Sztajer: Maja
W Dołecku Ruskim życie płynęło dość zwyczajnie, ale coraz wolniej. Był tam więc sklep, w którym coraz mniej sprzedawano, domy, w których coraz mniej mieszkano, przystanek, na który poza miesiącami letnimi nie zajeżdżał już żaden autobus (a i o nim mówiło się, że ma przestać kursować, i teraz człowieku radź sobie sam albo w ogóle nie wyjeżdżaj, bo po co) i kościół, do którego ksiądz zajeżdżał tylko raz w tygodniu, w niedzielę, kwadratowym samochodem, a po zakończonym nabożeństwie niecierpliwie obracał klucze w palcach, bo kostropate baby w kolorowych chustach nie chciały przestać śpiewać i pozwolić mu zamknąć kutych drzwi, i pojechać do domu. Była też stara butwiejąca cerkiew, podparta ze wszystkich stron drewnianym rusztowaniem, oraz dwa cmentarze – jeden katolicki, zapełniający się powoli, ale systematycznie, błyszczący granitem i lastryko i woniejący zapachem starego plastiku sztucznych kwiatów i olejnych wkładów do zniczy, oraz drugi, wschodni, na którym od lat nikogo nie pochowano, a który obrastał mchem i schylał się do ziemi przy samej cerkwi. Niedaleko stała granica schowana w gęstym lesie, który obrósł wzgórza. Na tych wzgórzach dawno temu bili się Niemcy z Ruskimi, ale ani tutaj, ani na bardzo długim jeszcze odcinku nie dało się przez nią legalnie przejść, co prowokowało do pytań – jaki właściwie kraj leży bezpośrednio w sąsiedztwie wciśniętego w kotlinkę Dołecka Ruskiego? Czy ten, do którego można wjechać pięknym przejściem obok najbliższego miasta, wiecznie zakorkowanym przez szpalery ciężarówek i samochodów uginających się od wódki i papierosów? Czy może jakiś inny, jakieś cesarstwo zarządzane przez zesłanego na banicję cesarza z ogromnymi wąsami i czerwonymi lampasami na czarnych spodniach? A może nie było tam żadnego kraju, w każdym razie żadnego kraju z walutą i paszportami, szkołami i wojskiem, a tylko jakaś chimera, co roku zwijająca się w kulkę jesieni razem z żółknącymi liśćmi drzew w Dołecku Ruskim, i eksplodująca obfitością w okolicach maja, kiedy to bzy porastały wschodni cmentarz tak, że nie było widać ani nagrobków, ani cerkwi, i tylko kopulasta wieża wyglądała zza zlepionego słodkim zapachem kwiatowego ulepka? Wszystko to było otwartą możliwością, ale nie wydaje się, żeby okoliczni mieszkańcy trapili się tym albo wiele o tym myśleli. Wychowani poza miastami, które rozpościerają troskliwy klosz i żywią swoją populację słodką nierzeczywistością, wiedzieli, że możliwość przychodzi zawsze znienacka i szybko zamienia się w rzeczywistość, wtedy zaś – nigdy wcześniej! – trzeba ją chwycić za łeb jak krnąbrnego koguta i poradzić sobie z nią po swojemu. Gdyby zbyt uważnie wpatrywać się w noc, gdzie w nierzeczywistości czają się tysiące cieni, a nigdy nie wiadomo, który z nich przybierze realność, szłoby po prostu zwariować. Tak się zresztą z niektórymi działo, a wtedy stawiano ich za wzór tego, co dzieje się z człowiekiem, kiedy da sobie namieszać w głowie bajkami – instytucja wioskowego głupka zawsze stawia do pionu całą resztę.
Aktualnie w Dołecku Ruskim nie było żadnego wioskowego głupka; może dlatego, że nawet tutaj przyzwyczajono się do głupoty pokazywanej w telewizorze i nie było już tak prosto rozróżnić między głupim a mądrym. Ale to tylko jedna z możliwości, a nad możliwościami nie ma się co zastanawiać.
O śmierci nie rozmawiano, ponieważ wszyscy się jej bali. Był czas przywyknąć! – a jednak się jej bali. Oczywiście, wiele mówiono o pogrzebach, kostnicach, nagrobkach i kwiatach – tak właśnie przecież wygląda rzeczywistość, kiedy trzeba kogoś pochować, a to zdarza się w Dołecku regularnie. Ale śmierć jest zawsze możliwością – czy ktoś ją kiedykolwiek widział? – człowiek jest ciepły i żyje, należy do świata rzeczy realnych, a potem – nie wiadomo dokładnie kiedy – zamienia się w sztywnego denata, nic już nigdy nie powie ani nawet nie kiwnie ręką. I tak to się dzieje, ale sama śmierć jest w tym wszystkim nieodgadniona i nierzeczywista. Właśnie dlatego najlepiej byłoby o niej nie myśleć ani nie rozmawiać.
Tak myślano w okolicznych wioskach, tak myślałoby i w samym Dołecku, gdyby nie to, że mieszkał tu pewien człowiek – Kuba Iwaniuk – o którym mówiło się, że przeżył własną śmierć i powrócił do świata żywych z tamtej strony.
Kuba Iwaniuk nie wyróżniał się niczym specjalnym. Patrząc na niego nie sposób byłoby nawet odgadnąć, ile ma lat. Wszyscy we wsi wiedzieli oczywiście, że jest stary, ale nie bardzo stary – tak samo stary, jak wszyscy, ale nie aż tak stary, jak sama wieś, cerkiew i opuszczony cmentarz. Ci pierwsi – czyli ludzie starzy – byli całkiem zwyczajni; to właśnie oni (z wyłączeniem, oczywiście, samego Kuby Iwaniuka) nie bardzo rozmawiali o śmierci. Wieś i jej starość były niezwyczajne: w jesiennych ciemnościach błyszczały domy i obejścia, których za dnia nie było widać, w cerkwi na poprzecznej belce pod sufitem kłębiły się anioły i demony, których delikatna materia jeszcze nie złuszczyła się płatami farby po spróchniałej desce, w starych betonowych schronach na zboczu góry drżeli bladzi żołnierze, jeżeli noc była zimna i niespokojna.
Kiedy pytano Kubę Iwaniuka o to, czy prawdą jest, że odwiedził zaświaty i z nich do Dołecka powrócił (a można go było zastać o każdej niemal porze dnia za sklepem), kiwał miarowo głową przybraną w kaszkiet, i nie wiadomo było, czy to znak potwierdzenia, czy choroba sieroca.
Na rzecz prawdziwości przypuszczeń o jego niezwykłych przypadkach przemawiało jednak co innego. Wskazując dłonią cmentarz przycerkiewny, odległy od sklepu zaledwie o rzut kamieniem (w Dołecku wszystko było blisko siebie, tak blisko, że czasem miało się wrażenie, że spłachetki pól i dachy domów zaraz zamkną się w sobie razem, zakryją szczelinę powietrza, zamurują wszystkich w tej kotlinie, i chciało się wtedy wyjść na wzgórza, ku betonowym schronom, w stronę granicy i szarego nieba z rozrzedzonym, przestronnym i nieokreślenie daleko roztaczającym się powietrzem), mówił czasem:
– Gdybyście wiedzieli, co to śmierć, na wyprzódki byście rwali się do umierania. Odechciałoby wam się pić i palić, jeść i oglądać telewizję, czytać gazety i robić kawę – myślelibyście tylko, jak to zrobić, żeby już czym prędzej umrzeć.
Słuchacze kręcili zakłopotani głowami, ale starali się zrozumieć, co też im mówi Kuba. Odkąd powrócił z zaświatów, zawsze miał pieniądze – przestał przepijać emeryturę, a co miał, to rozdawał. Zamiast zaklinać starą Nikitiukową albo jej młodą ekspedientkę – pomagierkę i obiecywać, że „na zeszyt, na zeszyt”, ale się wszystko odda, co do grosza odda, i to już niedługo – można było jak król położyć kubowe pieniądze na ladzie i oczekiwać kulturalnego obsłużenia. Niegrzecznie byłoby ignorować dobrodzieja. Swoją drogą, przy winie zawsze warto o czymś pogadać, czemu więc nie miałoby to być gadanie o chwalebnych przypadkach Kuby Iwaniuka.
– Był przecież tutaj taki, co postanowił i umarł, Jacek Korneluków powiesił się w stodole za transformacji – powiedział jeden z słuchaczy, a inni przytaknęli, przecież wszyscy pamiętali te mnóstwo policji, tę zaryczaną Kornelukową i kłótnie o to, komu się potem sprzeda pole i stodołę, które wszyscy chcieli mieć, ale się bali.
– Nie o to idzie – odpowiadał wtedy najspokojniej w świecie Kuba Iwaniuk – rwać się do umierania nie może ten, komu życie niemiłe. Tam przecież wszystko tak samo jak tutaj. Wieszasz się w stodole – budzisz się w stodole. Korneluk wcale nie chciał umierać, on umrzeć musiał, a to różnica.
– Tak samo jak tutaj? To nie może być! – oburzali się słuchacze.
– A ja wam mówię, że tak samo. Sklep ten sam, i domy te same, i wzgórza, i wszystko naraz i każde z osobna to samo i tak samo.
– Komu w takim razie tam spieszno? – zapytywał Czesiek nazywany Puszką z powodu dawnych błędów. Nie leżało mu to, co mówił Iwaniuk. Wyznaczono go do kupna następnej butelki, a że brakło pieniędzy, wiedział, że długo będzie musiał korzyć się przed Nikitiukową, żeby dała na zeszyt. Komu mogłoby być do tego spieszno?
– Rzecz w tym – odpowiadał Iwaniuk, przekrzywiając głowę i odruchowo wsadzając do gęby papierosa, którego mu usłużnie odpalano – że ty jesteś nie ten sam.
***
Dziwne rzeczy opowiadał Kuba Iwaniuk. Gdyby go ktoś naprawdę słuchał, mógłby orzec, że plącze się i kluczy w zeznaniach. Bywało bowiem, że oglądał się naokoło i mówił:
– Nic nie jest w zaświatach takie jak tutaj.
Pytano go wtedy:
– Czy w zaświatach jest raczej jak w miastach? Albo jak w rajskim ogrodzie? Albo może jest ciemno i zimno, i nie ma Boga ani nawet amerykańskich i radzieckich kosmonautów?
– Nie jest ciemno – odpowiadał – bo ciemność jest przeciwnością światła, a w zaświatach wszystko jest jedno, nigdy przeciwne. Nie jest zimno, bo do odczuwania zimna potrzebujesz stóp, ramion i skóry na stopach i ramionach, a w zaświatach nie masz nic – ani ramion, ani stóp; masz tylko twarz, ale widzi ją tylko Bóg.
– Więc widziałeś Boga? – zainteresował się ten i ów; to robiło wrażenie. Może niezbyt duże, bo o Bogu mówił sporo ksiądz odwiedzający Dołecko raz w tygodniu, osoba w naturalnie prostorozumowym antyklerykalizmie wioskowym nielubiana – ale w końcu, jeśli opowiada o nim Kuba Iwaniuk, to musi być co innego.
Ale na to pytanie Kuba odpowiedzieć nie chciał albo nie mógł: wywracał wtedy oczyma i zaczynał kaszleć i charczeć straszliwie. Nie było to nic nowego – kaszel taki męczył go od czterdziestu lat i był wieczną pamiątką i zapłatą za stale podsycany romans z kiepskim tytoniem.
Czasami po ataku Kuba uśmiechał się jak dziecko, oczy zachodziły mu mgłą i wzdychał błogo jak po dobrej świątecznej galarecie podlanej wódką lepszą niż powszednia.
– Gdybyście podpalili nasz las – i wskazywał drżącą ręką jesienne, pomarańczowe i czerwone, płomieniste drzewa na wzgórzach okalających Dołecko – a on nie spalałby się tysiąc dni i tysiąc nocy, wiedzielibyście, że to Bóg na was patrzy. A w płonącym lesie mieszkałyby płonące sowy i jelenie z ognistymi rogami, a wszystkie z oczyma na całym ciele, rozpalonymi jak węgle. Tak i Bóg widziałby was, choć wy jego nie, bo do tego samemu trzeba stanąć w wielkim ogniu. Ciepło, ciepło … – wzdychał i mruczał, i nikomu już nie chciało się go słuchać, ale słuchano, bo zaraz znowu wysupływał z kieszeni piątkę i można było iść do sklepu.
***
Kiedy przychodził maj, a bez krzaczył się dziko dookoła cerkwi, kryjąc ją przed wzrokiem przejezdnych, mówiono:
– Przyszła wiosna.
Kiedy słońce wypluskiwało wczesnym rankiem zza wschodniej granicy, dźwigając z sobą w górę zapach dojrzałego żyta, a w powietrze niósł się przenikliwy dźwięk dziesiątka ostrzonych kos, mówiono:
– Przyszło lato.
Kiedy nad kotliną krzyczały dziko i gardłowo dzikie gęsi i żurawie, uroczyście oznajmiając migrację do ciepłych krajów, a myszy coraz liczniej i śmielej szturmowały spiżarnie, nic sobie nie robiąc z obecności spasionych, stroszących futro na chłodne wieczory kotów, mówiono:
– Przyszła jesień.
Kiedy powietrze nabierało ostrości, ziemia szarzała i stawała się całkiem smutną i beznadziejną, a jedyną zielenią w okolicy były żywiczne brzozy, i to one ratowały pokurczone, niepewne i znikające słońce, kołysząc je w swoich najeżonych igłami, długich ramionach, mówiono:
– Przyszła zima.
Od czasu swojej wycieczki w zaświaty, Kuba Iwaniuk przestał zgadzać się w tej kwestii z sąsiadami i znajomymi. „Zima, zima” – powtarzał pod nosem, poirytowany – „nie ma żadnej zimy, to tylko jęczmień w oku”. Innym razem mówił : „Wiosna? Gdyby tylko oczy im wyzdrowiały, pojęliby, że te bzy, co oplotły cerkiew, to kwiat pustki”. Albo też: „Lato? Jesień? Nic takiego nie ma, nie ma nic takiego w zaświacie, a więc i tutaj nie ma!”
Dziwiono się tym kaprysom, a nawet zaczęto niepochlebnie mówić o Iwaniuku. Tyle przecież opinii dzieli ludzi, skłóca rodziców z dziećmi, teściową z synową i sąsiada z sąsiadem. W kwestii pór roku i pogody zgadzali się jednak wszyscy i należało to doceniać. Najważniejsze, żeby był spokój i zgoda – a jak może być spokój i zgoda, kiedy nawet w takiej sprawie był ktoś, kto jątrzył i kwestionował? Ale poza tym Iwaniuk był nieszkodliwy, więc dano mu spokój.
Jednego lata wydarzyło się coś dziwnego. Do Antoniukowej przyjechał wnuk z zagranicy i, jak to młodzi bywający w świecie, zaczął wygadywać głupoty. Tam, gdzie miejscowi widzieli tonącą w kwiatach cerkiew, on widział jeden niepozorny krzew oparty o murszejącą ścianę; gdy miejscowi słyszeli śpiew kos pod ostrzałkami, on mówił: „Przecież to tylko stary Antoniuk ostrzy swoją kosę, nikt poza nim nie wykasza łąk od lat”; kiedy słyszano wycie wilków w lesie na wschodzie, on mówił „To tylko psy szczekają w obejściu leśniczówki, albo muzyka gra u kogoś w domu”. Po kilku tygodniach tubylcy stracili zupełnie rachubę; nie wiedzieli, czy to oszalał młody przyjezdny czy oni potracili zmysły. Zaprowadzili go więc w nabożnym strachu do Iwaniuka otoczonego świtą, spodziewając się, że na jego widok wykrzyknie: „Oto ten, co widzi prawdziwie i nie ma jęczmienia na oczach!”
Wydarzyło się jednak co innego: na widok młodzieńca z zaciętą miną popychanego naprzód przez rozgdakane jak perliczki, przerażone wiejskie kobiety, splunął na ziemię i wykrzyknął:
– Ten ma nie tylko jęczmień na oczach, ale cały jest okiem pokrytym straszliwym ropniem i zaraz utraci zdolność widzenia! Wyrzućcie go poza wieś, byście zaraz wszyscy nie oślepli!
Stara Antoniukowa osłoniła wnuka ramieniem, zabrała go do domu, nasmażyła kotletów i zawekowała ogórki w słoiki, i chociaż się wzbraniał, kazała mu to wszystko zapakować do bagażnika i czym prędzej pod osłoną nocy odjechać.
***
Pytano kiedyś księdza, który przyjeżdżał do Dołecka raz w tygodniu, jak to jest z Kubą Iwaniukiem – czy to może być, żeby ktoś był w zaświatach i powrócił.
Ksiądz zmieszał się bardzo, a może zwyczajnie zniecierpliwił, i powiedział, że o takie rzeczy trzeba pytać biskupa, po czym wsiadł w kwadratowy samochód i prędko odjechał.
Wszyscy wiedzieli, że biskup mieszka bardzo daleko i jest zajęty zupełnie innymi sprawami. Jego pałac wciąż oblegali dziennikarze, roztrząsając kłopoty stare i nowe, więc sprawa z martwych powróconego z Dołecka Ruskiego nigdy nawet do niego nie dotarła.
***
Kubą Iwaniukiem zainteresował się jednak pewien dziennikarz. Był to człowiek bardzo niespokojny i nie mogący znaleźć sobie miejsca. Mieszkańcy Dołecka Ruskiego powiedzieliby, że zbyt dużo czyta, a za mało pije. W każdym razie wziął z sobą to, czego potrzebują dziennikarze, żeby sklejać kolorowe bajki o świecie, spakował swoje kamery i mikrofony do samochodu, i pojechał do Dołecka. Pierwszego napotkanego mieszkańca zapytał, gdzie można znaleźć człowieka, który osiągnął maję – bo jest tu podobno taki.
Chłop wybałuszył oczy i wykrzyknął zdumiony, że miastowy przyjeżdża tu, do Dołecka, i wyciąga stare sprawy:
– Maja Pietraszkowa dawała za przystankiem trzydzieści lat temu! Od dziesięciu tu nie mieszka, a odkąd wszystkie dziewuchy, które mogłyby ją zastąpić, wyjeżdżając na naukę w mieście, co się tłumaczy: dawać miastowym zamiast swoim, nie ma tu po co człowiekowi żyć.
Dziennikarz zmieszał się i odjechał. Nigdy się nie dowiedział, że Kuba Iwaniuk zmarł spokojnie w pewien czerwcowy wieczór, z rękami złożonymi jak u zmurszałego aniołka z ukruszoną twarzą na cmentarzu przycerkiewnym. We wsi zapamiętano to różnie – jedni twierdzili, że w rzeczywistości wtedy tylko zasnął, a naprawdę odszedł w zaświaty, tym razem na dobre, na początku grudnia, idąc do lasu w pogodny dzień, aby zszabrować kilka wonnych gałązek świerkowych. Co jeszcze diwniejsze, nagrobek z jakichś powodów głosił październikowy zgon – nikt już nie wiedział, czy na skutek kompromisu czy niedomówienia. Co gorsza, byli i tacy, co twierdzili, że Kuba Iwaniuk wcale nie umarł, i że regularnie można go spotkać pod sklepem, a najlepszym dowodem na to, że jest wśród żywych i w dobrym zdrowiu, jest ciągle wypłacana emerytura, którą wciąż, piątka po piątce, wydziela kompanem, sam będąc bez potrzeb. Nagabywana w tej sprawie Nikitiukowa ze sklepu wzrusza ramionami i każe wyjść – znerwicowana jest jak rzadko, bo mało kto przychodzi do sklepu, i może trzeba go będzie w końcu zamknąć.
Kto też i ma przychodzić, skoro nowy cmentarz zapełnia się powoli, ale systematycznie, i umierają ci, którzy mogliby nam powiedzieć prawdę o Kubie Iwaniuku.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Religia, Wiara