banner ad

Wąs: Nie wiadomo co, czyli demokracja

| 17 listopada 2017 | 0 Komentarzy

W jednym z wcześniejszych felietonów pozwoliłem sobie odwołać się do słów Wacława Borowego, który stwierdził, że w wypadku tematu demokracji Chesterton uprawiał niespotykaną nigdzie indziej u niego sofistykę; pozwoliłem sobie także się z tym stwierdzeniem nie zgodzić. Sądzę niemniej, że – jak to zwykle z ludźmi wybitnymi bywa – uwagi pana Borowego wskazują jednak na pewną istotną prawdę – bo demokracja zdaje się stanowić rzeczywistość rzeczywiście nienormalnie wprost nęcącą dla sofistów wszelkiej maści. Niedawno zakończone wybory w Stanach Zjednoczonych dostarczają tej śmiałej (jakże) tezie coraz to nowych uzasadnień. Już ozwały się przecież owe straszne głosy zrozpaczonych proroków, przez łzy widzących w widzeniu straszną bestię faszyzmu, która podnosi nad ziemią swój ohydny łeb; i wieszczące rychłą zagładę kolejnej z hipostaz „demokratycznego państwa prawa” – bo przecież kużden jeden wi, że demokracji najbardziej przeczy nieprzewidywalność (czyli wolna wola i własny rozum) wyborców. Nie ma potrzeby za bardzo rozwodzić się tutaj nad zbiorem tych porywających fantazji, zwłaszcza że robią to już z powodzeniem ludzie znacznie mądrzejsi i bardziej utalentowani ode mnie. Warto jednak, jak sądzę (i po to zresztą tylko te felietony są) spojrzeć na ten problem przez pryzmat tego, co miał o nim do powiedzenia rzeczony Gilbert Chesterton – bo miał, i to całkiem sporo (co świadczy dobitnie, że problem to nienowy); być może też uda się nam dzięki temu ustalić, że jego pogląd – pomimo wszystkie trudności wyrazu – to jednak naprawdę nie sofistyka.

Publicystka, jak mniemam, nie jest od tego, żeby oferować Czytelnikowi uporządkowany i obiektywny wykład czegokolwiek; tylko żeby pobudzić go do myślenia na pewien temat, na podobnej zasadzie, na jakiej czyni to rozmowa przy piwie. Z konieczności zatem zawarte tutaj uwagi oferuję Czytelnikowi wyłącznie w takiej formie, w jakiej wyłoniły się one z wątpliwych trzewi mojej własnej duszy (w których wysiedzieć trudno, a i wychodzić niepolitycznie), na zasadzie kilku luźnych skojarzeń, bez specjalnej organizacji.

Kiedy, śledząc całą noc fascynujące zmaganie wyborcze naszych braci zza Wielkiej Wody, posłyszałem pierwsze strzępy narastających spazmów szoku tych wszystkich, którzy naprawdę (jakim cudem – nie wiem) myśleli, że pani Clinton wygra, pierwszym co przyszło mi na myśl był pewien obraz, przywoływany przez Chestertona w dziełku, które właśnie w wolnych chwilach staram się przełożyć na język polski: Zbrodniach Anglii. Rozważał on tam problem angielskiego stosunku do Napoleona III i fakt, że Anglia (czy Wielka Brytania?) nie udzieliły mu poparcia podczas wojny z Prusami, ze względu na, o ironia dziejowa, „niedemokratyczny” charakter jego władzy.

 „Anglicy doby wiktoriańskiej mieli bardzo zły nawyk poddawania się wpływom pewnych słów, z jednoczesnym udawaniem, że mają je w pogardzie. Całą swoją filozofię historii budowali w oparciu o dwa lub trzy tytuły – potem zaś nie chcieli wiedzieć nawet, jak powinno się je poprawnie pisać. Zwarty wiktoriański gentleman, ze swoimi bokobrodami i prawem wyborczym, z zadowoleniem poprzestawał na twierdzeniu, że zarówno Ludwik Napoleon jak i Wilhelm I, to cesarze – czyli, jak miał na myśli, autokraci. Jego bokobrody zaś, nastroszyłyby się ze złości, a on sam rzucił się z furią na twój głupi zwyczaj dzielenia włosa na czworo i szczególarski „żargon”, gdybyś mu odpowiedział, że Wilhelm to cesarz Niemiec, Napoleon zaś – nie cesarz Francji, lecz ledwie cesarz Francuzów. Przecież chodzi tu tylko o kolejność słów – jakie to może mieć znaczenie? […] Anglik ów nie zauważyłby, że jeżeli między cesarzem Francji a cesarzem Francuzów zachodzi wyłącznie różnica natury werbalnej, to również, skoro już o tym mówimy, wyłącznie różnica natury werbalnej zachodziłaby między cesarzem a republiką, a nawet parlamentem a brakiem parlamentu. Dla niego `cesarz` oznaczał po prostu `despotyzm`; nie dowiedział się jeszcze, że `parlament` może oznaczać po prostu `oligarchię`.”

Nie wiem jak komu, ale mnie ten obraz wydaje się zupełnie cudowny; podobnie wyrazista wizja poukładanego, rzeczowego człowieka, którego całe życie kręci się wokół terminów takich jak „kultura”, „postęp”, czy „nauka”, który ze względu na drobny spór terminologiczny traci równowagę wewnętrzną aż do nastroszenia swoich dumnie i starannie przyciętych bokobrodów to coś, co w sprzyjających okolicznościach mogłoby wystarczyć do zmiany biegu historii. Chodzi tu jednak o to, że trudno, jak sądzę, nie zauważyć pewnych oczywistych podobieństw, zachodzących pomiędzy tą sytuacją, a naszą. Mamy tu bowiem człowieka o dobrych zapewne intencjach, przekonanego, że żyje w ustroju demokracji i wolności, i osądzającego cały świat według prostej dychotomii „wolność-despotyzm”, do której wrzuca nawet najbardziej skomplikowane zjawiska polityczne i społeczne; nie da się przy tym nie wyczuć w jego nastawieniu pewnej subtelnej nuty przeświadczenia, że nie tyle żyje on w wolności, co jest wolnością; i wolność nie znaczy tego, co znaczy, ale znaczy tyle, ile pomieści się pomiędzy jego imponującym owłosieniem twarzowym (bo, rzecz ciekawa, jego definicja „wolności” nie obejmowała wcale koniecznie, na przykład, praw politycznych dla robotników czy chłopstwa). Trudno nie odnieść wrażenia, że w wypadku naszych rodzimych „autorytetów demokratycznych”, wyśmiewających wyborców Trumpa (i kilka innych grup społecznych przy okazji) stwierdzeniami w stylu, że „każdy kraj ma swój Białystok” albo, że „chamstwo buntuje się przeciwko elitom”, zachodzi rzecz praktycznie identyczna w treści (choć teraz już się nie nosi raczej bokobrodów… ale zawsze można nastroszyć kok).

Treścią tej rzeczy jest zaś, oczywiście, hipokryzja. Jak to hipokryzja – niezmiennie ohydna i żałosna.

Tak się składa, że wiem, co mówię, bo piszę to wszystko pod wpływem wielkiego szoku osobistego; nie tak dawno jeden z profesorów, na wykłady których mam nieszczęście chodzić, stwierdził, że być może najlepsze dla demokracji byłoby ograniczenie praw wyborczych, bo Trumpa wybrała „hołota” (czyli ludzie niewykształceni [sic!]), a zresztą człowiek, jak pisał bardzo ceniony przezeń Machiavelli, „z natury swojej jest nikczemny” (nie muszę chyba mówić, że zaraz za tym poszły w ruch cudowne i lepkie od cukru frazesu o powszechnej tolerancji i obowiązku „bycia w komunii z innymi”). Pan Jan Carey, również profesor (żeby nie było, że jestem niesprawiedliwy), z Oksfordu, w swojej książce The Intellectual and the Masses znakomicie punktuje „entelygencję” europejską (głównie angielską) początku wieku XX, wskazując, że u podstaw całej jej wizji kultury (Carey wylicza tylko bardzo niewiele wyjątków, w tym – co chyba nie dziwne – Chestertona) stała nieokiełznana i niewiarygodna po prostu mizantropia i pogarda dla ludzi prostych. Stąd też, zapewne, wzięły się wszystkie ich zawrotne „projekty depopulacyjne” i różnorakie pomysły eugeniczne; opracowywane po to, aby pozbyć się niepotrzebnego balastu niedostatecznie „kulturnych” i móc wreszcie pracować w spokoju, bez przeszkód rozpowszechniając się przez wielosłowne, uczone książki i nudne, pretensjonalne poematy, aż wreszcie świat zamieni się cały w jeden, wielki, zasrany uniwersytet, w którym wreszcie piękne dusze będą mogły spijać z siebie wzajem słodki miód mądrości i wszystko zakończy się, cytując klasyka, „wesołym oberkiem”.

Ale koniec już z tą dygresją – bo ma być o Chestertonie.

Chesterton, oczywiście, w dalszej części swojego wywodu dochodzi do wniosku, że czasami (podkreślam to „czasami”) dyktator to władza znacznie bardziej demokratyczna, niż parlament. Stwierdzenie to, to – oczywiście – paradoks; niemniej paradoks wynikający z logicznej konsekwencji. Jak napisał w jednym ze swoich wydanych w 1932 roku szkiców z Ameryki, Chesterton definiował demokrację w jej najprostszym i najbardziej podstawowym sensie jako „bezpośrednie rządy ludu”. Jak zauważył w tym samym eseju („The Case for the Main Street”), jest to coś, co strasznie (a właściwie „diablo”) trudno ustanowić; coś, przy czym wytworzenie w społeczeństwie powszechnego poczucia równości ludzi to rzecz bardzo łatwa. Stąd, prawdopodobnie, jego sympatia do prostych społeczeństw i ich „prostego samorządu” wyrażona w Nowym Jeruzalem; stąd sympatia do samorządu wiejskiego, małych wieców, dyskusji politycznych w małych, wiejskich pubach (to już bardzo charakterystyczne) i innych podobnych instytucji. Społeczeństwo, a miarę, jak staje się coraz większe, wymaga coraz bardziej złożonych – i, w związku z tym, uwikłanych w coraz więcej rodzajów pośrednictwa – struktur władzy. Instytucja reprezentacji, nazywana przezeń w Krótkiej historii Anglii ideą „pół-sakramentalną”, niesie ze sobą niebezpieczeństwo zdominowania jej przez ludzi wpływowych i potrafiących kierować nią za kulisami przez siatkę personalno-finansowych zależności, przysług i ciemnych interesów. Bolesna (i zawodowa, bo Chesterton był przecież dziennikarzem) świadomość tego faktu prawie że doprowadziła Chestertona do porzucenia idei parlamentarnej; a jednak – nie doprowadziła go do jej porzucenia. Wacław Borowy zdaje się patrzeć na ten fakt cokolwiek z dezaprobatą, jego źródła upatrując w angielskim sposobie życia i zespole przyzwyczajeń. Osobiście uważam jednak, że przyczyna leży tutaj zupełnie gdzie indziej; w tym mianowicie, że parlament, czy generalnie system wyborów, przy wszystkich swoich wadach rzeczywiście stanowi najlepsze narzędzie bardziej masowych rządów ludu. Chesterton nigdy nie stracił nadziei, że dzięki zdecydowanym działaniom antykorupcyjnym, pewnego dnia uda się Anglikom ustanowić parlament „prawdziwie popularny” czy „prawdziwie ludowy”; czyli, innymi słowy: wierzył, że wyborcy czasami naprawdę potrafią wszystkich zaskoczyć i coś realnie zmienić.

Warto dodać tutaj jeszcze jedną rzecz na temat spraw bardziej fundamentalnych. Że bowiem wierność ogólnej idei republikańskiej wypływała z Chestertonowskiego demokratyzmu, to jedno. A jednak, można zapytać, skąd w ogóle wziął się Chestertonowski demokratyzm? Warto oddać głos samemu zainteresowanemu:

 „Zostałem wychowany na liberała, i zawsze wierzyłem w demokrację, w podstawową, liberalną doktrynę samorządnej ludzkości. Jeżeli komukolwiek sformułowanie to wydaje się niejasne lub oklepane, jedyne, co mogę zrobić, to zatrzymać się na chwilę i wyjaśnić, że zasada demokracji, tak, jak ją pojmuję, sprowadza się zasadniczo do dwóch twierdzeń. Po pierwsze: że cechy wspólne wszystkim ludziom są ważniejsze, niż cechy szczególne jakiegokolwiek człowieka. Rzeczy zwykłe są bardziej wartościowe niż rzeczy niezwykłe; więcej nawet – są znacznie bardziej niezwykłe niż rzeczy niezwykłe. Człowiek, to coś znacznie straszliwszego, niż ludzie; coś znacznie bardziej dziwnego. Poczucie cudownego charakteru ludzkości jako takiej powinno być w nas znacznie mocniejsze, niż zachwyt nad jakimikolwiek cudami mocy, intelektu, sztuki czy cywilizacji. Najzwyklejszy człowiek na dwóch nogach, jako taki, powinien rozdzierać nasze serce bardziej niż muzyka i zadziwiać nas bardziej, niż jakakolwiek karykatura. Śmierć to rzecz bardziej tragiczna, niż śmierć głodowa. Posiadanie nosa to rzecz bardziej komiczna, niż posiadanie nosa typu normańskiego. 

Taka jest pierwsza zasada demokracji: że najbardziej istotne cechy człowieka to te, które są nam wspólne, a nie te, które mamy każdy z osobna. Druga zaś zasada jest po prostu taka: że instynkt lub pragnienie polityczne to coś, co jest nam wspólne”.

Ten piękny (przepiękny, śmiem twierdzić) fragment ma oczywiście jeszcze dalszy ciąg; na który, niestety, nie ma tutaj czasu. Niezależnie od tego jednak, trudno mi pomyśleć o jakimkolwiek lepszym wyjaśnieniu, o co tak naprawdę chodzi w pojęciu politycznej równości ludzi. Rządzenie, to rzecz powszechna; każdy człowiek fundamentalnie rządzi sam sobą przy użyciu prawej woli. Wynika to wprost z ludzkiej natury. Jeżeli zaś coś wynika wprost z ludzkiej natury, przysługuje wszystkim po równo; dlatego też każdy ma te same, podstawowe prawa polityczne. Jak zauważył już Chesterton w przywoływanym już wyżej cytacie, sprawa jest „diablo” złożona; i niełatwo określić tutaj ostateczne granice, nie rozdąć wszystkiego do rozmiarów anarchii, czy nie popadać w pewne, często poważne, sprzeczności. Rewolucjoniści francuscy byli, na przykład, zwolennikami cenzusu majątkowego; i urządzili masakrę chłopom z Wandei dokładnie za to, że ci postanowili skorzystać z naturalnego prawa do samorządu. Jedno natomiast wydaje mi się zupełnie pewne: że jeśli już mamy coś takiego, jak system wyborczy, i jeśli zgadzamy się na instytucję głosowania, głos każdego człowieka powinien ważyć dokładnie tyle samo. Bo polityka, mająca za swój cel, jak z furią zaznaczał William Cobbett w swojej Historii reformacji, wyłącznie szczęście społeczeństwa, nie jest czymś specjalistycznym; ale jak najbardziej podstawowym. I zakładamy (jak mniemam), że ciężko pracujący ludzie, mający utrzymać swoje rodziny i wychować swoje dzieci, znoszący mnóstwo trudów i znojów ludzkiej codzienności, wiedzą na temat szczęścia wiele pożytecznych rzeczy; często więcej, niż gryzipiórki żyjące w terrarium uniwersyteckiej hierarchii.

Oczywiście, można się z tym nie zgadzać – proszę bardzo. Istnieje wiele możliwych ustrojów społecznych, a większość z nich służyła ludzkości przez wiele wieków, czasami z dużym powodzeniem. Ale, na Boga, jeżeli ktoś uważa, że inni ludzie, tylko dlatego, że są mniej wykształceni czy mniej majętni, z konieczności nie mogą wiedzieć o sprawach społecznych więcej niż on, niech nie nazywa siebie demokratą; niech się nazwie tak jak powinien, mocno i po męsku; niech przyzna, że uważa się za jednego z „najlepszych”.

Oczywiście, Chesterton nigdy się za kogoś takiego nie uważał. Z tego też powodu został dziennikarzem; bo chciał pisać coś, co trafi do ogółu; co w jakiś sposób pomoże możliwie jak największej ilości jego bliźnich (Carey przywołuje wiele górnolotnych biadań, jakie wylały z siebie angielskie pięknoduchy nad podłą instytucją prasy codziennej). Pan Sheridan Gilley, jeden z badaczy twórczości Chestertona (niepozbawiony zresztą krytycyzmu), nazwał go kiedyś „anty-elitarystą, populistą, demokratą z całego serca i całej duszy, okazjonalnie nastawionym nieco krwiożerczo”. I jest to chyba najbardziej precyzyjne określenie całej sprawy, na jakie w ogóle można by się zdobyć (oczywiście, słowo „populista” nie jest tutaj, co dość charakterystyczne dla kontekstu języka angielskiego, nacechowane pejoratywnie). Chestertona fascynowało na przykład zjawisko tłumu; ślady tej fascynacji odnaleźć można właściwie w każdym z jego dzieł; choćby w cudownej apologii wypraw krzyżowych z Nowego Jeruzalem; choćby w jednym z rozdziałów Człowieka, który był czwartkiem. Łączyła się z tym rzeczywiście pewna wyrozumiałość dla jego wybryków i okrucieństw. Można się z tym zgadzać; można, jak pan Gilley, nie bez racji odnosić się do tego krytycznie. Niemniej, jeżeli rzeczywiście wierzymy w tę przedziwną i mistyczną niemal wizję, jaką jest demokracja, powinniśmy chyba zgodzić się na to, że „masy” naprawdę rządzą. I że czasami głosują inaczej, niż chciałaby tego tzw. „inteligencja” (zazwyczaj zresztą czysto nominalna).

Innymi słowy, rzecz ma charakter moralny. Demokrata może się na innych złościć; może ich przeklinać; może się z nimi bić. Ale nie może nimi pogardzać. Bo pogarda i lekceważenie – to zapoznanie faktu, ze wszyscy mamy jedną naturę.

Tak czy inaczej, ludowy charakter władzy stał się faktem. Nie da się już tworzyć społeczeństwa w oparciu o podziały klasowe. Nie oznacza to, rzecz jasna, że one zniknęły, czy że kiedykolwiek znikną. Ale o to, że zaczęła w polityce obowiązywać inna zasada. Nie chodzi o to, że nie ma elit. Ale o to, że elity jako takie wywodzą się z ludu. Bardzo trudno przedstawić dokładną genezę tego stanu rzeczy. A jednak – było przecież bardzo wielu ludzi, którzy doskonale zdawali sobie z niego sprawę. W polskim kontekście chodzi oczywiście głównie o tzw. „starą” Narodową Demokrację; i myślę, że gdyby Chesterton mógł przeczytać artykuły Jana Popławskiego, z jego słynnym zawołaniem „do narodu przez lud”, to by się nimi, po prostu, zachwycił. Zwłaszcza, że – co zawsze warto powtarzać – Chesterton był – był – nacjonalistą. Jak zresztą sam wielokrotnie stwierdził. I tutaj leży klucz do zrozumienia, dlaczego był również tak zaciekłym wrogiem anarchizmu. I o co chodzi w jego słynnej koncepcji „demokracji umarłych”.

To już jednak inna sprawa. Pewne jednak, że Chesterton sympatyzowałby z wyborem p. Trumpa na prezydenta Stanów Zjednoczonych ze względu na to tylko, że amerykański lud sprzeciwił się przezeń najdroższej kampanii wyborczej w historii ludzkości, wspieranej przez całą amerykańską plutokrację i wszystkie tzw. „autorytety” nowoczesnej popkultury. A jeśliby to zjawisko w jakikolwiek sposób krytykował, to nie ma cienia wątpliwości, że znacznie mocniej krytykowałby dziewięćdziesiąt procent jego obecnej krytyki. Dlatego też sądzę, że w dobie odrodzenia idei państw narodowych, jego dorobek należy jak najbardziej intensywne ludziom przypominać; i może prawdziwy „boom” na Chestertona, w pełni uwzględniający to, co miał on do powiedzenia na tematy polityczne (a co stanowiło zasadniczą oś jego myśli) dopiero nadchodzi?

Daj nam, Boże, amen.

Co do mnie zaś, to uważam, że lud amerykański naprawdę okazał się mądrzejszy niż całe zastępy naszych międzynarodowych eliciarzy; i historia jeszcze to pokaże; że rzeczywiście, człowiek – żywina dwunożna bez pierza – to sprawa bardziej cudowna, niż człowiek wykształcony. Co, w kontekście zagadnienia niepodległości Polski, warto by przemyśleć i na naszym własnym podwórku.

„My chcemy Polski”, powiedział Popławskiemu pewien prosty chłop, „bo my jesteśmy Polacy”.

 

 

Maciej Wąs

 

 

za: Dystrybucjonizm.pl

 

 

Kategoria: Myśl, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *