Sztajer: Ignorancja zawiniona
Temat wizyty Mike’a Pompeo, sekretarza stanu Stanów Zjednoczonych na Białorusi nie budzi w Polsce żadnych emocji, i, generalnie rzecz biorąc, jest pomijany w mediach od lewa do prawa. Agencje informacyjne wypuściły oczywiście krótkie wzmianki, powielone potem przez media, jednak nie wywołało to większego wrzenia. Wspomnieli o tym pojedynczy publicyści, ale wydarzenie to nie wywołało fali dyskusji i wzmożonego zainteresowania analityków.
To bardzo zły znak, nie tylko dlatego, że jest to przecież dość bezprecedensowe posunięcie USA w rozgrywce z Rosją. Stany Zjednoczone Ameryki były zawsze bardzo aktywne na Ukrainie, ale raczej nie wchodziły na jednoznacznie rosyjską strefę wpływów, jaką jest Białoruś. Stąd właśnie amerykański sekretarz stanu w Mińsku jest pewnym geopolitycznym novum.
Jest tak zwłaszcza wtedy, gdy znamy kontekst tej wizyty. Otóż wieloletnie, niemal już rytualne próby i zapowiedzi prawnej „aneksji” Białorusi do Federacji Rosyjskiej (co też nie budzi w naszych mediach emocji, w każdym razie nie większe, niż towarzyskie skandale w sejmie lub świecie celebrytów) to w rzeczywistości negocjacje, w których stawką jest ze strony białoruskiej obrona swojego status quo, polegającego na możliwości balansowania pomiędzy Wschodem a Zachodem, ze strony zaś Rosji – zapewnienie sobie w Białorusi strefy wpływów, którą nie będzie musiała w przewidywalnej przyszłości z nikim się dzielić. Rzeczywista „aneksja” jest trudna do przeprowadzenia zarówno z prawnego punktu widzenia, jak i pod względem kosztowności całej sprawy. Chodzi raczej o takie ułożenie stosunków, żeby faktyczny wasalistyczny stosunek Białorusi wobec Rosji był w oczach tej ostatniej nie do podważenia.
W rzeczywistości najpewniejszym sposobem na przywiązanie do siebie zachodniego sąsiada jest dla Rosji uzależnienie ekonomiczne. Stąd też nisko oprocentowane kredyty oraz tani gaz są ceną, za którą Moskwa może stosunkowo tanio kupić Białoruś, bez uciekania się do niepewnych, kontrowersyjnych i kosztownych pod każdym względem środków, jak na przykład operacje hybrydowe czy otwarcie militarne.
Propozycja, z jaką przyjechał Mike Pompeo, jest – przynajmniej częściowo – wytrąceniem z ręki Rosji tego narzędzia nacisku, a przynajmniej sposobem rzucenia rękawicy, i to na odcinku, na którym USA dotychczas tego nie czyniły. Na odcinku, dodajmy, który jest dla nas niezmiernie istotny. Fraza „przesmyk suwalski” przewijała się w dyskursie publicznym w okresie anksji Krymu i wojny w Donbasie, kiedy zapanowały nastroje lęku przed wojną.
Sprawy na wschodniej Ukrainie przycichły, i przesmyk suwalski przestał nas interesować. Nawet wówczas, gdy ważą się jego losy, to znaczy zmienia się struktura jego znaczenia strategicznego i zaplecza militarnego (oferując przesył paliw energetycznych Amerykanie musieliby również zaoferować jego zabezpieczenie). Znacznie bardziej wolimy czytać o „oburzających słowach Beaty Kempy” czy „nowej potencjalnej pierwszej damie”. Trudno oczekiwać od przeciętnego czytelnika, by potrafił rozpoznać priorytety, zresztą nie to jest jego zadaniem. Pytanie, czy nasi włodarze te priorytety znają?
Niestety nie jestem w stanie z czystym sumieniem udzielić twierdzącej odpowiedzi.
Na dobrą sprawę przygnębia mnie jednak co innego: w przekazach medialnych tyle lat skutecznie nawet nie tyle obrzydzano, co wymazywano nam ze świadomości istnienie naszego wschodniego sąsiada, że prawie zapomnieliśmy o tym, że jest jakaś Białoruś.
A jeśli już pamiętamy, to jest dla nas jakimś niedzisiejszym, śmiesznym skansenem, którego się nie tyka. Bo to prawie Rosja, bo kura nie ptica, a Białoruś nie rosyjska zagranica, tylko właściwie nie wiadomo co. Dyktator Łukaszenko, ziemniaki i niedźwiedzie.
Czy przeciętny Polak zagadnięty na ulicy potrafiłby podac stolicę Białorusi? Czy potrafiłby wymienić kilka innych miejscowości?
Nasza ignorancja jest częściowo spowodowana demoliberalnym credo, które od czasów transformacji jest naszym mitem założycielskim. Nie chcemy myśleć o istnieniu Białorusi, wolimy się na nią obrazić; wiemy bowiem, że nie ma tam wolnych wyborów, jest za to brzydki dyktator.
Jest, ale cóż z tego; fakt, że tyle lat balansuje na granicy bycia samodzielnym watażką, wasalizmem wobec Rosji a próbą bycia zauważonym przez państwa zachodnie nam umyka; wolimy udawać, że jest reliktem jakiejś legendarnej bezepoki dyktatorów, a więc nie istnieje, zamiast dostrzec, że z Mińska są realizowane konkretne interesy, które wpłyną na naszą przyszłość, czy tego chcemy, czy nie).
Wydaje się, że w optyce naszych rządzących, za nasza granicą wschodnia granicą od Suwałk po Włodawę rozciąga się Martwe Morze. Otóż nie; a za takie patrzenie na politykę zostaniemy dotkliwie ukarani, bo konsekwencje lat zaniedbań prędzej czy później na nas spadną.
Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy, mówi o tym czasem Witold Jurasz.
Otóż w kolektywnej polskiej świadomości Białoruś nie istnieje również dlatego, że jest uosobieniem wszystkiego, z czym kojarzą nam się nasze własne kompleksy.
Z jakiegoś dziwnego powodu wstydzimy się, że pochodzimy ze wsi; że mieliśmy w domu biało – czerwone dywany, że za Gomułki chodziliśmy trochę głodni, że w naszych miejscowościach stare kobiety noszą na głowach chusty, że pamiętamy, jak w czasie burzy zapalano gromnice.
Dlatego jeśli wspominamy o Białorusi, to w tonie półsmiesznym („Bo wiecie, wieś, ziemniaki, traktory i spirytus, ale paździerz”). Wypieramy się tego, co w naszej historii wspólne, a czego tak się wstydzimy.
I dopiero to jest naprawdę smutne.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Polityka, Publicystyka