banner ad

Sztajer: Tacy jesteśmy

| 1 marca 2018 | 1 Komentarz

Zawsze w okolicach takich rocznic jak 1 sierpnia czy też 1 marca fora internetowe i łamy periodyków eksplodują kolejną odsłoną ogólnonarodowej dyskusji (pisząc „ogólnonarodowej” mam na myśli tę „resztę Izraela”, mówiąc biblijnie, którą sprawy polityki historycznej w ogóle jakoś obchodzą, ale trzeba przyznać, że obecnie relatywnie dużo większa grupa niż takie dziesięć lat temu poczuwa się do myślenia i mówienia na ten temat). Oś tej debaty, tego sporu, który zatacza coraz to szersze kręgi i budzi coraz więcej emocji może być opisana dychotomią romantyczny – racjonalny; pragmatyczny – mesjanistyczny – tak bądź podobnie.

I są tacy, którzy postulują oczyszczenie naszej pamięci historycznej z mitologii, którą nazywają szkodliwą; to rewizjoniści, którzy chcą dyskutować o zasadności powstań, o paradygmacie romantycznym, w którym za sprawą wojskowych o umysłach literatów i literatów o umysłach wojskowych tkwiliśmy tak długo, aż się niemal całkiem wykrwawiliśmy w dziesiątkach nieudanych kampanii. Nikogo nie dziwi dziś inicjowanie debaty, której przedmiotem jest pytanie o to, na ile moralne było takie czy inne powstanie; nikogo nie dziwią próby podważania narracji „brązowników”. Rozmawia się o realizmie politycznym i postuluje zerwanie z romantycznym mitem, który czyni spustoszenie w polskim myśleniu o polityce.

Sama do pewnego stopnia popieram takie podejście. To znaczy – uważam dyskusję nad przyczyną klęsk i zdolność do rewizji bohaterów i wielkich wydarzeń naszej historii za zdrowy objaw; za znak tego, że własnych porażek i zwycięstw nie traktujemy już wyłącznie jako balastu uniemożliwiającego nam pochód w stronę rozmytej „europejskości”, ale też że nie patrzymy na nasze dzieje z pozycji klęczącej, niezdolni do krytycznej refleksji. Ta niezdolność oznacza bowiem zawsze powtarzanie tych samych błędów w nieskończoność. I właśnie dlatego, że nie wstydzimy się swojej przeszłości i jesteśmy w stanie w każdym momencie historycznym przyznać się otwarcie do tego, co czynili nasi przodkowie, potrzebna jest pełna transparencja. Nie ma potrzeby histerycznie zaprzeczać, że część naszych bohaterów narodowych posiadła takie czy inne skazy, skoro na ich miejsce znajdzie się pokaźna grupa ludzi zaskakująco nieposzlakowanych. Nie ma potrzeby angelicznie nobilitować wszystkich żołnierzy polskiej sprawy do rangi moralnej arystokracji, skoro byli ludźmi z krwi i kości, działającymi w dodatku w trudnych warunkach, często w zupełnych aksjologicznych ciemnościach, gdzie jedyną pochodnią była chęć przetrwania własnego – i zapewnienia tego przetrwania rodzinie, własnej społeczności, własnemu narodowi.

Nie o tym jednak. Niezależnie bowiem od tego, jak daleko idziemy w rewizjonizmie i na jak śmiałe wnioski pozwalamy sobie, próbując wpracować zdrowy model umiarkowanego utylitaryzmu politycznego, zdecydowanie nie powinniśmy czynić jednego: niszczyć mitu.

Mit, zakorzeniony w historii, wydaje swoje kwiaty i rozwija gałęzie dające całej naszej wielkiej, narodowej rodzinie cień poniekąd od tej historii niezależnie, a przynajmniej: wykraczając poza nią. Mit, jako forma nadająca i kształtująca tożsamość, musi czerpać z całego bogactwa środków, które nie mieszczą się ani w pragmatyce politycznej, ani w suchej analizie historycznej. Mit to oparcie w ciężkich chwilach; to opowieści, którymi karmi się dzieci, a zarazem opowieści, które opowiada się samemu sobie u schyłku życia, szukając usprawiedliwień dla swojej przemijającej indywidualnej historii. Niszczenie mitu to niszczenie wspólnoty, ale też rozbijanie tożsamości indywidualnej; odbieranie jej kolejnych pięter samoidentyfikacji.

Biada nam, jeśli sztab generalski, dyplomaci i planiści gospodarczy będą myśleć Mickiewiczem. Biada nam jednak tym bardziej, jeśli kreatorzy nowego myślenia historycznego odbiorą mickiewiczowskie myślenie nam, Polakom; usuną je ze szkół, z języka i z kategorii myślenia o sobie jako o członkach narodu; jeśli zniszczą naszą samoidentyfikację, która – raz się określiwszy i złożywszy na potwierdzenie rękojmię ofiary krwi – nie może zostać w prosty sposób odwrócona, zmielona w żarnach pragmatyzmu i rozpisana na nowo, innym językiem i za pomocą innych wartości.

Była niedziela u schyłku lutego i zaniosło mnie na Roztocze, do Józefowa, cichego miasteczka z wapieni, otulonego szatą rozległych lasów iglastych. Te lasy to doskonały habitat partyzantów, i nie ma tam niemal zakątka wolnego od wspomnień, tablic i pomników. Wracając ze śnieżnego spaceru w głąb Puszczy Solskiej, natknęłam się na małą celebrację – sztandary, mundury i zmarznięte dłonie, na józefowskim rynku, pod tablicą upamiętniającą rozstrzelanie rodziny Bartoszewskich. Rozstrzelali ich hitlerowcy w zemście za to, że członek tej rodziny, „Wir” Bartoszewski regularnie psuł im krew, hulając po okolicy z podległymi sobie oddziałami, wówczas jeszcze połączonymi siłami żołnierzy AK, BCh, a nawet radzieckimi partyzantami.

Widzę ten obrazek bardzo wyraźnie, mam przed oczami rozległy, ale bardzo pusty i bardzo cichy józefowski rynek i kamienicę na jednej z jego pierzei jakby z perspektywy, z góry. Bardzo mała grupka ludzi – ale za to cały przekrój wiekowy! Kombatanci, koledzy „Wira” bądź ich dzieci – ich już bardzo niewielu. Strażacy z wąsami i o czerwonych twarzach. Potomkowie rozstrzelanych, w swojej małomiasteczkowej garderobie; harcerze i harcerski w tandetnych kurtkach i o naiwnych, pyzatych buziach. Paru niepowiązanych lokalsów, ktoś z wózkiem i z dzieckiem. Jakiś żulik, co przykuśtykał z pobliskiego domu pomocy społecznej, z twarzą, na której jest wypisana cała jego burzliwa, pijacka historia. No i ja tam jestem, w rozsądnym dystansie, spodnie do kolan uwalone śniegiem, bo jak zwykle szukam skrótów przez puszczę, uśmiecham się jedną stroną twarzy, bo tak umiem.

Czy rozumiemy, co właściwie robimy, kładąc lampki i kwiaty? Pewnie nie wszystko rozumiemy, ale rozumiemy wystarczająco.

Tacy jesteśmy. Różni od siebie. Trochę przaśni. Nieco nieuporządkowani. Odtwarzamy rytuały – coraz śmielej, bo już nie tak głośno się z nas śmieją. Byliśmy, jesteśmy. Będziemy co roku przychodzić tu, do takich miejsc, jak to przy rynku w Józefowie, bo wszędzie mamy ojców, matki i braci i siostry, których historia potraktowała jeszcze mniej sprawiedliwie niż innych. Tak właśnie wyglądamy.

Nie chcę, żebyśmy byli inni. Oni też nie chcą, bo nie będą o tym za nich (za nas) decydować planiści, redaktorzy, samozwańczy trybuni ludowi.

Będziemy świętować 1 marca, 1 sierpnia i 11 listopada. Bo chcemy. Bo nie tylko jesteśmy z nich – z tych wiejskich żołnierzyków i drobnej szlachty zagrodowej, krewkich powstańców i rozsądnych ekonomów ziemiańskich – jesteśmy nimi, tak samo, jak ziemia, po której chodzimy, jest żyznym humusem z rozpadających się szczątek zwierząt, roślin i ludzi. Nie będziemy inni.

 

Agnieszka Sztajer

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Publicystyka, Społeczeństwo

Komentarze (1)

Trackback URL | Kanał RSS z komentarzami

  1. Tadeusz pisze:

    1 marca ustanowiono świętem dopiero w 2011 roku dzięki rządzącej wtedy koalicji PO-PSL, więc "zawsze" które padło w pierwszym zdaniu tekstu jest młode.  Czy za pierwszego PiS (2005 – 2007) ktoś słyszał o "żołnierzach wyklętych"? Warto się zastanowić dlaczego nie było takiego święta w latach 90.    

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *