Sztajer: Dlaczego Wschód?
Czasem mówię różnym ludziom – i mówię to zupełnie poważnie, chociaż oni zazwyczaj myślą wtedy, że żartuję – że jestem w stanie oddychać tylko między Wisłą a Irtyszem. No, może między Wisłą a Leną. „Acha” – odpowiadają, bo przeważnie nie wiedzą, co odpowiedzieć. No więc, mówiąc z grubsza, interesuje mnie tylko to, co jest na wschód od Wisły (dla lewobrzeżnej Warszawy robię wyjątek; w końcu to stolica, i wystarczy kilka przystanków tramwajem czy metrem, żeby znowu postawić stopę po właściwej stronie rzeki).
Zachodnia strona mnie nie interesuje. Nie interesuje mnie w ogóle Zachód. Cała ta połać Polski, i wszystkie krainy, które są położone poza nią, jeszcze bardziej po tej pustej dla mnie stronie świata, mogłyby równie dobrze nie istnieć. Mogłaby tam być pustynia. Albo ocean. Albo wielkie pole ryżu, jak w Chinach, które mnie też właściwie nie interesują, bo to już za daleko, za nisko na mapie, nie sięga tam Irtysz, Ob, ani Lena. Może zresztą tak właśnie jest, może ciągnie się tam wielkie ryżowe pole jak okiem sięgnąć – nie wiem, nie było mnie tam, nie sprawdzałam i wybierać się nie zamierzam. Może wszystkie te europejskie, cywilizowane kraje z ich zabytkami, cała Ameryka, czarna Afryka i Australia, a na niej emu i eukaliptusy to tylko symulacja, i uczestniczy w niej cała nauka, wszystkie książki i wszystkie media świata, i wszyscy, którzy wracają z tego wielkiego pola ryżowego i twierdzą, że byli w Wiedniu albo w Chicago, tak samo uczestniczą w tej symulacji. „Acha”, odpowiadam na to, i jest mi obojętne nawet to, czy mamy do czynienia z oszustwem na skalę światową, czy też faktycznie te Wiednie, Paryże i Madryty istnieją.
Dessinteresement. Tak; w sprawie istnienia Zachodu ogłaszam kompletny desinteressement. Zachód jest potrzebny tylko jako pojęcie, czyste albo nawet puste pojęcie; jest potrzebny po to, żeby stanowić kontrast dla Wschodu, żeby umożliwić ten podział, a więc żeby uwarunkować Wschód. W tym sensie, realnie rzecz biorąc, jest niezbędny.
***
Płaskoziemcy i wyznawcy wielkich żółwi podtrzymujących na grzbietach światowy płaskowyż nie mają racji. Na moje nieszczęście. Bardzo bym chciała, żeby mieli.
Kulistość ziemi jest przerażająca. Skądkolwiek nie wyjdziesz, zawsze dojdziesz w końcu w to samo miejsce. Nasza włóczęga po jednym i tym samym świecie nie ma końca – dobrze, że jest przynajmniej ograniczona czasem (tego jeszcze nie zepsuliśmy i raczej nam się to nie uda, choć tu i ówdzie ciągle słyszy się niedorzeczności o próbach odnalezienia panaceum na śmierć cielesną – niedoczekanie!), nie jest natomiast ograniczona przestrzennie – właśnie dlatego, że nie da się wyjść p o z a przestrzeń, nie da się z niej spaść, nie urywa się, nie kończy – jest przeraźliwie monotonna, tocząc się jak piłka przez czarny, zimny kosmos. Podróż po kuli polega na ciągłym wracaniu do punktu wyjścia. Przypomina wysiłki chomika, który przebiera łapkami w swoim kołowrotku. Ma to oczywiście swoją zaletę – przypomina nam o naszej śmieszności i ograniczoności.
Ale owo memento, zostawione zapewne przez Stwórcę, nie jest przecież celem samym w sobie. Jest tylko środkiem do tego, żebyśmy, porzucając zakotwiczające nas w tej groteskowości błahostki, zatęsknili za czymś więcej.
Otóż ja tęsknię za dotarciem na ostateczny Wschód. Za zajściem tak daleko, żeby nie dało się już zajść dalej, i żeby to był kraniec, najbardziej wschodnia wschodniość, koniec i początek, słońce z morza, światło z chmury, nic więcej i dalej. Nic oprócz krawędzi, za którą się spada. Bo na ostatecznym Wschodzie można tylko zginąć, tam się wszystko kończy i wszystko zaczyna.
Okropna, klaustrofobiczna kulistość ziemi oczywiście czyni to marzenie mrzonką, ale pewne dalekie echo czy też ślad uczucia, które towarzyszyłoby dotarciu nad krawędź, daje rzeka Bug.
Z różnych powodów nigdy nie było mi po drodze z rewizjonizmem terytorialnym (choć, rzecz jasna, takie miejsca jak Wilno, Grodno czy Lwów uważam za polskie z ducha, rzeczywiście polskie i na zawsze polskie – granice niech zostaną tam, gdzie są) – ale fakt, że na rzece Bug stoi granica, należy błogosławić z jednego jeszcze powodu.
Przez tę rzekę, przez granicę, granicę nieodwołalną i surową jak śmierć, nie da się przejść. Nie można wejść do wody i wynurzyć się po drugiej stronie. Nie postawi się stopy na murawie, którą widać na tamtym brzegu. Drzewo, które tkwi po ukraińskiej lub białoruskiej stronie i wychyla się w głąb koryta rzeki, wydaje się być bardzo blisko, ale jest nieskończenie daleko. To inny, obcy, nierzeczywisty niemal ląd. Odrobinę, troszeczkę przypomina w ten sposób krawędź wszechświata.
Kiedyś, wczesną jesienią, spacerując nad Bugiem wieczorem, poczułam na sobie czyjś wzrok. Po drugiej stronie rzeki, tam, gdzie nie da się przejść, stał imponujący jeleń o rozłożyście szerokim porożu i patrzył na mnie głębokimi, ciemnymi oczyma.
Trwało to chwilę, a intensywność naszych spojrzeń zdawała się rozsadzać powietrze idące nad nurtem rzeki. Potem jakby ktoś zerwał nić – i jeleń przepadł spłoszony.
Do dziś wypatruję oczy za pięknym stworzeniem, które przybyło zza krawędzi wszechświata.
***
Czytam europejskie litery dobrze, a z trudem odcyfrowuję bukwy. Mówię po angielsku biegle niczym w swoim języku ojczystym, a po rosyjsku bardzo słabo.
A jednak gdyby ktoś dał mi wybór: odwróć się w którymś kierunku, na Zachód albo na Wschód, i idź z Bogiem, dokądkolwiek chcesz, tylko pamiętaj, że wrócić nie możesz – bez najmniejszego żalu i oglądania się za siebie obracam się w kierunku, skąd nad ranem się rozwidnia.
Mówi się: cywilizacja łacińska. Mówi się: dziedzictwo greckie i rzymskie.
A ja odpowiadam na to: dobrze, niech będzie. Co miało zostać zrobione, jest już ukończone. Wszystko, co wybitnego stworzyli synowie Zachodu jest w książce, jednej czy drugiej, którą można wrzucić do chlebaka i zabrać ze sobą, kiedy się jedzie na Wschód. Parandowski, Mity: obracam w palcach kieszonkowe wydanie – stare, pozaginanie na rogach. Zmieściłoby się nawet w tylnej kieszeni spodni.
Ale nawet tego nie biorę, nawet takiego hołdu nadmorskiej kulturze antycznej nie chcę oddać, kiedy kieruję się na ociekający konnym mirem i żywicą świerków Wschód. Dosyć. Lądowe masy Eurazji czekają na moje drobne, nieznaczące kroki, na nocne spacerowanie z latarką, na wieczorne zanurzanie się w ciemnej wodzie starorzecza, na stukot pociągu po torach. Kiedy wyjeżdża się ze stacji Zamość Wschód i jedzie w kierunku Hrubieszowa, wreszcie zaczyna być widać gwiazdy jakoś inaczej, jaśniej pobłyskujące po niebie; pociąg, od samej Warszawy zaledwie postękujący, zaczyna wreszcie śpiewać, a w przedziale robi się pusto i można wyciągnąć ciało niemal w śavasanie, pozycji trupa, i głowa opada w dół, dziwnie, na jedną stronę, tak jakby nasyp był niesymetryczny, jakby pociąg miał się już – już zaraz wykoleić, i to jest właśnie chyba ta krawędź świata, jest blisko, krzywizna nasypu po heretycku ją sygnalizuje, ukrytą i zaprzeczoną przez naukę. I gdy w końcu wysiada się na stacji Hrubieszów Miasto (wkoło piach, wertepy, dzikie czereśnie i głębokie koleiny) i stoi twarzą zwróconą na wschód, ma się przed sobą rozległy, ciepłolubny step. Taki, jaki na Ukrainie, do której zresztą biegnie tor – następna stacja, gdyby można było tam pojechać, byłaby na ukraińskim Wołyniu.
No więc ten step, ten wysunięty w Europę, w mającą ambicje europejskie, niby – pańską Polskę, zachłannie pożera wszystkie rytualne zachwyty nad cywilizacją łacińską.
Tak, zgadzam się; tak, przytakuję, z niej my wszyscy, my wszyscy z Platona i Arystotelesa, z gotyckich katedr i kolegiów jezuickich, i tak dalej, i tak dalej.
I wszystko tamto się skończyło, bo świat synów Zachodu rozpadł się na kawałki, o za daleko poszli w swojej analityczności, chcąc wszystko podzielić, zalegalizować, poddać osądowi prawa i moralności, sfenomenalizować, zempiryzcyzować, a potem – na odwrót – uduchowić.
No i koniec, no i klops, wszystko roztrzaskało się o gigantyczną rzeźnię XX wieku, na którą nie poradziło nic ani tradycyjne, przedsoborowe chrześcijaństwo, ani dająca fałszywą obietnicę świeckiego zbawienia laicyzacja. Potem można było już tylko składać i rozkładać, kombinować i mataczyć w wielkim postmodernistycznym basenie z piłeczkami, którym stała się powojenna myśl europejska. Sami zaś synowie Zachodu, zmęczeni i zniechęceni, zasiedli przy kawiarnianych stolikach i zajęli się jak najszybszym i bezbolesnym wymieraniem.
W głębi stepu nic nie ma, jeśli nie liczyć tej przytłaczającej swoją nieskończonością przestrzeni – i właśnie dlatego tam leży prawda. Stamtąd wstaje słońce, a to jest bardzo dobry punkt wyjścia.
***
Słońce.
No właśnie, słońce. Przebywając w mieście, nie do końca wiem, gdzie jestem. Wszystko mi się myli, nie mogę dookreślić swojego położenia, więc w zasadzie trudno mówić o czymkolwiek. Spytajcie mnie o coś w mieście, a nie usłyszycie w odpowiedzi nic mądrego. To właśnie dlatego zrobienie kariery naukowej okazało się dla mnie niemożliwością.
W Kryłowie nad Bugiem wszystko jest znacznie prostsze – wschód jest tam, gdzie wstaje słońce, czyli za rzeką. W zakolu jest opuszczony sad; opuszczony, czyli niczyj. W Prehoryłem – opuszczony cmentarz, gdzie kiedyś była cerkiew, a znajdująca się we wnętrzu niej ikona płakała mirem. Rok albo dwa lata później cerkiew zburzono.
Tak, wszystko jest prostsze, do tego stopnia, że właściwie nie ma większego sensu mnożenie pytań.
Stąd intelektualna satysfakcja najwyższego rodzaju, czyli spokój.
I dlatego Wschód.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Publicystyka
Wracam do tego portalu najczęściej dla Pani Sztajer i jej tekstów.
Hm, tyle wyobraźni w tym tekście, że aż trudno było doczytać, a zabrakło jej do konstatacji, że "ślad uczucia, które towarzyszyłoby dotarciu nad krawędź, daje rzeka" Dniepr. I że to ta rzeka, zamiast Bugu, mogłaby być miejscem, gdzie stoi granica Rzeczpospolitej. Wszakże "przez tę rzekę, przez granicę, granicę nieodwołalną i surową jak śmierć, nie da się przejść"…