Z profesorem Jackiem Bartyzelem o monarchii prawdziwej i fałszywej
Rozmowa z prof. Jackiem Bartyzelem (Przewodnik Katolicki nr 01/2003)
Rozmowę przeprowadził: Michał Gryczyński
Czy Pańskim zdaniem Chrystus jest jeszcze obecnie Królem królów?
Monarchia chrześcijańska, czyli taka, która uznaje Chrystusa za Króla królów, a jednocześnie jest rozpoznawana jako prawowita właśnie dlatego, że swoje uprawnienie do rządzenia czerpie z woli Bożej, już dawno nie istnieje. W Europie Zachodniej została ona zniszczona przez wolteriańską burżuazję, w serii rewolucyjnej po 1789 roku. Cesarstwo Austriackie i Apostolskie Królestwo Węgier dobił w Trianon francuski premier-jakobin Clemenceau z amerykańskim prezydentem-prezbiterianinem Wilsonem do spółki. Schizmatyckie wprawdzie, ale, bądź co bądź, uznające tę samą zasadę prawowitości władzy, prawosławne monarchie Rosji i Europy Środkowo-Wschodniej zamordował bolszewizm. A o żałosnych dziś szczątkach północnoeuropejskich „monarchii” protestanckich nie warto w ogóle mówić, bo były one od początku zdefektowane uzurpacją godności należnej tylko papieżowi.
Oczywiście, niektórzy „panujący” jeszcze dziedzice tronów są – jak hiszpański Jan Karol – katolikami, ale na pewno już nie katolickimi suwerenami, bo z tej roli zrezygnowali, akceptując demokratyczny zabobon, że władza „pochodzi” od „ludu”, i godząc się na laicyzację państwa.
Jakimi cechami powinna odznaczać się prawdziwa monarchia?
Prawdziwa monarchia jest przede wszystkim suwerenna, tzn. władca sprawuje niepodzielną władzę, która, pochodząc od Boga, nie może jednocześnie pochodzić od „ludu” („lud”, czy też „naród”, może być wprawdzie narzędziem przekazywania urzędu w elekcyjnej odmianie monarchii, ale sama władza od niego „pochodzić” nie może; jest to oczywiste właśnie dla katolików, którzy wiedzą, że papieża kiedyś wybierał lud rzymski przez acclamatio, a od tysiąca lat wybiera go kolegium kardynalskie, ale przecież władza papieska nie pochodzi od kardynałów, tylko od samego Boskiego Założyciela Kościoła, którego papież jest Zastępcą). Powyższego nie należy jednak rozumieć jako uznanie, że „prawdziwa” monarchia jest „absolutystyczna” w obiegowym sensie tego słowa, które jest fikcją wymyśloną przez liberałów i autorów abstrakcyjnej (bo nigdzie w pełni nie zastosowanej) teorii „trójpodziału władz”. Władza może być tylko jedna, różne mogą być natomiast jej funkcje. Stoi ona oczywiście ponad prawem pozytywnym, bo to ona jest jego źródłem, gwarantem i sankcją zarazem, ale sama jest podporządkowana prawu boskiemu i naturalnemu, od którego nie ma dyspensacji w żadnych okolicznościach. To, co nazywano „absolutyzmem” (wyjąwszy tzw. absolutyzm oświecony w niektórych krajach XVIII-wiecznych, który był początkiem politycznego modernizmu), nie miało nic wspólnego ze współczesną – a więc właśnie demokratyczną – zachłannością władzy, która ogarnia i kontroluje wszystkie sfery życia społecznego. Tymczasem, Stary Porządek charakteryzował się ścisłym rozdziałem sfery politycznej (państwowej) od społecznej (gospodarczej, kulturalnej, etc.). Dlatego monarchia prawdziwa to także monarchia tradycyjna, której przysługuje monopol suwerenności politycznej, ale jednocześnie społeczeństwo – oczywiście nie zatomizowane jednostki, lecz ciała społeczne: rodziny, gminy, municypia, korporacje, stany – cieszy się suwerennością społeczną, Kościół posiada suwerenność duchową, a Uniwersytet – suwerenność intelektualną. Sfery te należą do jednego, duchowo-fizycznego organizmu państwa chrześcijańskiego, ale każda ma swój zakres kompetencji, których naruszenie przez kogokolwiek jest traktowane jak uzurpacja. W nowożytnym państwie demoliberalnym wszystko to zostało ze sobą pomieszane: społeczeństwo uzurpuje sobie władzę polityczną, do czego nie ma ani kompetencji, ani naturalnego prawa; państwo „opiekuje się” obywatelem „od kołyski po grób”, niszcząc w ten sposób (niemożnością zaspokojenia wszystkich roszczeń) swój autorytet; intelektualiści i artyści, zamiast bezinteresownie poszukiwać prawdy, dobra i piękna, stają się ideologami i „autorytetami od wszystkiego”, sprawującymi władzę „kapłańską”, a kapłani – zamiast pasterzy prowadzących dusze ku zbawieniu – jakże często przypominają raczej „menedżerów” albo przywódców związkowych, w zależności od indywidualnego gustu, bo tradycyjnej nauki Kościoła o „państwie szczęśliwym” (imperium felix św. Augustyna) zapomnieli. Tak oto walka z „tyranami” (którzy – jak „absolutni” królowie francuscy – nie mogli przez paręset lat doprosić się, żeby handlarze śledziami usunęli swoje stragany z dziedzińca Luwru), podjęta w imię „wolności”, przyniosła panowanie demototalitarnego Lewiatana o miliardzie główek, gdzie każdy może co najwyżej pocieszać się, że trzyma drugi koniec łańcucha opasującego na początku innego bliźniego.
Jaka forma monarchii jest według Pana najlepsza?
W zasadzie każda odmiana może być prawowita w zależności od obyczajów danej wspólnoty, a więc elekcyjna, dziedziczna według różnych zasad, ale bez wątpienia najlepsza jest dziedziczność podług zasady sukcesji naturalnej (primogenitury) w linii męskiej, której nikomu – nawet królowi – nie wolno zmieniać, bo nie on jest dysponentem korony, tylko to on jest w jej dyspozycji. Nie chodzi więc tylko o racje pragmatyczne (maksymalna stabilność), ale o najwyższy fundament duchowy władzy: jeżeli uznajemy, że żaden człowiek nie ma prawa rozkazywać drugiemu człowiekowi bez upoważnienia boskiego, to w pełni kompatybilna z tym nakazem jest ta forma rządu, z której wyeliminowany został całkowicie nawet najdrobniejszy ułamek ludzkiej woli, i gdzie królem jest się nie dlatego, że ktoś tak chciał, lecz dlatego, że królem się urodził – a więc z woli Bożej.
Czy w Unii Europejskiej monarchia ma jeszcze przyszłość?
W świetle powyższego obecne „monarchie” europejskie nie są żadnymi monarchiami, a jedynie „ukoronowanymi demokracjami” partiokratycznymi oraz dodatkowym źródłem dochodu dla przemysłu turystycznego i kolorowych magazynów sensacyjnych dla imbecyli.
Marne widoki ma ten ustrój również w Unii Europejskiej, pomimo iż, formalnie rzec biorąc, połowa z obecnych państw członkowskich to królestwa bądź księstwa. Jednak realnie rządząca UE plutokracja i klasa polityczno-medialna taktycznie może czas jakiś jeszcze tolerować pustą formę, ale nieubłaganie gilotynuje resztki treści w niej zawarte, zmuszając także monarchów do nieustannych, upokarzających hołdów w postaci palenia kadzideł przed ołtarzykami jej „standardów”.
Przecież jednak UE, jak każda Wieża Babel, kiedyś się rozsypie. Najprawdopodobniej, zginie ona śmiercią samobójczą, ponieważ zabije ją jej najgłówniejszy „dogmat” ideologiczny „wielokulturowości”. Kiedy masa przedstawicieli obcych cywilizacji zalewających Europę i otrzymujących coraz większą porcję praw osiągnie poziom „masy krytycznej”, hordy barbarzyńców, którzy ze „standardów” chętnie korzystają, ale sami ich przestrzegać (zresztą zupełnie słusznie) nie zamierzają, zdmuchną tę brukselską powłokę jak pył z mlecza. A wtedy przyjdzie znowu czas walki, rekonkwisty i odbudowywania Christianitas krok po kroku. Wtedy pojawią się znowu królowie Pelayo, Karol Młot, Alfred, Henryk Ptasznik i Jan Sobieski, a najgodniejszego z nich papież ukoronuje w Bazylice św. Piotra na cesarza Sacrum Imperium Europaeum.
Kategoria: Myśl, Polityka, Publicystyka
Amen. Chwała Panu.