banner ad

Danek: Obwiepolacy i oenerowcy

| 12 czerwca 2020 | 1 Komentarz

Młoda prawica w naszym kraju na ogół jest zafascynowana przedwojennym polskim nacjonalizmem. Trend taki pojawił się już na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i zachowuje żywotność do dziś. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że gdybym sam żył w tamtych czasach, jednak nie chciałbym mieć żadnych związków z obozem narodowym. Wspomniana prawicowa fascynacja odznacza się pewną powierzchownością; jej przedmiotem pozostają w pierwszej kolejności historyczne formy działania ruchu – te wszystkie mundury organizacyjne, piaskowe koszule, granatowe berety, przemarsze w kolumnach, wyrazista symbolika, ręce z mieczem, mieczyki Chrobrego. Ale pod atrakcyjną, przemawiającą do zmysłu estetycznego formą tak naprawdę skrywała się treść niemożliwa do pogodzenia z konserwatyzmem.

Młodej prawicy imponuje dzisiaj radykalizm przedwojennych nacjonalistów, dlatego pierwszym chronologicznie ugrupowaniem, które budzi jej zainteresowanie, jest zawiązany w 1926 r. Obóz Wielkiej Polski. Głównie chyba ze względu na swoją nazwę (Wielka Polska!), bo w rzeczywistości OWP był formacją kierowaną przez starzejących się polityków i stawiał sobie za cel obronę praworządności w Polsce przed sanacyjnym autorytaryzmem (skąd my to znamy?). Z czasem stał się nie do odróżnienia od partyjnych struktur założonego w 1928 r. Stronnictwa Narodowego, które w 1933 r. już oficjalnie wchłonęły to, co z niego zostało. Z wyjątkiem jednego komponentu: Oddziału Akademickiego Obozu Wielkiej Polski.

Oddział Akademicki OWP stanowił laboratorium wzbierającego radykalizmu młodego pokolenia nacjonalistów. Całą intensywność ówczesnych walk politycznych przeniósł na teren uniwersytetów. Przez parę lat nieustannie wzniecał burdy na uczelniach, traktując je jako formę walki z dyktaturą sanacji i z innymi przeciwnikami. Taka formuła działalności miała dwie konsekwencje. Po pierwsze, poniosły je uniwersytety: powszechnie krytykowana reforma szkolnictwa wyższego z 1933 r. – tzw. Jędrzejewiczowska – poważnie okroiła autonomię akademicką, co miało uniemożliwić rozjątrzanie walk politycznych na uczelniach. Po drugie, rachunek za działania Oddziału Akademickiego zapłacił cały Obóz Wielkiej Polski: sanacyjny rząd wykorzystał notoryczne bijatyki urządzane przez Oddział Akademicki na uniwersytetach jako pretekst do zdelegalizowania działalności OWP wiosną 1933 r. na całym terytorium państwa.

Pogrzebawszy w ten sposób swoje macierzyste struktury, Oddział Akademicki musiał zacząć działać pod własnym szyldem i tak w 1934 r. narodził się Obóz Narodowo-Radykalny, który rychło podzielił się na odłamy nazywane Falangą i ABC. Dzisiaj młoda prawica wychwala tamto pokolenie nacjonalistów za jego wojujący ponoć katolicyzm i odróżnia go pod tym względem aprobatywnie od pozytywistycznej, agnostycznej i liberalnej „starej” endecji. Ale przyjrzyjmy się owemu katolicyzmowi. Jako „filozof katolicki” chwalony jest pierwszy przywódca ONR, doktor Jan Mosdorf, który zresztą istotnie się za takiego uważał. Jesienią 1932 r. Oddział Akademicki OWP wydaje swoją wewnętrzną instrukcję zatytułowaną „Wytyczne w sprawach: żydowskiej, mniejszości słowiańskich, niemieckiej w kwestiach gospodarczych”, napisaną przez kilkuosobowy zespół redakcyjny, w tym przez Henryka Rossmana, Wojciecha Kwasieborskiego, Bolesława Piaseckiego, Witolda Staniszkisa oraz przez katolickiego filozofa Mosdorfa. Instrukcja stwierdza, iż chrzest jako akt religijny nie czyni żyda Polakiem, żyd ochrzczony pozostaje żydem, czyli żywiołem wrogim narodowi polskiemu, i w dalszym ciągu należy go zwalczać. Ten sposób myślenia prowadził w praktyce do takich czynów, jak fizyczna napaść na księdza Tadeusza Pudra (1908-1945), dokonana w 1938 r. przez oenerowca. Młody kapłan został spoliczkowany podczas odprawiania Mszy w warszawskim kościele św. Jacka. Powód prosty – ks. Puder był z pochodzenia żydem, nawróconym na katolicyzm. (Nie obyło się jednak bez konsekwencji, bo napastnik sam oberwał od wiernych, którzy stanęli w obronie księdza.).

Incydenty tego rodzaju miały swoje źródło w fundamentalnym błędzie ideologii narodowych radykałów: w materialistycznym w gruncie rzeczy pojmowaniu narodu, postrzeganiu go w kategoriach biologistycznych i rasowych. Takie rozumienie przynależności (czy więzi) narodowej wyklucza możliwość asymilacji – zmiana języka, obyczajów, wyznania i innych niematerialnych składników tożsamości nic nie da. Stosunki między etnosami widzieli więc przez pryzmat darwinizmu, jako walkę na poziomie zoologicznym (mówiąc językiem Ernsta Jüngera), a to owocowało akcjami w rodzaju podpalenia przez falangistów żydowskiego sierocińca, co potem opisali na łamach swojego organu prasowego jako dzieło „nieznanych sprawców”.

Z konserwatywnego punktu widzenia taki nacjonalizm, rozniecający w państwie Gumplowiczowską „walkę ras” (i to gorszą, bo opartą na kryteriach rasowych definiowanych etnicznie czy biologicznie, a nie kulturowo, jak definiował je sam Gumplowicz), był nie do zaakceptowania. Pod tym względem konserwatysta porozumiałby się prędzej z Czesławem Miłoszem, który, jak wspominał Stefan Kisielewski, już przed wojną „zawsze miał snobizm, że jest (…) nie nacjonalista, że w ogóle jest Bałt, a nie Polak” (1) – niż z rozbijaczami polskiej ekumeny historycznej. Mimo zapewnień o przywiązaniu do wiary katolickiej narodowi radykałowie zupełnie odeszli od związanego z nią uniwersalizmu, albo raczej od początku go nie przyjmowali: deklarowali nacjonalizm katolicki, bo chcieli uczynić katolicyzm nacjonalistycznym. Ich postrzeganie narodu w sposób zbliżony do przyrodniczego każe zrewidować popularny pogląd głoszący, iż „młodoendecy” zerwali z pozytywizmem „starej” endecji i zastąpili go idealizmem. A może „młodzi” po prostu zradykalizowali bądź zideologizowali pozytywizm „starych”? W końcu na przykład myśl polityczną Bolesława Piaseckiego z lat trzydziestych przenika wiara w możliwość stworzenia „naukowego” nacjonalizmu i opracowania „naukowo” ustroju narodowego, co podkreśla jej monografista Andrzej Jaszczuk (2).

Dążenie do ujednolicenia etnicznego kraju było projektem jego modernizacji, alternatywnym w stosunku do koncepcji modernizacyjnych głoszonych przez socjaldemokratów z PPS czy komunistów, ale podobnie jak one miało przynieść likwidację starego świata – ukształtowanej przez historię mozaiki ludów zamieszkujących ziemie polskie wraz z charakterystycznym dla niej układem osadniczym, powiązaniami przestrzennymi i tradycyjną strukturą społeczną, które chciano rozpuścić w kolektywie narodowym czy w socjalistycznych „masach” (przed wojną najwięcej pisał o tym na łamach prawicowej prasy Józef Mackiewicz). Dlatego przed wojną nie byłbym obwiepolakiem, oenerowcem, rossmanowcem, bepistą; nie działałbym w ONR ani w RNR, tylko w obozie starokonserwatywnym. Do 1937 r. w Polsce reprezentowało go przede wszystkim Stronnictwo Prawicy Narodowej, silne swoją tradycją, założone jeszcze w 1907 r. w zaborze austriackim przez konserwatystów krakowskich. W 1937 r. SPN przekształciło się w Stronnictwo Zachowawcze. Samo opowiadało się wprawdzie za wspieraniem umiarkowanymi metodami emigracji nadmiaru ludności żydowskiej, lecz odrzucało prymitywny antysemityzm zarówno na poziomie ideologii, jak i praktyki. Znamienne, że Stronnictwo Zachowawcze w 1937 r. nie przystąpiło do nacjonalizującego Obozu Zjednoczenia Narodowego, tylko ustawiło się względem niego w roli opozycji z prawa.

Ale zarówno na czele SPN, jak i SZ stali politycy starszego pokolenia, będący już w zasadzie postaciami historycznymi, jak książę Janusz Radziwiłł czy hrabia Adolf Bniński (prezes Naczelnego Instytutu Akcji Katolickiej). W drugiej połowie lat trzydziestych Stronnictwo wyraźnie potrzebowało następstwa pokoleń; wymagało zasilenia przez nową generację działaczy, zdolną przejąć i kontynuować działalność organizacyjną obozu. I taka nowa generacja już istniała. Tworzyli ją młodzi konserwatyści, w większości uformowani najpierw przez studencki ruch mocarstwowy, a potem skupieni przez Jerzego Giedroycia wokół pisma „Bunt Młodych”. Generacja jaśniejąca takimi nazwiskami, jak bracia Aleksander i Adolf Bocheńscy, Karol i Wacław Alfred Zbyszewscy, Ksawery i Mieczysław Pruszyńscy, Józef Winiewicz, Włodzimierz Bączkowski, Jan Frankowski albo wspomniani wcześniej Józef Mackiewicz i Stefan Kisielewski. Blisko współpracowali z nimi działacze konserwatywni średniego pokolenia: hrabia Stanisław Łoś, Piotr Dunin-Borkowski, Stanisław Cat-Mackiewicz. Ci ostatni odgrywali rolę łączników między młodymi konserwatystami a starszym pokoleniem obozu, w którym młodzi niewątpliwie objęliby z czasem kierownictwo, gdyby nie wybuch II wojny światowej.

Nie jest więc prawdą, jakoby w latach trzydziestych ubiegłego wieku narodowi radykałowie mieli dzierżyć ideowy bądź praktyczny monopol w młodym pokoleniu prawicy. Właśnie w tym młodym pokoleniu istniała dla nich realna i lepsza alternatywa, wolna przy tym od ich rasowych i szowinistycznych fiksacji. I dzisiejsza młoda prawica, często nadal zafascynowana tamtymi czasami, powinna ją poznawać.

Co zaś do nacjonalistów, to utrata przez nich przed wojną perspektywy uniwersalistycznej została częściowo naprawiona podczas wojny przez Konfederację Narodu. Trzon tej organizacji tworzyli narodowi radykałowie. Jako jedną ze swoich prac programowych wydała ona książkę „Uniwersalizm” (1942), napisaną przez jej kapelana, ks. Józefa Warszawskiego SJ. Zresztą pionem polityczno-propagandowym Konfederacji kierował – aż do swojego aresztowania przez Gestapo w 1942 r. – Jan Moszyński, który przed wojną  był ostatnim redaktorem naczelnym głównego organu prasowego konserwatystów, dziennika „Czas” (w latach 1937-1939), oraz sekretarzem księcia Janusza Radziwiłła (3).

 

Adam Danek

 

1. Stefan Kisielewski, Abecadło Kisiela, Warszawa 1990, s. 72.

2. Andrzej Jaszczuk, Ewolucja ideowa Bolesława Piaseckiego 1932-1956, Warszawa 2005.

3. Zob. Edmund Moszyński, Ludzie i czasy „Czasu”. Z historii czołowej gazety i wybitnych konserwatystów Drugiej Rzeczypospolitej, Toruń, 2004, s. 32-53.

Kategoria: Adam Danek, Myśl, Polityka, Publicystyka

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Gierwazy pisze:

    "Trend taki pojawił się już na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i zachowuje żywotność do dziś. Im dłużej nad tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że gdybym sam żył w tamtych czasach, jednak nie chciałbym mieć żadnych związków z obozem narodowym." To akurat zrozumiałe jest w zupełności, że piłsudczykowski propagandysta nie chce mieć żadnych związków z obozem narodowym. Ale że też musiał sam nad tym długo myśleć? Hm, prawdziwy wolno-myśliciel…
    O ile pierwszy cytat można potraktować żartobliwie, to kolejnego, gdzie zawarta jest obrzydliwa insynuacja – "Młodej prawicy imponuje dzisiaj radykalizm przedwojennych nacjonalistów, dlatego pierwszym chronologicznie ugrupowaniem, które budzi jej zainteresowanie, jest zawiązany w 1926 r. Obóz Wielkiej Polski. Głównie chyba ze względu na swoją nazwę (Wielka Polska!), bo w rzeczywistości OWP był formacją kierowaną przez starzejących się polityków i stawiał sobie za cel obronę praworządności w Polsce przed sanacyjnym autorytaryzmem (skąd my to znamy?)" – już nie podobna. Owszem dzisiejsi samozwańczy obrońcy praworządności w Polsce, traktowani są nadzwyczaj łagodnie (ale już nie obrońcy przestrzeni publicznej przed zboczeniami; ci bici są do krwi przez policję pod zarządem "konserwatywnego" PiSu…), to jednak takie zrównywanie obydwu reżimów (sanacyjnego i pisowskiego), a zwłaszcza opozycji do nich (narodowców i KODowców) mruganiem okiem do Czytelnika to zwykła nikczemność. Tym bardziej, że p. Danka trudno posądzić o ignorancję w tym przypadku. A jak wyglądało traktowanie przeciwników politycznych za czasów sanacji? Dwa, bynajmniej nieodosobnione, przykłady. "Pensjonariusz" twierdzy brzeskiej, dr Lieberman, katowany przez tamtejszych oprawców w polskim mundurze, tak żalił się Wincentemu Witosowi: "Panie, co się tu dzieje?! Co za piekło! Co to za ludzie. Siedziałem jeszcze jako akademik w więzieniu francuskim, siedziałem w więzieniu austriackim 40 lat temu, zarzucano mi zbrodnię stanu – a jednak już wtedy – to w państwie obcym, ochodzono się ze mną jak z człowiekiem. W tych więzieniach miałem niemalże wygody, dawali mi wszystko, a odebrali tylko wolność." Piłsudczyk, Stanisław Mackiewicz daje opis w swojej książce: "Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939": "Skorzystam z tej okazji, by opowiedzieć o Berezie, stosunki w której były otoczone tajemnicą, gdyż przy wypuszczaniu z niej powiadano delikwentowi: "Jeśli będziesz coś gadał, to przyjdziesz tu drugi raz i wtedy…" A ponieważ Bereza nie była żadnym miejscem odosobnienia, ale po prostu tortur, więc taka obietnica skutkowała.(…) Główna tortura w Berezie polegała na odmawianiu człowiekowi prawa do stolca." I chociaż Cat twierdzi: "Nie będę tu rozpisywał się o najrozmaitszych torturach, gdyż nie chcę opisywać jakiegoś ogrodu udręczeń", zużywa cztery strony na opis tychże. Zaprawdę sanacyjni sadyści byli "godnymi" poprzednikami stalinowskich oprawców.
    "Czarnosecinny" Jan Mosdorf, zamordowany w Oświęcimiu za pomaganie Żydom, czynnie udowodnił, że bynajmniej nie "utracił perspektywy uniwersalistycznej", czymkolwiek ona by nie była… Zaś przywołany przez Autora (pośród innych) "jako realna i lepsza alternatywa" (dla młodego, prawicowego pokolenia w opozycji do obozu narodowego) "wolna przy tym od ich rasowych i szowinistycznych fiksacji" (uff…), szalenie utalentowany felietonista, Karol Zbyszewski, radykalizmem niespecjalnie ustępował narodowcom, co można stwierdzić na podstawie lektury jego artykułów tu – http://retropress.pl/autor-artykulu/karol-zbyszewski/ gdzie choćby będących mu rzekomo bliskich ideowo redaktorów krakowskiego "Czasu" nazywa "zażydzonymi ramolami"…
    To tyle o kolejnym, poronionym tekście p. Danka.

     

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *