczowych tutaj warunków formalnych urzędu nigdy nie objął. Po pierwsze – nie doszło do formalnego ogłoszenia rezygnacji urzędującego prezydenta; Mościcki uczynił to dopiero po wyborze Raczkiewicza. Po drugie – oficjalnej decyzji o mianowaniu Wieniawy nie opublikowano w "Monitorze Polskim" (co prawnie stanowiło warunek konieczny; stosowny numer, z uwagi na pospiech, był wprawdzie przygotowywany do druku z wyprzedzeniem, ale wobec decyzji głównego zainteresowanego oraz w konsekwencji dalszego biegu spraw rzecz wstrzymano).

Co do Raczkiewicza – został on mianowany przez samego prezydenta Mościckiego (a nie przez Wieniawę), zgodnie z przywołanym wyżej artykułem 24 Konstytucji. W wszelkie przepisane prawem wymogi tym razem wypełniono, tak więc ciągłość władzy pomiędzy II RP a rządem w Londynie została zachowana.

I wreszcie tzw. umowa paryska. Trzeba tu najpierw sięgnąć do istoty tego porozumienia: było to polityczne i poza-konstytucyjne zobowiązanie się prezydenta RP na uchodźstwie do wykonywania swoich uprawnień w porozumieniu z premierem. Zobowiązanie w tej postaci nie było jeszcze wiążące, oficjalny charakter zyskało dopiero po publikacji w Monitorze Polskim (9 grudnia 1939), ale ciągle nie zmieniało Konstytucji jako takiej.

Dr Grzegorz Kulka pisze na ten temat: "Wszystko zaczęło się w czasie formowania rządu przez W. Sikorskiego. On to bowiem zgodził się objąć funkcję premiera pod warunkiem uzyskania większego wpływu na politykę państwa niż to co gwarantowała mu konstytucja kwietniowa. Osobą, która podjęła się bardzo trudnego zadania polegającego na osłabieniu władzy prezydenckiej w stosunku do premiera i Rady Ministrów był St. Stroński. Prawne pozbawienie niektórych kompetencji prezydenta, czy też nadaniu prerogatyw rządowi nie było możliwe bez zmiany konstytucji, a tej bez parlamentu – jak już wspomniałem – nie można było przeprowadzić. Prof. Stroński konstruując tzw. umowę paryską zamierzał – jak napisał w swojej monografii – 'zachować ciągłość prawną, tj. konstytucji r. 1935, ale z odjęciem tej konstytucji, w sposób prawnie możliwy, żądła jedynowładczego'. Było to jednak zadanie, o którym sam wspominał, że 'nie mieściło się w głowach i wydawało się nieprawdopodobne'. Tym niemniej 30.09.1939 r. udało się przekonać Prezydenta Raczkiewicza do wydania stosownego oświadczenia w obecności rządu Sikorskiego, które znane jest w historiografii jako umowa (porozumienie) paryska. Prezydent Raczkiewicz obwieścił, że: 'w ramach konstytucji kwietniowej postanowiłem te jej przepisy, które uprawniają mnie do samodzielnego działania, wykonywać w ścisłym porozumieniu z Prezesem Rady Ministrów' (z powodu choroby dopiero dwa miesiące później, tj. 30 .11., wygłosił tę samą treść w polskiej rozgłośni paryskiego radia)".

Z racji warunków wojennych oraz wobec trudnej sytuacji politycznej prezydent formalnie nie zmieniał zatem swoich konstytucyjnych uprawnień, ale w imię zgody politycznej godził się na ich realizowanie w porozumieniu z premierem.

3.

Niezależnie od dywagacji historycznych pozostaję przy stanowisku, że ustrój komunistyczny wprowadzono w Polsce siłą wbrew interesowi Polski. Nie uznaję utworzonej wówczas władzy za legalną z uwagi na to, że wprowadzono ją tak samo, jak okupację hitlerowską – a zatem na czołgach i ostrzach bagnetów. Jedyna różnica między nimi polega na tym, że Sowieci, z racji wygranej wojny, zabawili u nas nieco dłużej, choć mordowali oraz indoktrynowali przy wykorzystaniu rodzimych siewców rewolucji równie skutecznie (o ile nie bardziej), a z biegiem czasu ograniczyli się do politycznego nadzorowania i zabezpieczania swoich interesów przy pomocy stacjonujących u nas wojsk. Podtrzymuję też, że – jak wyżej wykazałem – rząd na uchodźctwie, jakkolwiek nie mający szans na realne działanie i przez większość czasu skupiony na wewnętrznych tarciach (co jest cechą polskiej emigracji po dziś dzień) reprezentował ciągłość prawną instytucji II RP przez kolejnych kilkadziesiąt lat.

Prof. Wielomski zarzuca mi stosowanie określenia "mandatu społecznego" – zatem sformułuję rzecz inaczej: znaczna część społeczeństwa traktowała nową władzę dokładnie tak samo, jak poprzednią: jako nową okupację, utrwaloną poprzez ogłoszenie napisanego w Moskwie manifestu PKWN i parodię referendum.

4.

Na koniec uwagi być może mniej istotne, a w zamierzeniu prof. Wielomskiego nie będące przedmiotem jego polemiki, ale mimo wszystko skierowane pod moim adresem, zatem chcę się do nich odnieść.

Np. podobno lubię wytykać portalowi Konserwatyzm.pl brak ideowej ortodoksji. Otóż nie, nie lubię. Nie napawa mnie to żadną satysfakcją ani też przyjemnością. Niemniej jednak uważam za niewłaściwe, że portal mający być spadkobiercą przedwojennego Stronnictwa Zachowawczego i Klubu Zachowawczo-Monarchistycznego prezentuje treści rażąco sprzeczne z tym, czym konserwatyzm być powinien. Nie mam tu na myśli polityki zagranicznej, bo ta jest po prostu grą interesów. Nie czytam innych portali, które np. promują Dugina lub publikują lewackie manifesty, ale też one nie roszczą sobie pretensji do bycia katolickimi i zachowawczymi.

Last but not least: owszem, piszę o "Etyce" przez duże "E" tak, jak robię to w odniesieniu do pozostałych trzech filarów myśli zachowawczej – a zatem Wiary, Tradycji i Autorytetu, które – a jakże – powtarzam do znudzenia. Uważam zresztą, że ma ona źródła zupełnie gdzie indziej, aniżeli wyobrażają sobie to prof. prof. Hartmann czy Środa. Za to w każdym razie przepraszał nie będę.

Generalnie uważam, co już napisałem na wstępie, że dyskusje o postach na Facebooku są bezcelowe. Konserwatyzm ma obecnie znacznie poważniejsze problemy do rozwiązania, z kolei nie pomylę się zapewne twierdząc, że czytelnicy (w tym niżej podpisany) znacznie chętniej zapoznają się z przygotowywanym (miejmy nadzieję) przez Profesora dziełem o myśli politycznej kontrreformacji, aniżeli analizą podobną do tej, z którą polemizowałem.

 

Kategoria: Mariusz Matuszewski, Myśl, Polityka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *