„Zabytek? Skaranie boskie!”
Powiedział pewien proboszcz – kustosz sanktuarium, tuż po tym jak przyjął dotację na ratowanie dzieł sztuki. W jego słowach streszcza się tak samo urok pracy kustosza, jak konserwatora zabytków. Piękny kamień też ma swoją wagę.
Józef Stec, rocznik 1962, artysta-plastyk z Nowego Sącza przemierzył już setki kilometrów: przez małopolskie pagórki i po schodach, i po rusztowaniach kościelnych wież. Czasem godzinami siedzi w swojej pracowni na strychu (więc mimo że konserwator, nikomu do niczego się nie wtrąca), a schodzi na ziemię, żeby wreszcie coś zjeść. Kim jest konserwator zabytków? Tego właśnie chcę się dowiedzieć, gdy zabiera mnie w podróż krajoznawczą samochodem z Nowego Sącza przez Grybów do Biecza. Myślałam, że usłyszę o kolorach i błyskach, a on zaczyna od syntetyków, które źle reagują na kontakt z powietrzem.
Dąb? Lipa!
Ukończył krakowską Akademię Sztuk Pięknych na Wydziale Konserwacji Dzieł Sztuki, w 1989 roku. – Z początku pracowałem jako kierownik Pracowni Konserwatorskiej przy Muzeum Okręgowym w Nowym Sączu. Muzeum – ale nuda! – wzrusza ramionami. W 1995 poszedł na 2-letnie Podyplomowe Studia Konserwacji Architektury i Urbanistyki na Politechnice Krakowskiej, miał na nie dość czasu. – Kiedyś na kierunek konserwatorski naprawdę trudno było się dostać, nawet dziesięć osób walczyło o jedno miejsce. Dopiero w ostatnim dwudziestoleciu powstało tak wiele szkół artystycznych, że trudno jest powiedzieć, gdzie i na jakim poziomie kształcą konserwatorów. Myślę, że nawet Generalny Konserwator Zabytków RP miałby z tym problem – podsumowuje sądecki konserwator.
Dzisiaj prowadzi własną pracownię plastyczną i konserwatorską ARStec. Konserwuje, projektuje, konstruuje, maluje, szlifuje, rzeźbi, czyści… Może się zdawać, że ten zawód to świetna zabawa, bawienie się kolorami i dłutem. – A tam chemia, fizyka, mikrobiologia, petrografia, dendrologia i tak dalej – wylicza Józef Stec.
Docieramy właśnie do Binarowej koło Biecza. – Ooo! XVI-wieczny kościółek wpisany na listę UNESCO. Konserwator wskazuje na stareńkie drzwi od zakrystii. – Myśli pani, że to XVI-wieczny dąb? – Dąb! – zapewnia przewodniczka, która oprowadza nas po obiekcie.– O co zakład, że lipa? – uśmiecha się Stec. Konserwator z chytrym uśmiechem wodzi palcem po strukturze drewna. Słuchając go, zastanawiam się już, czy to jednak nie sami konserwatorzy powinni oprowadzać wycieczki. W sądeckiej pracowni oglądam model tablicy ku pamięci pewnego lekarza. Produkt identyczny z brązowym oryginałem (który już zamontowano w szpitalu). – To jest gips patynowany, ale wystarczy go podbarwić i nikt się nie pozna – wyjaśnia Stec, autor dzieła – tyle że nadaje się tylko do pomieszczeń zamkniętych. Przewodnik by mi tego na pewno nie powiedział.
Substancję A dodać do substancji B
Swoją magisterską pracę dyplomową realizował od 1987 roku w Opactwie Tynieckim. Miał przywrócić pierwotny kształt płatowi malowidła (z dekoracją rokokową), który kilka lat wcześniej został zdjęty, specjalną metodą, ze sklepienia tynieckiego krużganku. Przechowywany w niewłaściwych warunkach, z biegiem czasu uległ deformacji. W tym czasie odbudowano południowe skrzydło krużganków, więc nadarzała się okazja, aby zdjęte malowidło osadzić w nowym miejscu. – Pamiętam doskonale podróże koleją do Zakładów Azotowych w Kędzierzynie-Koźlu. Tam, po okazaniu stosownych pism – opatrzonych wieloma pieczęciami – otrzymywało się „do celów badawczych” pojemniki z substancją A i B. Należało je połączyć w odpowiednich proporcjach, rozmieszać wiertarką w ściśle określonym czasie i wylać na podłoże. W ten sposób wtedy robiliśmy piankę poliuretanową, która była częścią podłoża przekładkowego… – tłumaczy Józef Stec. Dzisiaj pianki poliuretanowe (o różnym stopniu rozprężenia) można kupić gotowe do użycia w każdym sklepie gospodarczym bądź chemicznym. Ale wtedy… Przy opracowywaniu metody konserwatorskiej potrzeba było też kształtowników aluminiowych. Materiał ten, jak większość ówczesnych produktów był, towarem deficytowym (reglamentowanym). Można go było zdobyć w Zakładach Metali Kolorowych w Andrychowie. Zaopatrzony w pismo przewodnie Dziekana Wydziału Konserwacji, poparte prośbą opata tynieckiego i dyrektora Wydziału Kultury Urzędu Miasta Krakowa (a jakże), młody pan Józef udał się autobusem do Andrychowa. Tam na portierni zakładu pismo uważnie przeczytano, ważny pan gdzieś „podzwonił” i po pewnym czasie zakomunikował, że obecnie kształtowników nie ma, bo „wiecie, rozumiecie…”, jest reorganizacja. – Na pożegnanie, w zaufaniu powiedział mi, że wkrótce otwierają sklep komercyjny i tam można będzie je kupić bez żadnych zezwoleń, ale po odpowiednio wyższej cenie. Tak to przez reformy gospodarcze mój dyplom znacznie podrożał! – podsumowuje artysta.
Patrz przed siebie, bo pomysły ulecą
Przy odnawianiu bardzo cennych zabytków pracuje cały sztab ludzi różnych specjalności, których konserwator jest koordynatorem. To wolny zawód, więc przy jednym obiekcie ślęczy się nieraz 24 godziny na dobę. W świątek, piątek i w niedzielę. – Bo dobre pomysły – tłumaczy Józef Stec – trafiają się czasem w najbardziej niespotykanych miejscach. Co ciekawe, kreatywnemu myśleniu sprzyja spokój i skupienie podczas nabożeństwa. Może człowiek nawet przysypiać na kazaniu, a wyjdzie z kościoła z genialną i twórczą myślą w środku. Trzeba ją chwycić od razu. konserwator pokazuje kartkę przybitą gwoździem do ściany rodzinnego domu w Siołkowej koło Grybowa. Na kartce wiersz zaczynający się od słów: „Nie oglądaj się Stecu, bo Ci pomysły ulecą”. To życzenia od kolegi. Proste, a takie trafione.
Pracujesz w zabytku, to kochaj sztukę
Pracę konserwatora właściwie można by porównać do zadania sapera: jeden nieostrożny ruch i wszystko, nieodwracalnie idzie w drobny mak (na ogół z wyjątkiem sprawcy). Potrzeba pokory i szacunku dla odnawianego obiektu. Pytanie, czy sami gospodarze kościołów wpisanych na listę zabytków są dobrze przygotowani do pełnienia związanych z tym obowiązków? – Oni są u siebie, mają swoje obowiązki, więc ja nie mam prawa ich oceniać – mówi Stec. – Powiem tylko, że gospodarzem zabytku, tak samo jak konserwatorem, powinien być m i ł o ś n i k. Taki, który kocha sztukę, docenia ją, który po prostu jest kustoszem powierzonego mu skarbu. W opinii Steca, współpraca z księżmi układa się dobrze. – Rozmawiamy, czasami się spieramy, ale zawsze szukamy wspólnych rozwiązań, najlepszych dla samego obiektu i dla wiernych. Jeden z takich miłośników sztuki zajrzał do Nowego Sącza, spodobało mu się, to, co zobaczył, i ściągnął Józefa Steca do Wrocławia. To ks. prałat Kazimierz Sroka, proboszcz parafii pw. św. Franciszka z Asyżu. Wielki miłośnik sztuki wczesnochrześcijańskiej, znawca antyku i renesansu. Ksiądz proboszcz od lat nosił się z zamiarem restauracji wnętrza świątyni. Z Józefem Stecem szybko znaleźli wspólny język i prace ruszyły.
Prace restauratorskie jeszcze trwały, gdy kościół odwiedził ks. kanonik Witold Hyla, proboszcz innej parafii, na Klecinie. Efekty odnawiania tak mu się spodobały, że niebawem z ulicy Borowskiej pan Stec powędrował na Karmelkową. W kościele pw. NMP Królowej Polski zrobił tzw. odkrywki, a następnie przystąpił do restauracji wnętrza . Przy okazji „odkrył”, jaki ciekawy to kościół. Neogotycki, dawny zbór ewangelicki z początku XX wieku został zaadaptowany dla potrzeb katolików bez uszczerbku dla pierwotnego wystroju – co z kolei – jak się okazuje – nie jest aż tak powszechne.
Medalista
Czasem jest tak, że konserwuje się jeden obiekt od góry do dołu, czego przykładem kościoły: pw. Nawiedzenia NMP w Nawojowej (1991-1995), pw. św. Józefa w Muszynie (1999-2000), pw. św. Rocha w Nowym Sączu (Dąbrówka; 2001-2005), pw. Ducha Świętego w Nowym Sączu (2006-2010), pw. św. Katarzyny w Grybowie (2007-2010), i kaplica św. Małgorzaty (bazylika w Nowym Sączu). W zależności od potrzeby, Józef Stec odnawia różne elementy wyposażenia świątyń, elewacje kamienic i stare nagrobki, jak w ramach akcji „Ratujmy sądeckie nekropolie”. Z kolei jego malarstwo ścienne można podziwiać w kościele w Muszynie, Nawojowej i Siołkowej. Projektuje liczne witraże, które zdobią m.in. kościół pw. św. Ducha i wspomnianą kaplicę św. Małgorzaty. Ostatnio pracuje nad cyklem 20 witraży różańcowych do kościoła parafialnego w Łukowicy. Jest autorem licznych tablic memoratywnych, a jego ostatni projekt to wspomniana wcześniej tablica dla dr. Stanisława Stuchłego, dyrektora sądeckiego szpitala w latach 1928-1944.
Za swoją pracę Józef Stec dostał medal 700-lecia Nowego Sącza (1992), medal zasłużonego dla Ziemi Sądeckiej (2011), rozmaite wyróżnienia i dwukrotnie (2009, 2012) główną nagrodę na Dorocznej Wystawie Nowosądeckich Artystów Plastyków, nagrodę Złotej Ramy (ZPAP/Kraków 2006) itd. Ale, jak wynika z jego doświadczeń, nawet zasłużony konserwator może jawić się jako osoba kontrowersyjna, a czasem nawet oberwie…
"Wy złodzieje!"
W latach 90. XX wieku, jako kierownik działu konserwacji Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu, Józef Stec zabezpieczał dekorację malarską w cerkwi pw. św. Dymitra w Czarnem w Beskidzie Niskim. Po przesiedleniu Łemków w ramach akcji Wisła tutejsze wsie wyludniły się, a świątynie niszczały i znikały z pejzażu. Po wielu staraniach udało się zdobyć środki finansowe na translokację cennej cerkwi pw. św. Dymitra do Sądeckiego Parku Etnograficznego. – Z perspektywy czasu decyzja ta wydaje się słuszna i oczywista. Dzisiaj po prawie dwudziestu latach cerkiew wrosła w pejzaż skansenu, nabrała naturalnej patyny i co jest najważniejsze, została uratowana od zniszczenia. Jednak wówczas jej translokacja budziła spontaniczne reakcje. Przez to Stec i jego koledzy zostali bohaterami literackimi: „(…)Z czasem opuszczona cerkiew zaczęła pochylać się na bok. Wilgoć nadjadła północne podwaliny. Pomiędzy belkami rysowały się szpary. Spod cienkiej warstwy wapiennego tynku przezierało próchno, delikatny złotawy pył. Myślałem, że jest to znak zwycięstwa nietrwałości. Ale to przecież żywe bakterie, roztocza i owady pokonywały iluzoryczny marmur. Konserwatorzy przynieśli ze sobą zapach śmierci. Za pomocą chemikaliów o ostrej, nieprzyjemnej woni zatrzymywali rozkład. W sierpniowym upale wszystko cuchnęło jak jakiś szpital. Potem zawijali belki w specjalne materiały i ładowali na samochody niczym mumie.
Bardzo szybko się uwinęli. W dwa miesiące. Pozostał prostokąt szarej, gliniastej ziemi. W lesistym i bezludnym pejzażu ta nagość wygląda jak płatek zdartej skóry. W przyszłym roku, pierwszy raz po dwustu latach, wyrośnie tutaj trawa. Albo raczej pokrzywy – one najprędzej zjawiają się w miejscach porzuconych przez ludzi.
– Co tu było? – zapytał mnie mężczyzna. Miał plecak, w ręku mapę, a na szyi aparat fotograficzny.
– Cerkiew – odpowiedziałem.
– I co się stało?
– Nic. Zabrali ją do muzeum.
– Całą?
– Całą, ale po kawałku”.
(Andrzej Stasiuk, „Miejsce”, w: „Opowieści galicyjskie”)
Stec śmieje się na wspomnienie wizyty w innej połemkowskiej wsi, tym razem w Beskidzie Sądeckim. – Panowie z muzeum? – zapytał w progu proboszcz. – Tak – potwierdzili i pokazali legitymacje. – O, wy złodzieje! – usłyszeli w odpowiedzi. Okazało się, że biedny kapłan daremnie czekał na zwrot jakiejś ikony, którą zabrało do siebie wcześniej to ich muzeum.
Kościół otwarty
Na stole w pracowni leży stare malowidło na desce. Zostało wykonane w czasie pierwszej wojny światowej dla cmentarza na Przełęczy Małastowskiej. Po prawie stu latach Madonna z Dzieciątkiem – rzeźbiona i malowana – uległa zniszczeniu: to ją aktualnie odnawia Stec. Kropka do kropki, dotknięcie pędzla do muśnięcia pędzlem. – Przywracanie obrazom, rzeźbom, obiektom ich walorów artystycznych i oryginalnego (pierwotnego) wyglądu to jest satysfakcja sama w sobie – mówi Stec. Nie sposób określić, która z wykonywanych prac daje frajdę większą czy mniejszą. – Czego bym sobie natomiast życzył, to tego, żeby kościół był otwarty – dodaje. Kiwam głową. Kiedy tylko mam czas, wędruję z przyjaciółmi przez wioski, gdzie zaglądamy do starych kościółków. No, trzeba przyznać, że często jest to tak zwane przez nas zwiedzanie przez dziurkę od klucza (oczywiście, o ile akurat coś przez nią widać).
Natomiast mój rozmówca wyraźnie nie godzi się z tym, że podchodząc do zabytku, całuje klamkę, bo akurat „kościelny zgasił światło, zamknął drzwi i poszedł do domu”. – Ostatnio coraz częściej wandale bezczeszczą kościoły… – zauważam. Pan Stec pozostaje nieugięty: – Należy zrobić wszystko, aby obiekt był również otwarty dla ludzi, którzy chcą obcować ze sztuką. Przecież w kościołach i klasztorach znajdują się, nagromadzone przez wieki, skarby naszej kultury – podkreśla z naciskiem. W sztuce (i w życiu) Józef Stec wyznaje prawo dobrej kontynuacji. Po to, by zabytki traktowano jako dar Boży, a nie tytułowe skaranie boskie.
Aleksandra Solarewicz
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Kultura