Włodzimierz Sołowjow: Tajemnica postępu
Znacie tę bajkę?
W głuchym lesie zgubił się myśliwy; zmęczony, usiadł na kamieniu nad szerokim rwącym potokiem. Siedzi i patrzy w ciemną głębię, i słucha stuku dzięcioła, który wciąż bije i bije w korę drzewa. I ciężej się zrobiło w duszy myśliwemu. „I w życiu samotny jestem, jak w lesie, – myśli, – i już dawno błądzę po ścieżkach, i nie ma końca tym wędrówkom. Samotność, zmęczenie i zguba! Po co się urodziłem, po co wszedłem do tego lasu? Jaki mam pożytek z tych wszystkich zwierząt, które zabiłem?” W tym momencie ktoś dotknął jego ramienia. Obraca się: stoi zgarbiona staruszka, jakie się w podobnych przypadkach pojawiają, – chudziutka, koloru zgniłego strąka grochu albo nieczyszczonej cholewy. Oczy ponure, na rozdwojonym podbródku wystają dwie kępki siwych włosów, a ubrana jest w kosztowną suknię, tylko całą wytartą – niby łachmany. „Hej, dobry człowieku, jest po drugiej stronie miejsce – najprawdziwszy raj! Trafisz tam – zapomnisz o wszystkim smutku. Nikt nigdy tej drogi nie odnajdzie, ale ja zaprowadzę prosto tam – sama stamtąd jestem. Tylko przenieś mnie na drugi brzeg, bo gdzież mi tam ustać w nurcie, i tak już ledwo nogami ruszam, stoję nad grobem, a umierać się ho, ho! jak nie chce!” – Był myśliwy prostym, o dobrym sercu, człowiekiem. Choć słowom staruszki o rajskim miejscu zupełnie nie uwierzył, a iść w bród przez wzburzony strumień nie jawiło się przyjemnością, a i samą staruszkę nieść się nie uśmiechało, ale spojrzał na nią – zaniosła się kaszlem, cała się trzęsąc. „Nie godzi się przecież porzucić starego człowieka – pomyślał. – Pewnie już setkę będzie miała, ileż zniosła w swoim życiu! Trzeba i dla niej się trochę potrudzić” –„No, babciu, właź na plecy, tylko nogi podciągnij co wyżej, bo się jeszcze rozsypiesz – w wodzie nie pozbieram”. Wspięła się więc babka na plecy myśliwego i poczuł on tak ogromny ciężar, jakby całą trumnę z umarłym dźwignął, – ledwo mógł stąpać. „Cóż, – myśli, – teraz się wycofać wstyd!” Wszedł do wody i od razu jakby lżej, i tak samo z każdym krokiem. I zdaje mu się, że to jakieś cuda. Idzie prosto, patrzy przed siebie. A kiedy już, wychodząc na brzeg, się obejrzał: zamiast staruszki obejmowała go nieopisana piękność, dziewczyna – prawdziwa carewna. I zaprowadziła go ona do swej ojczyzny, i już nigdy więcej nie narzekał na samotność, nie ranił żadnych zwierząt i nie szukał dróg w lesie.
W tym czy innym brzmieniu każdy zna tę bajkę, znałem ją i ja jeszcze z dzieciństwa, ale dopiero dzisiaj zauważyłem w niej zupełnie nie bajkowy sens. Człowiek współczesny w pogoni za ulotnymi, chwilowymi przyjemnościami i latającymi fantazjami zgubił prawą ścieżkę życia. Przed nim znajduje się ciemny i niepowstrzymany potok istnienia. Czas, jak dzięcioł, bezlitośnie odlicza utracone chwile. Smutek i samotność, a przed nim – mrok i zguba. Lecz za plecami stoi święta tradycja – ach! w jak nieatrakcyjnej formie – ale co z tego? Niechże tylko człowiek pomyśli o tym, czym jest jej zobowiązany; niechże wewnętrznym drgnięciem serca schyli głowę przed jej siwizną, niech pożałuje jej słabości, niech powstydzi się odrzucić ją z powodu tego wyglądu. Zamiast próżno wypatrywać wróżek za obłokami, niech zada sobie trud, by przenieść ten święty ciężar przeszłości przez współczesny potok historii. Wszak to jedyne wyjście z jego błądzeń, – jedyne, ponieważ każde inne byłoby niewystarczające, nieprawe, niegodziwe: nie godzi się przecież porzucić starego człowieka!
Współczesny człowiek nie wierzy w bajkę, nie wierzy, że zgrzybiała staruszka przemieni się w przepiękną dziewczynę. Nie wierzy – tym lepiej! Po cóż wiara w przyszłą nagrodę, gdy należy na nią zasłużyć prawdziwym wysiłkiem i bezinteresownym czynem? Każdy, kto nie wierzy w przyszłość starej świętości, winien mimo wszystko pamiętać o jej przeszłości. Dlaczegóż nie miałby jej ponieść z szacunku dla jej sędziwości, z litości dla jej upadku, ze strachu przed wstydem bycia niewdzięcznym? Błogosławieni wierzący: jeszcze stojąc na tym brzegu, już widzą przez zmarszczki niedołęstwa blask nieskończonego piękna. Lecz i ci, którzy nie wierzą w przyszłą przemianę mają wielką pociechę – niespodziewaną radość. I dla jednych, i dla drugich jeden cel: iść naprzód, dźwignąwszy ciężar wieków.
Jeśli chcesz być człowiekiem przyszłości, człowieku współczesny, nie zapominaj w dymiących ruinach o ojcu Anchizesie[1] i o rodzimych bogach. Potrzebowali oni pobożnego bohatera, który by ich przeniósł do Italii, lecz tylko oni mogli dać jemu i jego rodzinie i Italię, i panowanie nad światem. A nasza świętość jest potężniejsza od trojańskiej i poprowadzi nas dalej niźli do Italii i dalej niż na cały ziemski świat. Ratujący się uratuje. Oto tajemnica postępu – innej nie ma i nie będzie.
Po raz pierwszy opublikowano w gazecie „Ruś” (Wyd. 2. 1895 r., 5 stycznia).
Tłumaczenie: Maksym Kołomijec
[1]Anchizes – król Dardanos, ojciec Eneasza. Podczas upadku Troi, z płonącego miasta, syn wyniósł Anchizesa na ramionach. Po długiej tułaczce Eneasz osiadł w Italii, gdzie jego potomkowie założyli Rzym, a ród Juliuszów, wywodzący się w prostej linii od bohatera Eneidy, założył pierwszą dynastię cesarzy rzymskich.
Kategoria: Myśl, Publicystyka