Wielomski: Teologia polityczna modernizmu
Tekst wystąpienia, które autor miał wygłosić podczas odwołanej przez władze Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, a planowanej na 21 XII 2005 r. konferencji «Sobór Watykański II – reforma czy rewolucja?»
Jeśli rzucimy okiem na historię krytyki demokracji, szybko uprzytomnimy sobie, że w całym gąszczu wielkich i małych zarzutów przeciw ustrojowi, gdzie suwerenem jest demos, znajdziemy dwa o charakterze zasadniczym, które przewijają się zawsze i wszędzie pod różnymi postaciami i odmianami. Po pierwsze, demokracji zawsze zarzucano, że jest nieskutecznym narzędziem dla realizacji interesu państwa i dbałości o dobro wspólne. Po drugie, podnoszono zawsze, że wola większości jedynie z rzadka i przypadkowo pokrywa się z prawdą, co owocuje nieredukowalnym konfliktem demokracji ze światem wiecznych wartości. Ten ostatni konflikt zwykle kończy się porażką prawdy, czego symbolem jest uśmiercenie Sokratesa – które tak wstrząsnęło Platonem i skłoniło go do wytoczenia demokracji największego filozoficznego „procesu”, jaki widziała historia – i przegłosowanie przez suwerenny żydowski demos uwolnienia Barabasza i ukrzyżowania Jezusa. Jeśli czytamy u św. Mateusza: „Krew jego na nas i na syny nasze” (Mt 27, 25), to jest to krew na rękach demokracji, gdyż to nie żydzi jako tacy chcieli śmierci Chrystusa – wszak Apostołowie też pierwotnie byli żydami – lecz większość żydów, co wyraził akt głosowania.
Demokracja, wraz ze swoim dogmatycznym pluralizmem, stoi w radykalnej opozycji do prawdy i nigdy nie wahała się – wbrew własnym zasadom wolności słowa i głoszenia poglądów – unicestwić tych, którzy negowali jej relatywistyczny dogmat. Nie jest przypadkiem, że ideolodzy postmodernizmu – Leszek Kołakowski i Michel Foucault – zawsze twierdzili, że prawda prowadzi do totalitaryzmu, a więc każdy, kto głosi pogląd, który uważa za bezwzględnie prawdziwy, jest fanatykiem. Dlatego też demokracja – i to nie tylko późny wyraz jej dekadencji, jakim jest Adam Michnik – wyznaje zasadę, że „nie ma wolności dla wrogów wolności”. W społeczeństwach demokratycznych tych, co głoszą prawdę, morduje się (Sokrates, Chrystus); w społeczeństwach technicznych zabija się ich bardziej humanitarnie, bez robienia z nich męczenników i bez rozgłosu: nie pokazuje się ich w telewizji.
Prawda jest kwestią fundamentalną dla Kościoła, który opiera się na prawdzie. Na pytanie Piłata: „Co to jest prawda?” (J 18, 38), Chrystus odpowiada: „Jam jest droga, i prawda” (J 14, 6). Nie ma tedy Kościoła bez prawdy; jest ona wieczna – zawsze była, jest i będzie taka sama, niezależnie od czasu i miejsca. Jest faktem, że dogmaty mają swoją historię dostrzeżenia ich, opisania i ostatecznego ustalenia. Dogmaty nie są jednak tworzone przez człowieka, lecz odkrywane przezeń. Jezus z Nazaretu nie zostawił po sobie ani linijki pisma; Jego nauka była początkowo przekazywana ustnie, aż wreszcie uczniowie postanowili ją spisać. Różnice między poszczególnymi relacjami ukazują, że wiele im umknęło; zapewne wiele istotnych szczegółów uciekło nie tylko jednemu z Ewangelistów, ale wszystkim czterem. Stąd wykształciła się – rozwijająca się przez dwa tysiąclecia – Tradycja katolicka, czyli interpretacja słów Jezusa, a na podstawie tej interpretacji, całościowa nauka o Bogu, człowieku i świecie.
Tradycja katolicka nie była jednak przez ludzi wymyślana, lecz kształtowała się przez stulecia w wyniku mozolnego odkrywania przez Ojców Kościoła, doktorów, sobory i papieży szczegółów i możliwych interpretacji, które zostały przeoczone lub niedostrzeżone przez poprzednie pokolenia interpretatorów. Tradycja została niejako skodyfikowana w postaci dogmatów, stanowiących zapis odkrycia przez człowieka tego, co jest prawdą o Bogu. Dogmaty nie są rozwijane w przypadkowym kierunku; przeciwnie, rozwój ten ma charakter celowy (teleologiczny) i polega na pogłębianiu Tradycji, a nie na wymyślaniu jej. Jest faktem, że ludzki umysł – skażony grzechem pierworodnym – nie uniknął w tym pogłębianiu błędów, o czym zaświadcza historia Kościoła, pełna walki z błędami arian, donatystów, montanów, monofizytów i wielu innych, czy wreszcie protestantów i modernistów.
Rację mają teologowie, że spór z herezją ma dobre strony: zmusza do przemyślenia własnych pozycji dogmatycznych, ich coraz to nowych interpretacji, dania nowych uzasadnień. Z tych poszukiwań wyrasta dogmat w całej krasie; już nie jako niejasne przekonanie, lecz jako twierdzenie, które można udowodnić. W wyniku starcia opinii (herezji) z prawdą katolicką prawda ta jaśnieje coraz większym blaskiem i coraz bardziej poraża oczy swoim racjonalnym – a więc zrozumiałym dla ludzkiego umysłu – charakterem.
Kim jest heretyk? Jak mawiał w XVII wieku Jakub Bossuet, heretyk to „człowiek mający osobiste opinie” w kwestii wiary. Kościół przez 2000 lat zwalczał „osobiste opinie”, które rodziły się w opozycji do Kościoła (poganie) lub w jego wnętrzu (heretycy). Nie było to łatwe, gdyż wiele poglądów wydawało się równie mocno racjonalnie uzasadnionych. Kościół potrzebował tedy autorytetu o nieomylnym charakterze, który orzekłby: to jest prawda, a tamto to błąd. Jeszcze w zamierzchłej przeszłości spojrzenie, w tym kontekście, padło na biskupa Rzymu, co wyraża znana maksyma: „Roma locuta, causa finita”, a co ostatecznie usankcjonował Sobór Watykański I w postaci dogmatu – przed którym każdy katolik chyli czoło, widząc jego logiczną niewzruszoność – nieomylności papieża w kwestiach wiary i moralności.
Bez nieomylnego papieża Kościołowi groził relatywizm. Uczniowie Moliny uważają tak; Akwinaty inaczej; Augustyna jeszcze inaczej; Karola Rahnera zaś nie zgadzają się ze wszystkimi. Prawda zaczęłaby tedy podlegać dyskusjom; dogmaty raz ustalone zostałyby zakwestionowane. Jak to pośród ludzi, duch pieniactwa, pycha w postaci chęci błyśnięcia stanęłaby ponad prawdą. Ecce homo. Jak w takiej sytuacji ustalić, co jest prawdą? Trzeba by raz po raz zwoływać sobory, gdzie zgromadzeni ojcowie, większością głosów, orzekaliby, co jest prawdą, a co fałszem. „Inflacja” soborowa spowodowałyby, że w pewnym momencie postawilibyśmy sobie nieuniknione pytanie: czy to Duch Święty podejmuje tu decyzje rękami ojców, czy decydują klasyczne chwyty z dziedziny socjotechniki i marketingu? Innymi słowy: w Kościele musiałby się pojawić duch demokratycznych głosowań i towarzyszące mu jak cień poczucie relatywizmu, zmienności i historyczności wszystkich prawd.
Prawda katolicka nie jest tedy wynikiem głosowań, kompromisów, efektem posiedzeń różnorakich „komisji” i „podstolików”. W słynnej metaforze z Państwa Platona, gdy filozof (Sokrates) wychodzi z jaskini – w której siedzą powiązani ludzkimi mniemaniami ludzie i oglądają świat własnych mniemań w bladym świetle ogniska, czyli ludzkiej wiedzy – zobaczyć słońce, grecki mędrzec opisuje jak dostrzega „Ideę Dobra”, czyli „coś bliższego bytu”. To scena bardzo bliska katolickiemu pojęciu prawdy: człowiek wychodzi z mroków jaskini, aby zobaczyć prawdę w całej krasie; prawdę, którą otrzymuje w gotowej formie, nad którą się nie deliberuje, której się nie rozważa; którą można jedynie podziwiać. Katolicyzm daje człowiekowi formułę: otwieramy katechizm i jesteśmy jak Sokrates po wyjściu z jaskini. Oto prawda jest przed naszymi oczami.
Gdy Sokrates wraca do jaskini i objawia ludziom to, co zobaczył, wtedy – wedle Platona – „gdyby ludzie tylko mogli coś wziąć w ręce i zabić go, to na pewno by go zabili”. Kim są ci „ludzie”? To masa, tłum. Większość. Demokracja zabiła Sokratesa, zabiła Chrystusa; demokracja zabiła prawdę filozoficzną; zabiła prawdę objawioną. Kościół katolicki dobrze zrozumiał tę absolutną antytezę pomiędzy prawdą a wolą większości. Dlatego też nigdy nie „ratyfikował” dogmatów za pomocą głosowania powszechnego. Przede wszystkim zaś nie czynił z człowieka podmiotu poznania prawdy. Podmiotem – Dawcą – prawdy zawsze był Bóg za pośrednictwem objawienia i Tradycji katolickiej. Człowiek jest słuchaczem, a Bóg i Kościół są tu prelegentem. Człowiek nie dyskutuje, nie zgłasza uwag, nie wysuwa zastrzeżeń; nie polemizuje i nie mędrkuje, a jedynie wsłuchuje się i przyjmuje prawdę za swoją lub ją odrzuca, stając się poganinem lub heretykiem.
To logiczne, jedynie prawowite katolickie rozumowanie odrzucił ze wzgardą modernizm, który Ojcowie Święci potępiali w Syllabusie (1864), Pascendi (1907), Lamentabili (1907) i Humani generis (1950). To ten sam modernizm, który Pius IX wrzucił w Syllabusie do jednego worka z masonerią i komunizmem, potępiając wspólnie „socjalizm, komunizm, tajne stowarzyszenia, towarzystwa biblijne, liberalne stowarzyszenia duchownych”. Czego chciały owe „liberalne stowarzyszenia duchownych”? Chciały odwrócić rozumowanie katolickie: Bóg i Jego Kościół nie miałyby już więcej być absolutnym dawcą prawdy, a człowiek jedynie słuchaczem. Modernizm to upodmiotowienie człowieka w miejsce Boga: człowiek już nie słucha Tradycji, przestaje traktować Magisterium jako rzecz daną odgórnie; człowiek zażądał prawa do oceny, czy dawana mu przez Kościół prawda rzeczywiście jest prawdziwa. Bóg przestaje być podmiotem dającym prawdę. Pojawił się sędzia, który stwierdza, że ma prawo zbadać, czy prawda katolicka nie jest zafałszowana. Sędzia ten rzekomo ma specjalny przyrząd do badania, co jest prawdą, a co nią nie jest. Ten przyrząd to ludzki rozum. Zasada zwana w XIX wieku mianem libre examen (swobodne badanie).
Zasada libre examen była przez stulecia potępiana przez Kościół, gdyż jej fundatorzy zapominali o jednej rzeczy: człowiek jest skażony grzechem, który padł nam na rozum i dlatego, gdy nasi przodkowie zjedli zakazany owoc, odkryli swoją (intelektualną) nagość. Ponieważ ludzki rozum jest skażony grzechem, to nie może samodzielnie – bez pomocy autorytetu wyposażonego w prawdę objawioną – dojść, czym jest prawda. Jeśli nawet niektórym mędrcom udaje się dojść do niektórych prawd wiary, to tabuny innych wyrażą w tej samej kwestii odmienną opinię. A jak zdecydować, co jest prawdą, gdy jest mnogość opinii, a brak autorytetu? W demokratycznym głosowaniu. Tak, ale głosowanie nie ustala co jest prawdą, lecz to, co większość uważa za prawdziwe.
Potępiana przez stulecia zasada libre examen – kryjąca się pod formułą tłumaczoną na język polski jako „własna rozwaga” – stała się fundamentem nauczania duszpasterskiego Soboru Watykańskiego II; na niej ufundowane są Dignitatis humanş i Gaudium et spes. Kościół posoborowy najwyraźniej zatracił pewność, że posiada prawdę daną mu odgórnie. W konstytucji Lumen gentium prawda już tylko „trwa” w Kościele. Prawda jest prawdą nie ze względu na jej dawcę (Boga), lecz ze względu na jej odbiorcę (człowieka). To my, ludzie, winniśmy zadecydować, czy uważamy, że prawda głoszona przez Kościół jest prawdziwa, czy też ma ona charakter, którą modernizm określa mianem „bycia” (Heidegger), lub też postać „historyczną” (Maritain). Dlatego też sobór uważa, że „prawdy trzeba szukać w sposób zgodny z godnością osoby ludzkiej i z jej naturą społeczną, to znaczy przez swobodne badanie przy pomocy Magisterium, czyli nauczania, przez wymianę myśli i dialog, przez co jedni drugim wykładają prawdę, jaką znaleźli albo sądzą, że znaleźli, aby nawzajem pomóc sobie w szukaniu prawdy”. Jeśli już do niej dojdziemy, to na mocy „osobistego przeświadczenia”.
Ta antropocentryczna formuła przeniesiona została także na prawdy polityczne, które – wedle dokumentów soborowych – człowiek samodzielnie „odkrywa (…) w głębi sumienia”. Sobór głosi, że „człowiek może zwracać się do dobra tylko w sposób wolny. Wolność tę wysoko sobie cenią nasi współcześni i żarliwie o nią zabiegają. I mają słuszność. (…) Godność człowieka wymaga, aby działał ze świadomego i wolnego wyboru, to znaczy osobowo, od wewnątrz poruszony i naprowadzony, a nie pod wpływem (…) przymusu zewnętrznego” (GS 17). Pluralizm i ideologia praw człowieka prowadzą ojców do pochwały „prawa do swobodnego zrzeszania się, stowarzyszania, wypowiadania swoich poglądów” (GS 73). Demokratyzacja zostaje uznana za istotę lewicowo pojętego „postępu”, gdyż umożliwia zagwarantowanie praw mniejszościom… religijnym! Zarazem „potępia się wszelkie formy ustroju politycznego, panujące w niektórych krajach, które krępują swobodę obywatelską lub religijną” (GS 73), czyli takie, gdzie obywatele nie uczestniczą „w wyborze władz” za pomocą instrumentu, jakim są „partie polityczne”, „a już nieludzką jest rzeczą, gdy władza polityczna przybiera formy totalitarne lub dyktatorskie, które naruszają prawa jednostek lub zrzeszeń społecznych” (GS 75).
Ktoś spyta: a co będzie, jeśli owa wychwalana zasada większości – gdy tłum kieruje się formułą libre examen – odrzuci prawdę, zamorduje Sokratesa i Chrystusa? Czy gdy demokracja uśmierci ostatniego katolika, to Ewangelia i Tradycja katolicka nadal będzie prawdą? Na to sobór nam nie odpowiada, trzeba zwrócić się o to z pytaniem do redakcji dodatku „Arka Noego” w „Gazecie Wyborczej”. Nikt tak dobrze jak piszący tam ludzie nie rozumie wszak „ducha soborowego.
Prof. Adam Wielomski
Za: www.piusx.org.pl
Kategoria: Myśl, Publicystyka, Religia, Wiara