Sztajer: Gniew
Żadna ze struktur, które zbudowałem, nie przetrwała po moim odejściu.
Żadna z nich nie ewoluowała. Żadna nie pozostawiła po sobie nawet trwalszego śladu. Ani jedna.
Ludzie ewoluują, tak jak ja sam. Chłopak idzie do organizacji w wieku kilkunastu lat, na progu dorosłości wchodzi w konflikt z prawem, nie daj Boże idzie do puszki albo dostaje zawiasy, rezygnuje. To jest prosta sprawa, naprawdę. Znajduje pracę, taką stałą, i nie może sobie pozwolić na bycie kojarzonym z organizacją. Nie może albo nie chce. Bo to jest, dodajmy, nudne. Po jakimś czasie robi się nudne, wtórne. Poznaje dziewczynę. Odkleja się od środowiska, albo czasem umiera, bo narkotyki albo coś. Właściwie narkotyki to raczej rzadko. To nie hippisi, nie rasowe ćpuny. Czasem coś, raczej pod alkohol, niż na poważnie. No, ale alkohol, za dużo alkoholu też prowadzi do śmierci. Było dwóch – Adam i Czysty, i oni właśnie drapnęli na tamten świat przedwcześnie, ale nie pamiętam teraz, czy jeszcze za swojego pobytu w organizacji, czy już jako byli członkowie.
W każdym razie – żadna ze struktur, które zbudowałem, nie przetrwała po moim odejściu. Żadna z nich … – urywa, bo czuje się niezręcznie, prowadząc ten monolog w obecności zapalniczki, która ma reprezentować Dzikiego. Dostał ją od Dzikiego (zabawne jest, że pamięta taką błahą rzecz dokładnie – na zlocie w Wolbromiu, kiedy jakiś zagraniczny działacz bez wyraźnego powodu kopsnął im po kilka paczek zagranicznych papierosów, ot tak na pamiątkę, mieli cały ocean szlugów, czuli się nieograniczeni w tym względzie – ale nie mieli ognia, Dziki cudem wygrzebał w jakiejś tajnej kieszeni tę zapalniczkę, a Oskar ją zatrzymał), i zawsze służyła mu za symbol jego dalekiej gdzieś obecności, w Szkocji chyba czy Anglii. Mógłby gadać do jego zdjęcia, ale to by było takie … (kiedyś użyłby słowa "pedalskie", dzisiaj nie wypadało) niezręczne, w dalszym ciągu bardziej niezręczne, niż gadanie do zapalniczki.
Zapalniczka ma kolor wyblakłej zieleni, jest podrapana i poznaczona zaciekami, i oczywiście nie działa. Trzyma ją po trosze dlatego, że nie chce zginąć, zawsze pałęta się po tej czy innej kieszeni, jak królik z kapelusza wyskakując z najmniej spodziewanych miejsc, po trosze zaś w obronie przed samotnością. Bo w końcu można, trzymając ją w ręku albo patrząc na nią, toczyć w myślach długie monologi, i czuć się tak, jakby Dziki jakoś je słyszał, w jakiś sposób odbierał. Tematem tych solilokwiów są czasy minione; rzeczy ulotne, które zostały przeżyte przez ten niewielki artefakt, mieszczący się w zamkniętej dłoni. Zapalniczka przetrwała bowiem wiarę w naród, w europejską wspólnotę nacjonalistów, jeden bunt, drugi bunt, a nawet tlące się kiedyś na dnie duszy iskierki wiary w nadprzyrodzoność, ciągle mylone przedwczesnymi ogłoszeniami kolejnych fałszywych Dobrych Nowin – aż zgasły, i dziś nie ma ich już wcale.
Oskar przystaje i waha się przez chwilę nad śmietnikiem – mógłby wyrzucić zapalniczkę. Ten gest nie miałby znaczenia, zakończyłby po prostu te myślowe sesje, sam na sam ze sobą i przeszłością. Tyle rzeczy już się skończyło (Oskar wie, że to brzmi śmiesznie, kiedy myślisz tak sobie w wielu trzydziestu lat, ale jego to nie śmieszy – bo to prawda; ostatecznie można coś zamknąć i strawić, albo wypluć nieprzetrawione, nawet jeśli nie ma się dzieci, żony, kredytu i raka dwunastnicy – a wspomniane rzeczy nadają przynajmniej patyny szacowności kłopotom), czy trzeba by było czuć żal, pozbywając się symbolicznego łącznika z czasami wiary i gniewu?
Ostatecznie zapalniczka wpada znów w przepaść kieszeni, a Oskar wędruje dalej po wyziębionych ulicach miasta, w prześwitach między kamienicami, kuląc ramiona, cały kuląc się w sobie z zimna; dawnym zwyczajem nie nosi czapki, podobnie jak okularów. Żaden z jego kolegów – skinheadów, punków czy narodowców nie zhańbił się noszeniem szkieł, mimo, ze mieli nieraz pokazowe wady wzroku. Do legendy przeszło zabawne zdarzenie jeszcze z liceum, kiedy Matys wszedł do kibla, i widząc malującą się szminką dziewczynę, poprosił o "zostawienie pojary", taki był ślepy jak kret. Oskar mruży oczy i ściąga usta; nikotynowy głód ssie go od środka, ale on ma przy sobie tylko tę zepsutą zapalniczkę i ani jednego papierosa; wciska ręce w kieszenie, a głowę chowa między ramiona, i myśli o Dzikim; wciąż myśli o tym, jak jeździli na manifestacje do stolicy, i już w autobusie wypijali po dwa albo trzy tanie wina, a potem ktoś cytował przez mikrofon Degrelle'a, na placu albo na ulicy, ale ludzie nie bardzo zwracali na to uwagę, a potem ktoś nawet głośno mówił o Hitlerze, ale i to nie budziło sensacji, może dlatego, że nagłośnienie zawsze przerywało, albo po prostu nikt się nie interesował tą grupką chłopaków w czarnych kurtkach, zbitych gdzieś w kącie placu. I wobec takiej obojętności, czy ktoś może mieć za złe, że w bezradności i stagnacji trzeba było obić komuś mordę; wtedy robiło się głośno, i czasem nawet prasa pisała o incydentach, i padała ta nazwa: "nacjonaliści", niekiedy nazwa organizacji – to był już sukces. Zadanie było wykonane, misja spełniona. Nie czuło się nawet specjalnej niechęci do tych nieszczęśników, których się strzaskało; sami byli sobie winni, że brali w tym udział, w tym wielkim wyciszaniu i zamilczaniu, w tym niesłuchaniu i głuchocie na bunt. Najczęściej przecież bójki wywiązywały się miedzy członkami pokrewnych organizacji, między szczepami skinów czy nacjonalistów, z rzadka tylko ktoś z przeciwnego obozu albo obcokrajowiec dostawał po twarzy. Nie w tym przecież rzecz. Gniew musiał się gdzieś kanalizować, a bunt domagał się czynu – i spełnienia. I stosunkowo krótkiego czasu między jednym a drugim. Bo inaczej to bardzo bolało, że wszystko jest takie samo, że zamyka się do tych kilku bloków w tym małym rodzinnym mieście i kilku ławek w parku, i do tych samych śliskich schodów, po których schodziło się kupować kasety ze skinowską muzyką. A więc potrzeba było dynamiki, jakiegoś rozładowania, ruchu, zmiany. I podczas mordobicia się to dostawało, i przez jakiś czas było dobrze.
Ktoś odpowiedział – był jakiś odzew w prasie albo głosy oburzenia, albo ktoś przyznał rację. Choćby na marginesie, choćby w jakimś groszowym zinie, choćby tylko w przypadkowej koalicji przeciw wspólnemu wrogowi, nawet w ramach sojuszu ekstremów. Wtedy to było niebywałe zwycięstwo. Tak to działało. Nie było większego uniesienia dla chłopaków niż wtedy, kiedy o nich napisano, nieważne nawet co. A jednak żadna ze struktur, które zbudowałem, nie przetrwała po moim odejściu.
***
Lata dziewięćdziesiąte, ciężki czas. Oskar pamięta ich zapach – zapach kurzu na meblościankach, na gigantycznym telewizorze w salonie, zakurzony dom (mimo wiecznie sprzątającej, zmęczonej matki); kurz wciskał się we wszystkie szpary; osiadał na wzorzystych dywanach i sznurkowych makatach. Kiedy nie było rodziców, palił u siebie w pokoju, leżąc na łóżku. To był rytuał: kładł pustą puszkę po konserwie na wezgłowiu, włączał magnetofon – przetarte taśmy trzeszczały kiepskim rockiem. Zapalał papierosa i smakował go powoli, gapiąc się na szarą smużkę dymu, która fantazyjnie snuła się w powietrzu, a czas zwalniał na chwilę i płynął tak wolno, jak ten widmowy dym, rozpraszający się po ścianach. Dym i kurz – to było usypiające, kołyszące; szaro – buro płaskie, skłaniało do bezruchu i drzemki. I faktycznie, drzemał wtedy, z niedopałkiem w ręce, drugą dłonią podłożoną pod głowę; czuł się wtedy adekwatnie i na miejscu. Bo i nie był to czas na podejmowanie decyzji i działanie. Nie było wiadomo – uczyć się czy nie uczyć. W miasteczku nie było perspektyw; zamknięta fabryka osierociła całe kwartały bloków; ludzie, którzy stracili wtedy robotę snuli się jeszcze przez jakiś czas po ulicach, między sklepem, skwerem a kościołem, jak w transie, a potem wyjeżdżali za granicę, szli pić albo przechodzili na emeryturę. Dla chłopaków w wieku licealnym było oczywiste, że nic ich tu nie czeka – nie byli jednak w żaden sposób nastawieni na to, żeby zastanawiać się, co może czekać ich gdzie indziej; co mogą zrobić, żeby zaplanować przyszłość, wziąć ją we własne ręce. To było jeszcze przed erą mobilności i indywidualizmu; zanim zaczęło się myśleć na sposób samosterowny, zanim stało się normalne, że ktoś ma plany, że normą jest wyjazd – do większego miasta czy innego kraju. To były takie czasy, kiedy nie wybierało się w ścisłym sensie niemal niczego – oglądało się to, co pokazywał telewizor; chodziło do szkoły takiej, jaka była; jadło się to, co sprzedali w osiedlowym sklepie, chociaż to był już kapitalizm i nie straszyły puste półki.
Oskar pamięta, jak ojciec stracił pracę w fabryce. W tej fabryce, która komunistom była potrzebna, bo robiła dobre pralki; takie pralki, co to przetrwają nawet wybuch nuklearny. Przez lata istnienie fabryki było pewne jak to, że rano wstaje słońce; do fabryki chodziło się pracować, a potem – na imieniny albo spotkanie towarzyskie, do świetlicy albo na zabawę. Klockowate budynki oskrzydlały małe miasteczko, zamykając je od południa miarowym szumem maszyn i strumieniem ludzi wchodzących i wychodzących na czas zmiany. I tak to szło, aż nie przyszło nowe, lepsze.
Lepsze jest wrogiem dobrego, i w tym lepszym kraju pancerne pralki nie były już potrzebne. Skończyła się historia i nikt nie myślał o wojnie nuklearnej, nikt nie myślał o żadnej wojnie; wszyscy zanurzyli się w zbiorowym wstydzie za swoje niezręczne, parciane myśli i obyczaje, we wstydzie za to, że nie jesteśmy jak reszta Europy, na której pękła tama i kolorowym strumieniem popłynęły szeleszczące opakowania zagranicznych słodyczy, zabawek, francuskie i amerykańskie sprzęty gospodarstwa domowego; cała fala dobra, perkalowych koralików, zawstydzających swoim blaskiem na mizernym tle tej zakurzonej szarzyzny.
Oskar już nie pamięta, czy było to w dniu, w którym poszła fama i ojciec dowiedział się o zamknięciu fabryki, że na pewno trzeba będzie ją zamknąć, może ktoś już zaczął coś przebąkiwać; a może było to później, kiedy było już wiadomo na pewno i cała ta masa ludzi, całe kwartały bloków – kiedy było już wiadomo, że fabryka zamknie drzwi, że maszyny staną, że nie będzie wstawania rano do pracy, chodzenia do świetlicy i na imieniny. Nikt nie czuł wtedy gniewu. Do wstydu za ten swój brak obycia, za to, że jest się z takiej szarej, nieciekawej, postkomunistycznej Polski, doszedł wstyd za siebie – że się znalazło w takim miejscu świata, gdzie akurat traci się pracę – taką, która była dotąd oczywista, niekwestionowalna, pewna jak śmierć.
Matka mieliła mięso na kotlety, i z dłońmi zanurzonymi w mięsnej masie odwracała głowę do okna, a po policzku płynęły łzy. Oskar widział to kątem oka – chciał wejść do kuchni; cofnął się jednak, kiedy zobaczył, jak matka płacze – wydało mu się ,że zobaczył wtedy coś niestosownego, perwersyjnego, jakby zobaczył ją w kąpieli albo w łóżku. Ojciec siedział tyłem, Oskar widział tylko jego szerokie, zgarbione plecy i to, jak palił papierosa – w kuchni, i to w dodatku z zamkniętymi oknami! Normalnie matka już by krzyczała, ale wtedy w ogóle nie zwróciła na to uwagi, i coraz wolniej przebierała palcami w mięsie, a Oskar zamknął się u siebie w pokoju, wziął do ręki komiks, ale go nie czytał, i tak jak matka odwracał głowę do okna. Nie płakał.
Nie pamięta, czy zjedli tego dnia obiad i czy były to kotlety. Pamięta, że nie czuł gniewu, tak samo jak ci, którzy potracili pracę – tylko zrezygnowanie, i wstyd, ten palący, przygniatający do ziemi wstyd; tak refleksywny, że niemal oskarżający sam siebie o to, że tli się goryczą głęboko w środku, i rozprasza po całej powierzchni tych szarych ciał, wytrąconych z udeptanego, znajomego toru, który obiegał ich codzienność, odgradzał od tego, co obce i niewiadome.
***
Śmieszna sprawa – są tacy ludzie, takie osoby w twoim życiu, z którymi rozmawiasz nieustannie; mówisz do nich niemal cały czas i o wszystkim; niektóre rzeczy robisz po to tylko, żeby im o tym opowiedzieć. Budzisz się i zasypiasz, szepcząc inkantacje przeznaczone specjalnie dla nich; to, o czym opowiesz, buduje cię dzień po dniu, z tych nitek rozmowy powstajesz coraz pełniejszy, jak płat lnianego płótna, wychodzący spod ręki prząśniczki.
Tyle, że tych ludzi nie ma z tobą. Umarli albo są gdzieś daleko; nie obchodzisz ich albo po prostu w ten cichy sposób rozmawia się z nimi dużo lepiej niż na żywo. Rozmawiasz z ich hologramami i zastanawiasz się, co pomyśleliby, widząc ciebie takiego – zapitego albo zranionego, chorego albo zwyczajnie marnego, nieciekawego – takiego, jaki jesteś. Ale nie musi cię to obchodzić; ich obraz jest z tobą, ilekroć sam tego chcesz.
Układ idealny dla człowieka zmęczonego. Dla zjeba i socjopaty, który znacznie lepiej dogaduje się z duchami niż z żywymi. Oskar dawno zauważył, że nigdy wcześniej Dziki nie rozumiał go tak dobrze i tak wiernie nie towarzyszył, jak wtedy, kiedy był tą starą zapalniczką wiecznie ciążącą na dnie kieszeni. Przypominało to przemawianie do śpiącego, który przyjmie wszystko – obudzony mógłby rozczarować niezrozumieniem.
Teoretycznie istnieją przecież Facebooki, komunikatory, telefony – nie byłoby wielką sztuką odszukać go i porozmawiać; nie byłoby wreszcie wielką sztuką umówić się na piwo w tym około świątecznym czasie, kiedy tłumy rodaków szturmują swoje zostawione dawno zapadłe wsie i miasteczka, zjeżdżając do ojczyzny na święta. Ale to właśnie z całą pewnością skończyłoby się rozczarowaniem; Oskar wie, że rozmowa byłaby płytka i nie kleiłaby się, albo, w drugim wariancie, po przelaniu zbyt dużej ilości alkoholu, skończyłoby się jakimś sromotnym spiciem na smutno. I wie, że woli mówić do Dzikiego właśnie w ten sposób, kiedy jest to zatrzymany w czasie obraz przed oczyma; Dziki z tamtych lat, stworzony na obraz i podobieństwo wspomnień.
Oskar zastanawia się, czy tak samo myślałby o którymś z aktualnych kolegów, działaczy "Sprawiedliwości w Polityce", lewicowej organizacji, której teraz jest członkiem. Z pewnością zastygnięcie w martwym obrazie, w nierzeczywistym hologramie, usunęłoby ich najbardziej irytujące cechy, może spowodowałoby nawet wyostrzenie głębi ich intelektów – ale na tym koniec pozytywów. Wielce wątpliwe, myśli; to chyba nie byłoby to samo. Być może to kwestia etapu – po tylu latach i przejściu tylu dróg wszystko wydaje się o ton bardziej pozbawione wyrazu, wszystko wydaje się płytsze. Gniew się wypala i funkcjonuje tylko jako teoretyczny konstrukt, racjonalny wabik, konieczny stelaż podtrzymujący całą tę dekorację.
Tak, Oskar pamięta niejasno moment, który może od biedy określać jako założycielski moment narodzin swojej nowej wrażliwości lewicowej, co w zadziwiający sposób zastąpiła martwe tkanki wypalonego gniewu narodowego, prawicowego radykała. Pamięta go niejasno, bo raczej z opowiadań; z opowiadań, które sam przedstawia innym, które wypowiadają jego usta, kiedy ktoś pyta. Czasem pytają. Chcą wiedzieć, jak to się stało, że dawny narodowiec i skinhead jest dzisiaj lewicowym działaczem. Dobrze jest im pewnie mieć taką maskotkę – zawsze może posłużyć jako dobry przykład: "jest u nas nawet były skin" – prawdziwy hipster idei, interesujący przypadek w gabinecie osobliwości.
A więc kiedy pytają, Oskar odpowiada – przypominając coś sobie niezbyt dokładnie, konstruuje historię, która im wszystkim bardzo się podoba, a i on dostrzega w niej jakąś lekkość, jakiś estetyczny plus. Mówi, że był u rodziców w odwiedzinach, pojechali kupić drzewo na ognisko. Transakcja odbywała się w jakiejś wsi pod Samotowem, w niechlujnym obejściu chłop z czerwona twarzą sprawiający wrażenie nieustannie przybrudzonego pomaga im załadować drewno do samochodu. Na podwórzu rośnie drzewo, duży orzech. Jest maj i świeci słońce. Od krzaków w ogrodzie, od drzewa odrywa się prześwietlona tym wiosennym słońcem sylwetka małej, szczupłej dziewczynki w białej sukience, i Oskar słyszy: "Kupili, nareszcie kupili! Teraz będziemy mieli pieniądze na chleb!"
Może faktycznie tak było. Z tym chlebem musiał ubarwić, żeby zabrzmiało nobliwiej, ale nie czuje się nie w porządku, bo sens tej sceny, tak, jak ją rozumiał, był mniej więcej właśnie taki. Sensem był nierozwiązany problem, jakaś gryząca luka w narracji, niewystarczalność przekonań, które miały wygrać Polskę, Europę i świat.
Tyle, że ci ze "Sprawiedliwości w Polityce" fundamentalnie nie rozumieli tej opowieści, tej białej, impresjonistycznej dziecięcej plamy, która przecięła tamto brudne podwórko, uszczęśliwiona obietnicą sytości. Dla nich był to mianowicie dowód na to, że kapitalizm nie działa, że nie działa państwo, że trzeba tu innej wrażliwości, rozwiązań socjalnych. Pasjonowali się tą dziecięca niedolą, żeby smakować wyciągniętym z niej wnioskiem – konkluzją, że nie ma Boga ani nie ma króla, a kto twierdzi coś przeciwnego, musiał nie zauważyć pustego tronu rzekomego zbawcy. Gdyby tron nie był pusty, takie rzeczy by się nie zdarzały.
Tyle rozumieją oni.
Oskar wie, że jest inaczej. I że tłumaczenie tego jest zbyt trudne, albo może raczej: zbyt płonne. Dużo łatwiej jest zacisnąć palce na starej zapalniczce od Dzikiego. Dziki rozumie. Wie, jak jest naprawdę.
A jest tak, że na długo przed eskapadą po drewno Oskar znalazł się w martwym punkcie. Narodowy radykalizm po tych kilku latach, kiedy zdawał się być otwartymi drzwiami, okazał się złudzeniem, jak fototapeta imitująca widok z okna. Nic się nie zmieniało. Dopóki w żyłach krążył życiodajny gniew, można było sobie po nim wiele obiecywać; napędzał ducha swoją tajną, podskórną dynamiką, przywracał godność, wyganiał do ludzi, zamieniał mózg w chłonną gąbkę, a pięść w zdyscyplinowanego żołnierza. Ale im dłużej ta tajemnicza, ezoteryczna siła gniewu krążyła w żyłach na próżno i im dłużej okazywała się być tylko skutkiem, nie zaś autonomiczną siłą zmieniającą świat, tym bardziej stawała się zatruta. Oto siła napędowa była zawieszona w pustej przestrzeni, nie nasycona treścią. Po kilku latach Oskar znał już każdy wątek myśli narodowo radykalnej; każdą emocję tkwiącą w tekstach i manifestach, każdy możliwy kierunek radykalnego nihilizmu.
Środowisko trochę fluktuowało, ludzie się wykruszali, a ci, którzy zostawali, nie zmieniali się wcale. Czasem umierali, jak Adam i Czysty. Oskar wie – to znaczy teraz wie, bo gdyby wiedział wcześniej, wolałby prowadzić inne życie, nawet pozbawione wyrafinowania; wszystko jedno, byle tylko nie nabyć tej wiedzy, nie zapaść się pod jej ciężarem w ten stan – otóż wie, że umiejętność dostrzeżenia dysharmonii i chaosu to przekleństwo. Z początku jest jak hobbystyczne oglądanie filmów z prawdziwymi zwłokami – oryginalne, przyjemnie podnoszące włosy na głowie. Karmiące smakiem prawdy, i to tej nobilitującej; tej, którą nie każdy jest w stanie znieść. Problem zaczyna się, gdy wychodzi na jaw, że jest się tylko człowiekiem, dokładnie tak, jak gospodynie domowe, które lubią filmy z happy endem. Brak happy endu; brak odpowiedzi na chaos, jakkolwiek nie byłoby to banalne, drąży w człowieku dziurę, gigantyczną dziurę, której absolutnie nic nie jest w stanie zasłonić. Ta świadomość przychodzi jak włochate zwierzę, kiedy jesteś sam; wchodzi przez miejsce po oknie lub dziurę w drzwiach w postpunkowym, fantasmagorycznie czarnym pustostanie twojej głowy. Wtedy właśnie gniew, który napędzał cię do działania, kazał budować struktury, wypijać litry taniego alkoholu, czytać i pisać, zamienia się w trującą zawiesinę. Potem przychodzi martwica; tkanka twojej woli życia rogowacieje i zarasta obojętnością; oddzielasz się. Wiesz, że nie istnieją odpowiedzi, a może nawet – że nie istnieją dobre pytania, że jeszcze ich nie postawiono, i że być może nie da się tego zrobić.
Stąd też – wracając do tamtego majowego popołudnia, wyjętego z opowieści, które Oskar ma dla swoich nowych ideowych kolegów – stąd też nie było wcale tak, że wcześniej nie zdawał sobie sprawy z istnienia zła, z niesprawiedliwości. Nie był przecież naiwny. Cały bunt, cały ten okres przynależności do organizacji – z tego właśnie przecież wyrastał, ze świadomości chaosu, z niepokojącego przeczucia zła, które jest tuż obok, które jest wszędzie; czepia się ścian, pełza po sufitach, łopocze we flagach i proporcach, mówi przez usta autorytetów i polityków. Próbował więc i nie udało się. Ponieważ świat idei milczał, należało rozpisać problem na nowo, w innym rozłożeniu akcentów. A skoro było się już zrogowaciałym, martwym, zatrutym bezużytecznym gniewem – musiało to być odwrócenie zupełne.
A więc brudne podwórko, biała dziewczynka, głód i problem niesprawiedliwości – oto nowa opowieść z odwróconym pytaniem, próba nowej narracji. Tyle, że Oskar wie coś, o czym nie wiedzą jeszcze jego koledzy, bo wypili za mało taniego wina, a za dużo kraftowego piwa – to też się nie powiedzie, spełznie na niczym, nie zda się na nic; nie wygoni tego czarnego, włochatego zwierzęcia; tego, które przychodzi, kiedy jesteś sam, układa się w nogach łóżka i patrzy na ciebie przeciągle pustymi, wydrążonymi ślepiami.
***
Jeszcze o latach dziewięćdziesiątych, o Samotowie. To był trudny czas, nie wiadomo było – uczyć się czy nie uczyć. Nie było perspektyw. Chodziło się do szkoły, ale bez przekonania; wieczorami wylegało na skwery i murki, ale brakowało w tym leitmotivu, idei przewodniej. Zwykłe picie to niewystarczający powód, by wychodzić z domu z radością – rodzi co najwyżej konieczność powracania, ale nie jest w stanie dać entuzjazmu. Wszystko było jakby naznaczone, wszystko przydarzało się, bo musiało się przydarzyć – nie funkcjonowało przeświadczenie o wolnym wyborze, o konieczności podejmowania decyzji. To przyszło później, kiedy Polacy nauczyli się myśleć w paradygmacie liberalnym – póki co zaś, zapomniawszy o wszystkim, co mogło faktycznie spajać ich jakoś ze swoim najbliższym otoczeniem, byli jednocześnie pozbawieni ambicji samosterowności. Tak przynajmniej żyło się w Samotowie. Koledzy to byli chłopaki z osiedla – bo tacy akurat tu mieszkali; chodziło się do szkoły, bo taka była najbliżej, i były też jakieś dziewczyny – wszystko przyjmowało się z dobrodziejstwem inwentarza.
Oskar pamięta taki obraz (nie jest jakimś specjalnym symbolem; ot, pamięć jest wybiórcza, często w eksplozji dziwnych wspomnień wyrzuca rzeczy błahe, nieadekwatne, małe) – jest koniec marca albo początek kwietnia, próbuje wyjść na spacer dalej niż zwykle, nie wie właściwie, dlaczego. Może z kimś się pokłócił, może to była matka albo ojciec, albo któraś z dawnych dziewczyn – próbuje pójść aż za Samotów, chce zajść dalej niż zawsze, idzie więc gdzieś w pole, jakąś drogą, która nie jest szosą na Wrocław, bo nie ma ochoty na kluczenie między samochodami. Idzie tak i idzie, ręce w kieszeniach, a kieszenie są za małe – właśnie wyrasta z kurtki i denerwuje go to, bo marzną mu nadgarstki. Zaczyna padać deszcz, drobna kasza, a droga jest coraz bardziej i bardziej błotnista. Jest zimno i nawet soczysta ozimina zdaje się być przykurzona, dokładnie tak samo, jak wnętrze mieszkania, jak wnętrze wszystkich mieszkań Samotowa. Nie podoba mu się to, ale idzie przed siebie, coraz szybciej i szybciej, stawia kroki coraz mniej ostrożnie, buty i nogawki są już całe w błocie, i Oskar przestaje na to zwracać uwagę. Przyspiesza, bo czuje gniew. Jest to uczucie tyleż nieprzyjemne, co i w jakiś sposób orzeźwiające, idzie więc naprawdę szybko i oddycha otwartymi ustami. Przestaje mu być zimno i zaczyna mu się podobać; niemal biegnie.
I wtedy, całkiem gwałtownie, błotnista droga się urywa i ginie w rozległych rozpadliskach przeoranego pola, które ciągnie się, jak okiem sięgnąć, aż po horyzont.
***
Pierwszym błyskiem nadziei, czy może raczej – odmiany; czegoś, co wymykało się necesytarystycznej senności Samotowa, było "Żądło", początkowo niewielka, a potem coraz bardziej pojemna gazetka. Można ją było kupić w zwykłym kiosku Ruchu. Czarno – biała okładka, jakieś symbole, nazwiska, które jeszcze nic nie mówiły czytelnikowi.
Ale czytelnik był chłonny i ciekawy, i widocznie jakoś nie dość mu było tego przyciężkawego, leniwego determinizmu małego miasteczka, i przeczytawszy o konieczności buntu, o prawdzie ucisku i o nieuchronnej emancypacji narodów, zapragnął zrzucić z siebie jarzmo małości. Tak to później ujmował, kiedy był już – o ile można tak to nazwać, o ile nie poraża to mimo wszystko lokalnością i jakąś groteską; w skali tego światka, w skali światka zbuntowanych łysych głów i sfilcowanych marynarek – kiedy był już gwiazdą w strukturach. Nazwał to właśnie "zrzuceniem jarzma małości", i to wyrażenie było okej, podobało mu się. Podobało mu się, bo oddawało drogę środka, po której chciał kroczyć – zaspokajało jego własną potrzebę pewnego wyrafinowania intelektualnego i literackiego "nadania rzeczy słowa"; odrobina ładnej, miękkiej autokreacji. Jednocześnie było to wyrażenie zadziorne, buntownicze, a nawet ryzykownie proste – i podobało się, przez swoją rewolucyjność i nietzscheanizm mniej wyrafinowanym kolegom. "Kolegom". Oskar prycha rozbawiony, myśląc o leniwych, grubo ciosanych fizjonomiach małomiasteczkowych skinheadów, poprzestawianych nosach i fantazyjnych sznytach ogolonych głów działaczy miejskich, o ich ciężkich butach i czarnych kurtkach, o ich przekrwionych białkach oczu i bliznach.
Ale jeszcze o "Żądle". Nie pamięta, dlaczego zdecydował się kupić swój pierwszy egzemplarz. Ot, chyba z ciekawości, z nudów. Tyle, że coś musiało już w nim być, była w nim ta twórcza ciekawość czy niezgoda na nudę, nietolerancja tej strasznej bylejakości, w której tkwił wraz z całym Samotowem, zamknięty we wnykach transformacji na błotnistym rozstaju. Gdyby był jak wszyscy inni jego koledzy, nie natknąłby się na nową lekturę, bo nie odczuwałby potrzeby zabicia tej nudy, przeczytania czegoś, desperackiego wyrwania się z kręgu tej samsary, ograniczonej tanią meblościanką i stertą towarów z Niemiec, po które można już było jeździć legalnie; zamkniętej w fabrycznej syrenie i kilku ulicach, na których pęczniało od bezwładu jego małe miasto.
Kupił "Żądło" i nie uzyskał prostych odpowiedzi, ale za to ktoś potwierdził jego diagnozę: jest źle. Jest źle, wydymali nas. Oczywiście, rozczarowanie i frustracja nie były niczym nowym; każdy wokół narzekał na to, że został oszukany. Ale głosy skargi kierowano zawsze albo nieosiągalnie wysoko (babcia, drepcząca powoli do kościoła, z tą starą świecą, jak ją pamięta Oskar, lubiła żalić się Panu Bogu, jakby jednocześnie niemo go oskarżając; nie rozumiał tego wtedy i nie rozumie dzisiaj; to jakiś inny, obcy język, kompletnie egzotyczny zestaw pojęć, spoza jego uniwersum) lub żenująco nisko. Narzekano na polityków, na sąsiadów, na tego czy innego dyrektora, prezesa. Wiadomo, typowe polskie malkontenctwo, przekazywane genetycznie, a jednak jakieś denerwujące, przecież – nie tędy droga.
W "Żądle" stawiano diagnozę zupełnie inną: ci, co nas wydymali, można ich wskazać, można z nimi walczyć – ale nie ma ich wśród nas. To nie sąsiad, Pan Bóg, to nie prezes ani nie polityk – chyba, że uznamy ich za reprezentantów tych nurtów, tych idei, które powstrzymują naród przed rozkwitem. Które nie pozwalają nam rozprostować rąk, unieść wysoko głowy, biec; czuć się wolnym, być dumnym. Wróg był identyfikowalny, ale na tyle daleki jednocześnie i na tyle kolektywny, że stanowił idealny cel dla prawdziwego strzelca – strzelca wyborowego, który musiał złożyć broń do strzału, zapatrzyć się we wroga, wypatrzyć go jak sokół wypatruje ofiarę i poczuć przyjemny dreszczyk nadchodzącej zemsty.
Bo oto globalizm, kapitalizm, marksizm – to wszystko, a było jeszcze i o modernistach, Żydach, o nowoczesności, o Europie ponadnarodowej – to budziło gniew; sprawiało, że pięść sama sie zaciskała, a ożywczy gniew zaczynał krążyć w żyłach i ruszał tę zastaną, zmęczoną krew – nareszcie można było naprawdę się unieść, naprawdę żyć. Gniewać się, ale nie w milczeniu, nie w upodleniu – z podniesioną głową. Takie uczucia właśnie wstrząsały Oskarem ,kiedy przebiegał wzrokiem szpalty. Było o Cristadzie, tradycjonalizmie katolickim, było o legionach – mogło mu nawet nie ze wszystkim być po drodze, wielu rzeczy też nie czytał, były za długie, za nudne – ale te, które dało się czytać, porywały energetycznymi tytułami. "Zachód przeciwko Europie"; "Polska potrzebuje alternatywy"; "Jesteśmy w stanie wojny z nowoczesnością" – to było jasne, proste, jak pierwsza kula, która świszczy ci na polu bitwy koło ucha, a ty czujesz krew, i zaczynasz wtedy szturmować wściekle, i nagle walczysz jak szatan, a gniew zalewa ci gęstą smugą pole widzenia, szalejesz jak berserker, odurzony, i czujesz się kimś, zostałeś usensowniony, wzbudzony do życia. Niesiesz śmierć, ale jest w tym zniszczeniu wielki potencjał płodności, witalny dynamizm – niesamowita heglowska synteza największych żywiołów.
Życie i śmierć. Życie i śmierć pulsowały w skroniach Oskara, kiedy strzepywał popiół z papierosa i odkładał przeczytane "Żądło", i wiedział jedno – nie chce już nigdy czuć się tak zwiotczały i bierny jak wcześniej, i nie może dopuścić, żeby drogi kończyły się w polu tak nagle, bez powodu. To musi być początek czegoś, musi.
Bierze telefon (wtedy były tylko stacjonarne), dzwoni na numer podany w stopce redakcyjnej. "Interesuje się tematyka naszego czasopisma? Świetnie. Samotowo? Mamy w okolicy kilku działaczy, zapraszamy do uczestnictwa w strukturach" – odpowiada w słuchawce głos Seweryna; wtedy wszystko się zaczyna.
A przecież żadna ze struktur, powiada sobie teraz Oskar, żadna ze struktur, które zbudowałem, nie przetrwała po moim odejściu.
***
Jeszcze gdzieś są, te książki, gazetki, ziny i broszurki, odbite na kiepskich kserokopiarkach; Oskar jest pewien, że gdyby poszperał po pudłach w swoim rodzinnym domu, znalazłby całe kilogramy idei kosmopolitycznego nacjonalizmu. Rewolucjonizm narodowy zamknięty w kartonowych pudełkach, razem z etykietami tanich win, kasetami, dyskietkami, naszywkami i starymi zdjęciami. Kawał młodości i kawał historii, pewnie gdzieś pod tapczanem, za szafą, o ile matka nie wyrzuciła tego wszystkiego raz a dobrze. Ale najpewniej gdzieś to wszystko jeszcze leży, przykryte warstwą kurzu, skompresowane do kilku pudełek, zapomniane.
Oskar zapomniał prawdziwego Seweryna, takiego, jaki on był, kiedy jeszcze jawił się jako idol, jako szef, wódz ideowy – wódz na miarę, może trochę śmieszny, ale w jakiś niewytłumaczalny, młodzieńczy sposób wielki, wiecznie z papierosem w szczupłych palcach, w jakichś poplamionych bojówkach, porwanym swetrze. Niedbałość dodawała mu uroku i charyzmy. Okazywał się zawsze być nieco inny, niż zapamiętałeś go przy poprzednim spotkaniu; owszem – konsekwentny, codziennie bardziej radykalny, wyrazisty – ale za każdym razem znajdowały się jakieś niuanse, uniemożliwiające prostą ocenę poglądów tego człowieka; idee, które propagował, w jego interpretacji miały drugie i trzecie dno, aż łapałeś się na tym, że dziś mówi zupełnie coś innego niż to, co – zdawałoby się – powinien powiedzieć ten zapamiętany z wczoraj Seweryn; co więcej – to, co mówi, w jakiś zaskakujący sposób zdaje się nie być zaprzeczeniem, a rozwinięciem pierwotnej idei.
Oskara bardzo interesowały idee. Muzyka, towarzystwo, nawet alkohol – wszystko to było tylko dodatkiem; czymś, co przyjmował z dobrodziejstwem inwentarza. Najistotniejszy był bunt, i to bunt wypełniony pewną treścią – dopiero wtedy było po co pić, krzyczeć i rozbijać się na koncertach, jechać do Wrocławia, Warszawy, Torunia.
Rano chodziło się do szkoły, po szkole organizowało się spotkania. Było czytanie "Żądła", książek proponowanych przez Seweryna; był kolportaż materiałów, pisanie listów, organizowanie spotkań z ludźmi z innych ośrodków. Było w Samotowie paru skinów, Oskar ich organizował; czasami do grupy doklejali się pojedynczy ludzie, chłopaki z osiedla. Wszystko nabierało rumieńców, gdy natrafiali na kontestację – mając zorganizowaną grupę punków pod bokiem, mogli się wreszcie konfrontować. To był chyba najbardziej owocny, najbardziej sensowny czas; koguty nadawały dynamikę i sens ich działalności, a oni odpłacali się im tym samym. Połamane nosy, podbite oczy, wzajemny sabotaż, obolałe golenie – to były tylko skutki uboczne tego zwarcia; tej wojny, która wypełniła samotowską pustynię treścią i celowością. Wszyscy się na nie godzili – bo wreszcie można było sobie pozwolić na błogosławieństwo heroizmu, zbudować prowizoryczny obóz w przesmyku termopilskim, przeprowadzić gwałtowną wojnę z własną pustką, wyciu próżnego serca przeciwstawić pieśń zemsty i gniewu. Byli w tym razem, ganiając się po osiedlach, rzucając za sobą butelkami, pisząc na siebie soczyste paszkwile.
Z tego okresu Oskar pamięta kilku chłopaków, którzy nie byli skinami. Byli Adam, Czysty, Maniek i Dziki. Dziki był najdziwniejszy z nich. Był intelektualistą. Nie tak uporczywym jak Oskar i nie tak wysublimowanym jak Seweryn. Cechował go jednak niezmiennie dobry gust. Nie oglądał złych filmów, nie czytał złych książek. Przesiadywał całymi dniami na ławce pod blokiem z puszką taniego piwa, ale w domu czytał dramaty; znał Hegla, Kierkegaarda i cytował Bhagavadgitę z pamięci. Lubił dobre obrazy i dobre rzeźby. Nie wiadomo, od kogo nauczył się rozróżniać dobrą sztukę od niedobrej. Nikt go nigdy przecież tego nie uczył. Z nikim lub prawie nikim o tym nie rozmawiał, bo nie było w Samotowie takich ludzi, którzy by się tym interesowali. Takim samym uznaniem darzył Jacksona Pollocka co Platona, ale nie było w jego miasteczku ludzi, których ten fakt by dziwił – albo w ogóle obchodził. Było za to paru chłopaków, którzy podzielali drugą z pasji Dzikiego – wprowadzanie się w stany odurzenia, oszałamianie się tytoniem, alkoholem, kompotem, klejem.
Była też Martyna. Miała niebieskie włosy, wiecznie zamglony wzrok, niemal zawsze butelkę w ręku; Oskar pamięta charakterystyczną pozę: siedzi zgarbiona (bo jest wysoka i bardzo szczupła), chude nogi ugięte, kolana wysoko, szczupłe palce zaciskają się na szyjce butelki, niebieskie włosy opadają na twarz, przysłaniając blade policzki, poznaczone czerwonymi wypryskami. Oskar łapie się na tym, że właściwie nie pamięta, jak Martyna wyglądała na twarzy; nie jest w stanie powiedzieć, czy była ładna, czy brzydka; pamięta tę wiecznie przysłoniętą strąkami niebieskich włosów, pochyloną postać. Znali się z Dzikim jeszcze z dawniejszych czasów; możliwe, że byli razem na odwyku. I kiedy tak siedzieli razem, nieodłącznym towarzyszem była muzyka – i poezja.
Oskar wspomina taki obrazek – pięć czy sześć osób, siedzą na strzaskanych deskach na zapuszczonym boisku. Garbaty asfalt, nierówny i gdzieniegdzie wypiętrzony, skrzy się rozbitym szkłem. Za ich plecami buczy transformator, wokół powódź chwastów. Właśnie kwitną, bo jest późna wiosna – wszędzie żółto i biało od wrotyczu, stokrotek, rumianków. Wszystko spowija eteryczna warstwa dymu, bo wszyscy rotacyjnie kopcą papierosy albo skręty. Dziki i Martyna słuchają muzyki z jednego walkmana – każdy ma w uchu jedną słuchawkę. Ktoś coś mówi, coś nieistotnego, wszyscy się śmieją. Dziki recytuje jakiś dziwny wiersz, polskiego poety, "Chodzę i pytam gdzie moja szubienica", a potem jeszcze o panu Cogito, i znowu wszyscy się śmieją. Tylko Dziki i Martyna się nie śmieją, a Martyna odpowiada Dzikiemu frazami z Toni Morrison albo Boba Dylana. Nie była zbyt głęboka, ta Martyna. Nie potrafiła nawet specjalnie skleić, złożyć do kupy tego, co mówiła, poprowadzić żadnej spójnej narracji; Oskar nie mógłby porozmawiać z nią o korporacjonizmie czy krucjacie państw narodowych. Ale w jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób, w chwilach takiego zawieszenia, kiedy byli tam wszyscy razem, też było dobrze. Najzabawniejsze, że Martyna była łącznikiem między nimi – narodowcami, a punkami. Znała masę ludzi, właściwie nie wiadomo skąd, i często przychodził wówczas do nich jakiś różowy bądź niebieski kogut, czasem z wargą rozciętą podczas bójki stoczonej poprzedniego dnia, i w jakiś naturalny sposób przysiadał się bez słowa. Może to ten dym, który zawieszał na chwilę dosłowność rzeczywistości, zamazywał kontury, drżał mistycznie w powietrzu – wszystko wydawało się za nim fantasmagoryczne, nierzeczywiste. Wypalali fajkę pokoju, i razem marnowali czas, by następnego dnia znów wykopać topór wojenny, wrócić do toczenia wojny podjazdowej. I wszystko to, jakkolwiek dialektycznie sprzeczne, wszystko razem wzięte w swojej samotowskiej totalności, było w jakiś sposób dobre i konieczne.
A potem Martyna zginęła. Potrącił ją samochód, kiedy kompletnie pijana wracała ciemnym poboczem do domu, następnego dnia zmarła w szpitalu. Przez parę dni Dziki dosłownie dostawał szału. Oskar pamięta, że realnie obawiał się wtedy o jego zdrowie psychiczne – przyjaciel wydzierał się wniebogłosy, bełkotał coś niezrozumiale, rozbił parę wiat, zdemolował sklep. Nikt nie wiedział, jakie stosunki właściwie łączyły go z Martyną; w żadnym momencie swojego życia – ani teraz, ani później, nie sugerował, że mogło być to coś innego niż przyjaźń. Może po prostu nazbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, czym była ta zniszczona nałogami, niezbyt wymowna i cała będąca pragnieniem czegoś nieokreślonego istota dla lokalnej wspólnoty młodych gniewnych w Samotowie – zaworem bezpieczeństwa, z którego zniknięciem wszystko się rozpadło. Na pogrzebie Martyny stało się bowiem coś dziwnego – skini i punkowcy stali razem, obok siebie, i od tego momentu zawarli pakt obojętności na wieczność. Z pochylonymi głowami, z kaszkietami w dłoniach, bez słów zakończyli wojnę. Zakończyli też jednak owe półrzeczywiste, fantasmagoryczne współistnienie na starych trybunach wśród chwastów zarośniętego boiska. Próby reanimacji wzajemnych stosunków wypadały tak blado, że szybko stawało się jasne, że to nie ma najmniejszego sensu. "Dawaj ogień, flejo" – mówił Czysty do jednego z kogutów. "Nie mam" – odpowiadał tamten. "Dawaj, kurwo" – z przyzwyczajenia indagował Czysty, ale brzmiało to tak koncyliacyjnie i żałośnie, że obydwaj doskonale to wyczuwali, i każdy szedł w swoja stronę.
W Samotowie coś się wtedy skończyło, a Oskar wypływał na szersze wody – zaczął się czas ogólnopolski, czas budowania struktur.
***
Zapalniczka od Dzikiego leży w żółtym kręgu światła nocnej lampki. Zabawnie wyglądają egzemplarze "Sprawiedliwości w Polityce", ulotki wypuszczone przez squot, jakieś feministyczne bibuły, które koledzy kazali mu przechować przed kolportażem … Oskar uśmiecha się – to świetny żart – obrazek sytuacyjny. Lubi takie, choćby były, jak ten, przesycone do szczętu ciemną, zawiesistą goryczą. Żart zawarty w tym zestawieniu jest istotnie gorzki jak mocna, niesłodzona kawa – obok stoją kubki, w połowie otynkowane fusami z wczoraj, przedwczoraj, sprzed tygodnia.
Oskar siada przy biurku, wkłada ręce do kieszeni, chowa twarz w kołnierzu. Buja się na krześle i patrzy na ten cały bałagan i małą, zdezolowaną zapalniczkę pośrodku niego. Śmiałbyś się ze mnie, stary, myśli sobie i uśmiecha się jedną stroną twarzy, bo tak potrafi. Razem śmialiśmy się kiedyś z takich frajerów.
Z kogo się śmialiśmy? Z samych siebie się śmialiśmy! Frajerzy śmiali się z frajerów. Oskar nie dałby złamanego grosza za wiarę w treść tych manifestów, wywodów i apeli, skłębionych na jego biurku.
Oni o tym nie wiedzą, jego koledzy z organizacji, znajomi ze squotu. Dziewczyny o kolorowych włosach i z mnóstwem kolczyków w twarzy i innych miejscach ciała, które uśmiechają się do niego w squocie – oni nie wiedzą. Nie mają pojęcia, że Oskar wcale nie przeżywa swojej ideologicznej drugiej młodości.
Jest na kroplówce, podłączony do ideologicznego respiratora – poprzednia się nie przyjęła, organizm ją odrzucił. Trzeba było więc podać antidotum, i teraz substancja o właściwościach przeciwnych krąży w żyłach, porusza ciało, klatka piersiowa wznosi się i opada; ciało się przemieszcza, porusza, jest kładzione przez właściciela do snu i wzbudzane rano do ruchu, karmione i wyprowadzane na spacer. Właściciel wie jednak już, nie ma żadnych złudzeń co do zawartości leku – otóż i tym razem nic z tego nie będzie. Nie jest ten lek takim, który mógłby wyleczyć cokolwiek, nie jest w stanie nawet zaleczyć objawów.
Oskar myślał, że porzucając wyblakłe hasła i buntownicze kłamstwa młodości, może podtrzymać swój gniew, nadać mu pęd jak strzale i skierować go ku właściwemu celowi. A przynajmniej ku jakiemuś celowi. Mylił się.
– Myliłem się – mówi na głos do Dzikiego.
Nie wie, czy Dziki jest jego przyjacielem. Czy kiedykolwiek nim był? Tego też nie wie. Dziki jest po prostu osobą, do której się mówi, gdy go tu nie ma; obsesyjnie, terapeutycznie i szczerze.
Jutro zebranie w "Sprawiedliwości w Polityce". Nie pójdzie tam. Po prostu. Ani jutro, ani już nigdy więcej. Bez złości i wypominania, powie po prostu (jeśli go ktoś spyta), że nie będzie się już udzielał społecznie. Gdyby spytali o powody, odpowie się ,że z powodów osobistych.
Bo to będzie prawda.
Gdy spytają, co się stało, powie się, żeby się odpierdolili.
Będą wtedy mogli mówić między sobą, że widocznie dawne fascynacje polityczne zostają w człowieku; że był ukąszony przez ten nacjonalizm i to w nim zostało – "czy może być co dobrego ze skrajnej prawicy"? Tak, będą wtedy wiedzieli swoje.
Stanowczo! Wyobrażając sobie to wszystko, Oskar niemal rozkoszuje się tą chwilą. Podrzuca zapalniczkę i łapie ją w zaciśniętą dłoń. O tak, niech się odpierdolą. Tak bardzo, tak głęboko nie będą tego rozumieć, że Oskarowi niemal ich żal, tak samo, jak siebie. Bardziej niż siebie! On przynajmniej kiedyś miał gniew, prawdziwy gniew, rozwijający powłóczyste skrzydła nadziei. Oni tylko tak sobie gadają, swoim Marksem, a on i chłopaki naprawdę próbowali zamienić plewę idei na ziarno materii. Byli agresywni. Byli dionizyjscy. Nic z tego nie wyszło; nie dlatego, że byli tacy niedobrzy, tacy łysi i tak bardzo nie lubili globalistów i lewaków. Nic z tego nie wyszło, bo gniew był pusty – jego celowość była zbyt mała, pozbawiona duszy, groteskowa, rozdmuchana do fantastycznych rozmiarów, podczas, gdy w rzeczywistości stanowiła kilka śmiesznych haseł, pokłosie resentymentów i wyobrażeń przeszłości, jaka nigdy nie miała miejsca. Gniew krążył w żyłach na próżno, droga kończyła się w polu.
Ostatni raz zapalniczka plasnęła o dłoń. Koniec rozmowy na dzisiaj. Ty też się, Dziki, odpierol na razie, myśli Oskar; myśli tak, bo jest nieskończenie zmęczony i bardzo, bardzo sam.
Myśli tak, bo znalazł kiedyś w jakiejś książce o Kierkegaardzie (kiedy czytał takie książki? To musiało być już po tym, jak odszedł z organizacji, a przed tym, zanim zaczął się udzielać na lewicy, bo kiedy by to mogło być?) zdanie, nie pamiętał już, czego dotyczyło, ale wryło mu się w pamięć niezawodnie, osaczając go z rana, szarymi popołudniami i w środku nocy, kiedy leżał bezsennie na łóżku: "There is an immeasurable incommensurability between the inner and the outer" – jest nieskończona niewspółmierność pomiędzy tym, co wewnętrzne a tym, co zewnętrzne.
Dlatego był tak bardzo sam – im więcej było ludzi wokół, i im bardziej zdawali się go rozumieć, tym głębszy, tym przepastniejszy i nie do przebicia był ten margines niezrozumienia, który oddzielał go od każdego z nich.
Delikatnie odłożył zapalniczkę na biurko. Mały, zwięzły i zimny jak kamień przedmiot, całkowicie oddzielny, o dokładnie zakreślonych granicach. Od razu objawia prawdę o swojej odrębności. Adekwacja. Samotność w towarzystwie przedmiotów jest o tyle bardziej uczciwa! Patrzy na nią z wdzięcznością. Nieskończona współmierność, myśli sobie; nieskończona współmierność pomiędzy tym, czym martwe przedmioty, wyprane z myśli i idei, zdają się być, a tym, czym są naprawdę.
***
Nieskończona niewspółmierność pomiędzy tym, co wewnętrzne a tym, co zewnętrzne. Doskonałe, myśli Oskar – – doskonałe.
Jeśli coś przez te wszystkie lata pozostało niezmienne; jakaś myśl, jakiś lait motif; jeśli jest jeszcze coś stałego oprócz palącego poszukiwania; ogromnego gniewu albo syczącej niedopałkami, dopalającej się pustce, która wypełnia zaprzepaszczone miejsce po gniewie, to właśnie poczucie niewspółmierności. Dziwne, jak bardzo człowiek przywiązuje się do własnych myśli, galopujących pod sklepieniem czaszki; jak bardzo chłonie zabarwione nastrojami idee, które fermentują w rozprężającej się w wiecznym wzroście duszy. Dziwne też, z jaką oczywistością zakłada się, że inni dokładnie wiedzą, co to jest – i że w dowolnej chwili mogą poczuć to samo; że można im chociażby komunikatywnie opowiedzieć, przekazać ten zbawienny ferment, zawartość boleśnie skaczącego w konwulsjach poznania serca, rozgardiasz w głowie. To pomyłka – nie da się, i inni nigdy nie będą wiedzieć; nie będą się nawet domyślać. W najlepszym razie mogą podejmować próby, próby zrozumienia w dobrej wierze.
A jednak niewspółmierność, zawsze niewspółmierność; niemożność wypowiedzenia, namalowania obrazu, który przelewa się w sekretnie osobistych wizjach pod czaszką. To z powodu tej niewspółmierności drogi towarzyszy podróży zawsze muszą się rozejść. Wydaje im się przez lata, że walczą we wspólnej sprawie – ale to zawsze złudzenie; po prostu akcydentalnie ich pejzaże wewnętrzne gdzieś się przecięły, i na tym przecięciu zbudowali sobie kruche braterstwo. Ale perspektywa dróg rozwija się przed się i w tyłu, a te odcinki rzadko są wspólne. Byliśmy razem przez chwilę, myśli Oskar. Tym razem myśli o Sewerynie.
Czy można powiedzieć, że byli razem? Seweryn chyba nigdy, przenigdy nie zdołał ustanowić z nikim symetrycznej relacji. Był figurą niewspółmierności.
Zawsze niekwestionowany wódz w organizacji. On ją tutaj, w Polsce, zbudował od nowa w latach 90., on wszystko organizował, z trudem zdobywał fundusze. Był nieomal w wielu miejscach naraz; taki nieuchwytny, że zdawało się, że ma dar bilokacji. Jednocześnie zawsze wyizolowany, zawsze sam. Miał ogromny głód rozmowy z kimś na swoim poziomie. Jednocześnie jego zasłużona sława wyprzedzała go o dwa kroki i czyniła z ludzi jego oponentów albo pochlebców, którzy podchodzili doń niemal na kolanach. Zawsze otoczony świtą, zawsze zaangażowany w jakiś spór albo akcję, zawsze – niczym kometa – z ogonem podążających za nim wielbicieli, wrogów, psychofanów i przyjaciół – i dlatego zawsze sam.
Ten stan rzeczy zdawał się niemal wymuszać na nim ekstrawaganckie zachowania. Żeby zachować adekwację, żeby nie dać się podejść, zaskoczyć, strywializować. Na przykład: duża manifestacja, media, organizacje pokrewne, dziennikarze. Wszyscy w "mundurach" (skinheadowskie kurtki, glany, koszulki polo) albo pod krawatami – tylko Seweryn, jak zawsze, niedbale i nieoficjalnie, jakby specjalnie demonstrował pogardę dla konwenansu, jakby puszczał oko do wszystkich, którzy uważają organizację za niepoważną, krotochwilną zabawę niewyżytych chłopaków z osiedla. Seweryn w kadrze telewizyjnym, przepytywany przez dziennikarzy: szorty, dziurawa koszula, kaszkiet; bułka w jednej ręce, piwo w drugiej. Seweryn na ważnym zjeździe, otoczony grupą akolitów, odłącza się , żeby przysiąść obok szeregowych, przypadkowych troglodytów z prowincji: częstuje ich papierosami, rozmawiają o przyszłości ruchu. Oni cali szczęśliwi, że wielki Seweryn rozmawia z nimi ot, tak, bez ceregieli, i to jeszcze jakby – w zaufaniu! On – tak samo nieszczęśliwy i samotny jak wówczas, kiedy jest w otoczeniu ścisłej czołówki swojego ruchu. Rozgarnięci działacze i tak nie dorastali do jego intelektu – co wiec za różnica, czy będzie rozmawiał z nimi, czy spędzi czas z dołami, z szeregowcami od brudnej roboty, "szturmowcami" z osiedli, upijając się na umór? Nazajutrz rano wyjdzie na trybuny i ogłosi kolejny manifest do działaczy, i skacowany i sponiewierany wypowie swoje myśli – wielkie, lotne myśli – lepiej, niż ktokolwiek zrobiłby to na trzeźwo.
Seweryn, z wyjątkiem momentów swojej eskapistycznej chłopomanii, nie lubił skinów. To zabawne; w pewnym momencie stanowili trzon ruchu, a już na pewno organizacja była zasadniczo utożsamiana z prymitywnym, grubo ciosanym skinheadem; skinheadzi byli jej wizytówką i znakiem rozpoznawczym. A jednak (i było to coś, czego Oskar nie jest w stanie przetłumaczyć swoim obecnym kolegom), na widok łysego gościa w glanach i z szelkami Seweryn autentycznie dostawał piany. O czym miał rozmawiać z kimś, kto miał parę klas podstawówki i dwa wyroki? Seweryn nimi gardził, to pewne. W pewnym momencie gardził chyba wszystkimi, całym ruchem; najbardziej na świecie musiał nienawidzić organizacji, którą stworzył, w której był od początku i jest do dziś.
Oskar ma niemal pewność, chociaż nigdy o tym nie rozmawiali. Seweryn nigdy nikomu o tym nie powiedział – i nie dawał po sobie poznać. Ale Oskar też przecież jest niegłupi. Przeżył to sam. Wie, że Seweryn, jako mądrzejszy i głębiej jeszcze osadzony w strukturach; jako ich kamień węgielny; jako element, który, zanegowawszy siebie w nich, zanegowałby i siebie samego, i struktury jako takie – musi przezywać to wszystko jeszcze mocniej, jeszcze bardziej beznadziejnie.
Prawdopodobnie, myśli Oskar, on tylko dlatego wciąż jest w organizacji, że poza nią jest nikim. I że nic nie ma poza organizacją. Tylko w tym środowisku coś znaczy, jest kimś, jest wodzem.
Boże.
***
Dziewięćdziesiąty szósty, Kamionki niedaleko Samotowa. Letni obóz organizacji, nieco chaotyczna kolonia namiotów, żar z nieba, na udeptanym placu Seweryn bez koszulki i w wymiętym kapeluszu typu safari. Tak go zapamiętał Oskar z tamtego okresu: chuda, niemal zapadnięta klatka piersiowa, spocony tors; stoi ujęty pod boki jak myśliwy na Serengeti i sokolim wzrokiem taksuje okolicę. Papieros w ustach, spocony pióropusz nierówno przystrzyżonych włosów, zmierzwiony, ciemny puszek obrastający kark. Kręcą się wokół niego jacyś ludzie, przykucają razem nad papierami, debatują. Seweryn organizuje chłopaków, koordynuje zajęcia, gada z gośćmi, ogarnia logistykę.
Pod sosnami jest redakcja jednego z zinów – porozwalane butelki, wiecznie skacowani redaktorzy, na sznurku suszą się gacie.
Obok stoi polonez, to wóz jednego z chłopaków, ale używa go Seweryn, kiedy ma coś do załatwienia, na przykład – gdy musi pojechać do Wrocławia po prowiant. Zawsze jest w trasie, ale kiedy nie jest w trasie, najczęściej można go spotkać tu, na środku, na podwórku, przypatrzeć się imponującej mapie pieprzyków na jego chudym torsie, rozbieganemu spojrzeniu wodnistych oczu, wystającym kościom policzkowym.
To chyba była, ten Seweryn, najbardziej skomplikowana postać, jaką Oskar spotkał w życiu. Znając kogoś takiego, nie można mieć uporządkowanego obrazu świata. Tego właśnie nie są w stanie zrozumieć jego lewicowi koledzy. Dla nich, podobnie jak dla skinów z organizacji, wszystko jest proste. Oskar może im tłumaczyć w nieskończoność, zagadnięty o szefa, że Seweryn był naprawdę inteligentnym gościem; że miał sprawne, lekkie pióro, że stanowił jeden wielki splot wątpliwości, był cały dramatycznym pytaniem; jego radykalizm był miastem z tysiącem uliczek, z których jedne zalewała fala tropikalnego gorąca, a inne przypominały zaśnieżone islandzkie osiedla. Można im to powtarzać, ale oni wciąż to samo: nie, to musiał być tępy łysol, nigdy w życiu nie widział Murzyna, dlatego ich pewnie nienawidził. (Inna sprawa, że zupełna symetria postrzegania istnieje po drugiej stronie; ktoś z prawicy powiedział kiedyś w rozmowie, ze lewica wymrze, bo taki lewak nie chce zbudować domu, posadzić drzewa i spłodzić syna. Oskar powstrzymał się od śmiechu; granica pomiędzy ludźmi o prostym marzeniu przekazania swoich genów dalej a wycofanymi dzikusami, którzy nieustannie walczą z własnymi demonami, przebiega po innej zupełnie linii niż prawica – lewica, i to jest coś, czego nikt nie rozumie zupełnie; te plemiona mówią do siebie i o sobie innymi narzeczami).
***
Seweryn bezwzględnie tępił oznaki nazizmu. Mówiono, że to dlatego, że dbał o społeczny odbiór organizacji i nie chciał się podkładać służbom, które mogły infiltrować struktury. Oskar wie, że to nie jedyny powód. Seweryn był człowiekiem o wyrafinowanej wrażliwości estetycznej; była to dlań kwestia smaku. Smaku, o którym większość członków organizacji nie mogła wiedzieć najzupełniej nic, bo był dla nich obcym lądem.
Z tego dziewięćdziesiątego szóstego Oskar pamięta taka scenę: Seweryn stoi jak zwykle na placu, koszula w ręku, spocony tors brązowieje na słońcu. Mruży oczy; nigdy nie nakłada ciemnych okularów. "Zawołaj tego małego" – mówi do Oskara – "jak on się nazywa?" "Nie wiem" – odpowiada Oskar – "chodzi ci o tamtego łysego?" "Tak, tego chujka ze swastyką na rękawie". Ściąga usta i Oskar już wie, ze dobrze się to nie skończy. Szorstko sprowadza tamtego szczyla, niemal za ucho. Ten trochę się stawia, trochę dziwi się, skąd ta surowość.
"Bierzesz swoje rzeczy" – mówi cicho Seweryn – "i wypierdalasz, za dwie godziny ma cię tu nie być". Tamten jest odrobinę pijany; na początku, osłupiały, próbuje dyskutować, ale Seweryn mówi tylko: "Powiedziałem", odwraca się na pięcie i odchodzi. Obok, na miejscu, siedzi paru akolitów Seweryna; posyłają małemu przyciężkawe spojrzenia. Rozmiary ich barów i wzrok spode łba przekonują delikwenta, że opór jest bezcelowy, ba! – niebezpieczny. Marudzi jeszcze chwilę, ale po godzinie opuszcza obóz. I rozpływa się, nie pisze paszkwili, nie zakłada równoległej organizacji, nie rozpuszcza plotek o nikczemności Seweryna. Zostałby zmiażdżony obojętnością.
I jeszcze jedno wspomnienie, które do dziś dnia wstrząsa Oskara swoją niesamowitością.
Był na obozie taki Kajtek, młody, nieopierzony jeszcze, ale straszny narwaniec, kąpany w gorącej wodzie. Zawsze pierwszy do wszystkiego – do krzyków, do pogo, do bójki, do chlania i do popierania Seweryna. Rozumiał pewnie piąte przez dziesiąte, słuchał szefa z kolan; miał przynajmniej świadomość, z jakiego kalibru osobowością ma do czynienia. Raczej wesoły, miły dzieciak – dało się go lubić.
Pewnego razu, nabzdryngolony jak niebożę, natknął się na zgruchotanego bociana – połamane skrzydło, zwichnięta noga. Był z kimś jeszcze; dwóch, trzech chłopaków, pewnie szli do monopolowego uzupełnić zapasy. Zaczęło się niewinnie: drażnili boćka, przygadywali mu, szarpali za ogon, badali reakcje. Najpierw z rozbawieniem, potem – z coraz to większą fantazją. I to właśnie ten Kajtek, on sam, nastąpił bocianowi na szyję potężnym buciorem, i tak długo balansował na ptasim gardle, aż zostawił pod sobą trupa. Ptak konał jakiś czas, a chłopaki byli coraz głośniej i głośniej, bo wiedzieli, czuli podskórnie, że gdyby zamilkli, zrobiłoby się niezręcznie i – strasznie.
Zostawili bocianie truchło przy drodze, i do wieczora niemal zapomnieli o incydencie. Niemal, bo któryś nieopatrznie pochwalił się koledze. Historia doszła do uszu Seweryna.
Oskar pamięta wydarzenia jako sekwencję obrazów: znów jest środek, dnia, upał, Seweryn na placu, wyprostowany, półnagi, rozmawia z trzema potężnymi, łysymi gośćmi. Rzadki widok, zazwyczaj ich unika. Mają akurat tyle gracji, że brak im jedynie maczugi do rąk.
Obrazek drugi – ale Oskar nie pamięta już, czy faktycznie sam to widział, czy zbudował sobie wyobrażenie tej sceny na podstawie tego, co zobaczył później – zmasakrowanej twarzy Kajtka: tuman kurzu, gdzieś przy wejściu do jednego z namiotów młodego narybku, skomlenie młodego. Tępe twarze wykonawców sprawiedliwości – beznamiętni, niczym bicz Boży, kopią i popychają szczupłą postać, na piasku wykwitają niewielkie plamki krwi. Wszystko dzieje się jak w zwolnionym tempie: kurz podnosi się i opada na tle złotej fali późnego popołudnia, zwinięty w kulkę bólu ludzki strzęp zasłania głowę, to znów brzuch, okolice jąder. Po wszystkim leży przez dłuższy czas, palce wpijają się w ziemię, klatka piersiowa podnosi się w rytm przerywanego szlochu.
Trzeci obrazek: Kajtek totalnie rozwalony, płacze. Nie z bólu, chociaż pewnie go boli: siny na twarzy, na czole zaschnięta krew, przetrącone paliczki. Seweryn stoi pod drzewem, odwrócony w stronę gasnącego słońca, w kierunku zachodnim. Opiera się jedną ręką o pień, drugą trzyma papierosa. Patrzy się na wprost, przed siebie, i mruży oczy.
Kajtek drepcze wokół niego; wszelkimi sposobami stara się ściągnąć spojrzenie Seweryna na siebie, na swoje podbite oczy, psi wzrok, rozorane policzki. Żałośnie pociąga nosem. "Nie powiedziałeś mi, dlaczego." Seweryn stosuje najbardziej wyrafinowaną, zimną torturę milczenia. "Dlatego, że bocian to symbol Polski?" – Kajtek brzmi jak pięciolatek, który próbuje wniknąć w przyczynę gniewu surowego ojca; Oskarowi jest go żal.
Seweryn strzepuje popiół, przykuca. Kajtek też skwapliwie schodzi na ziemię, przysiada obok szefa, cały jest oczekiwaniem. Seweryn powoli kręci głową. Przerywa milczenie, miłosiernie, i przez pierwsze drgnienie powietrza Kajtka zalewa fala szczęścia, ale gdy dochodzi doń sens wypowiedzianych przez Seweryna słów, zamiera.
Seweryn powiedział mu, bardzo powoli i niemal smutno, bez gniewu: "Nie dlatego." I po krótkiej przerwie: "Ja po prostu chciałem, żeby ciebie bolało tak samo. Żebyś przez małą chwilę poczuł się jak on, rozumiesz, gnojku jebany?". Wstaje i odchodzi bardzo szybko, i wyjątkowo nie ma tego wieczora Seweryna na zwykłym miejscu, na placu. Nic nie robi. Pali w samochodzie. Dwie strużki spływają bezgłośnie po policzkach; przymyka powieki – gęste wachlarze jego ciemnych rzęs osuszają wyżłobione brakiem snu cienie pod oczami.
Kto nie znał Seweryna, myśli Oskar; ten, kto go nie znal, kto tamtego gorącego lata w dziewięćdziesiątym szóstym nie widział obozu w Kamionkach, nie ma żadnej legitymacji, żeby go osądzać. Żeby stawiać tezy na temat kogokolwiek, gdziekolwiek. To zbyt skomplikowane, to wszystko jest zbyt trudne; Oskar zasypia tak, jak siedzi, bo jest zmęczony, potwornie zmęczony. Dziś nie trzeba mu alkoholu, żeby zapaść w głęboki, czarny jak aksamit sen. Na aksamitnym podbiciu twarz Seweryna – powoli otwiera i zamyka oczy. Łzy pojawiają się i giną, unicestwione gęstymi rzęsami, cień i światło tańczą na wystających kościach policzkowych.
***
I jeszcze raz dziewięćdziesiąty szósty, Kamionki; obraz rozprażonego słońcem podwórka i porozrzucanej po lesie i nadbrzeżu jeziora kolonii namiotów znów staje Oskarowi przed oczyma.
Niedziela w południe. Zupełna martwota.
Wszyscy mają kaca. Sobota wieczór to był zazwyczaj jakiś koncert, zakrapiany wiec albo zwykła popijawa. "Zwykła" oznacza jednak bardzo sutą. To były naprawdę nieprawdopodobne ilości alkoholu.
Oskar przypomina sobie siebie, jak niczym zombie kuśtyka, potykając się, przez plac. Idzie do magazynku; skończył się papier toaletowy. Jest na potężnym kacu: pęka mu głowa, kończyny są nabrzmiałe, przez żołądek przechodzi fala mdłości. Potężny skin, nie tyle skacowany, co najwyraźniej po prostu wciąż jeszcze pijany, staje na środku placu i rozpina spodnie. Oskar uważa, że to wyśmienity pomysł; staje naprzeciwko i robi to samo. Leją obaj, rycząc z uśmiechy. Tamten, zapiąwszy zamek, traci jednak siły witalne, wali się na kolana i z głową w dłoniach znów zapada w stan hibernacji, być może we własnych szczynach. Oskar zastanawia się, czy go ściągnąć, potrząsnąć nim – słońce jest naprawdę mordercze, chłop się upiecze – głowa jednak mu pulsuje; przełyka ślinę i decyduje się oszczędzać energię. Idzie powoli w stronę magazynu. Wymija jakichś dwóch kolesi, śpiących pokotem pod sosnami. Są zarzygani.
A jednak, myśli sobie, wszystko to, te całe lata pijaństwa i eksperymentów na swoim organizmie, uszły mu płazem. Nie stał się alkoholikiem, nie uszkodził sobie wątroby, ma pracę.
Czy jest szczęśliwy?
Już po chwili żałuje, że zadał sobie to pytanie. Nie myśleć, nie myśleć o Kamionkach, o niczym nie myśleć. Na pewno nie o szczęściu i nieszczęściu. Szkoda, że sensy tych pojęć jeszcze do Oskara dochodzą.
Gdyby przestał je rozumieć, gdyby te kategorie stały się mu obce – ile bólu mogłoby to zaoszczędzić! There is an immeasurable incommensurability between the inner and the outer.
Mógłby nie wyciągać po omacku rąk, szukając szczęścia – albo przynajmniej jakiegoś wytchnienia; jednego wieczora, kiedy nie czułby się śmiertelnie zmęczony i pozbawiony nadziei. Mógłby pozostawać głuchy na te pojęcia, tak samo, jak był głuchy na pojęcia religijne. Nie chodziło o sprzeciw czy bunt – on ich po prostu nie rozumiał, były terra incognita.
Z Sewerynem było inaczej. Seweryn miał bardzo wyraźną opinię w kwestiach religijnych. Był ekstremistą – poważnym, zaciętym i ponurym, a jednocześnie – zawsze i koniecznie samotnym ekstremistą. Najpierw określał się jako lefebrysta. Tego okresu Oskar osobiście nie pamięta, ale obiło mu się to o uszy, gdy ktoś trzeci rozmawiał o Sewerynie, o jego ewolucji religijnej.
Tak więc najpierw Seweryn odrzucał zmiany, jakie dokonały się na Vaticanum Secundum; czytał Hildebranda, Amerio, Lefebvre'a. Wielbił (z daleka) Trydent, nienawidził desakralizacji, reformy liturgicznej. Mówił o śmierci Boga w kościele. Mówił o tym, że nie ma w Polsce takiego kościoła, gdzie można by było sprawować kult, nie bluźniąc Bogu. Wyglądało to na płomienny radykalizm.
Potem w Polsce pojawili się lefebryści, i kiedy Oskar dołączył do organizacji, Seweryn stał się sedewakantystą. Twierdził, że tron piotrowy jest pusty od bardzo dawna, i że nie ma już kultu katolickiego; Oskar zapamiętał taką frazę: "w pustych amfiladach dźwięczy tylko ohydne bluźnierstwo, już od dziesiątek lat". Tak mówił Seweryn, a Oskar go nie rozumiał. Uważał jednak, że było to bardzo estetyczne. On potrafił to docenić – i dlatego Seweryn doceniał jego. Kiedyś wziął Oskara na wódkę, i całą noc opowiadał mu o okropności herezji. Doszedł do Leona XIII, bar zamknięto, poszli więc pić tanie wino do parku. Tam Seweryn zarzygał ławkę i usnął.
Sedewakantystyczny ksiądz pojawił się w Warszawie, a Seweryn zwinął żagle i odpłynął w stronę jakiejś dziwnej, południowoamerykańskiej i chyba protestanckiej sekty. Dziki powiedział wtedy Oskarowi, że to wcale nie z powodów doktrynalnych. Że nie o to w gruncie rzeczy Sewerynowi chodzi. "On robi wszystko, żeby tylko nie iść do kościoła, Oskar. Gdyby te jego konfesje posiadały placówki w Polsce, to, żeby dogonić swój radykalizm, musiałby łazić tam jak pojebany. Wyobrażasz go sobie, jak klepie różańce? Bo ja nie. No, i masz odpowiedź". Oskar nie pamięta, czy obruszył się wtedy. Jeśli tak, to bezpodstawnie. Najprawdopodobniej jednak po prostu go to nie obeszło, tak samo, jak nie bardzo obchodzi go dzisiaj. Nie rozumie tego; nie wie, dlaczego właściwie było ważne.
Było?
Chyba tak.
***
Powody, dla których ludzie podnoszą rękę na swoje własne życie, są obudowane pewną szkodliwą mitologią. Taką tezę Oskar znajduje w książce, którą teraz czyta. Wynika z niej na przykład, ze ludzie nie zabijają się wcale z miłości.
Może kiedyś, teraz nie. Rzadko kiedy powodem samobójstwa jest zakochanie. Najczęściej – długi. Skomplikowana sytuacja rodzinna. Ale przeważnie długi albo bankructwo.
Porą samobójstw wcale nie jest jesień. Ta książka dowodzi, że jest nią wiosna. Wszyscy bowiem wiele się po niej spodziewają – a ona przychodzi i zupełnie nic nie zmienia.
Być może, bardzo być może.
Osobiście nie znał nikogo, kto w sposób bezpośredni i ewidentny targnął się na życie. Znał za to mnóstwo ludzi, którzy latami się podtruwali; dokonywali powolnej samodestrukcji; składali samych siebie w ofierze jakiejś mrocznej, ponurej beztrosce, nihilistycznym nałogom, toksycznym słabościom.
Nie to, żeby teraz nie znał ich równie wielu. Może nie sam oścień "Sprawiedliwości w Polityce"; redaktorzy, paneliści i dziennikarze używali alkoholu i narkotyków w akceptowalnych granicach – ale już wybitne osobistości lewicy plasujące się gdzieś na pograniczu sympatyków i ideologów, legendy środowiska i pogubieni ideowcy – było ich całkiem sporo, po odwykach i dziwnych melinach.
Oskar nie żyje już tak intensywnie w środowisku; nie jest z nim tak związany, jak ze swoim pierwszym, gniewnym gniazdem buntu. Jest na to za stary i zbyt wypalony. Ale przecież orientuje się mniej więcej; wie, co w trawie piszczy i wie dobrze, że przekraczanie granic wytrzymałości swojego ciała, bezlitosny hedonizm i jakaś irracjonalna, beznadziejna próba wygrania maratonu z własną brawurą zdarza się notorycznie tak samo wśród buntowniczych anarchistów, dzieci kawiorowej lewicy, co i u nacjonalistów i skinheadów.
Czy jest, zastanawia się Oskar – a jest to dygresja, ciągnąca niczym liszaj przez jego myśli i wspomnienia, długa jak myślnik oddzielający banalność od wstrząsającego wyznania – czy jest jakiś czynnik wspólny, coś uniwersalnego dla wszystkich, którzy zdecydowali się wyjść tylnymi drzwiami?
Niezmierzona niewspółmierność pomiędzy tym, co wewnętrzne a tym, co zewnętrzne. Być może, bardzo być może …
***
Jest zimno, znów trzeba się kulić i chować ręce w kieszeniach. Dobre jest to, że w prześwitach białawych obłoków, kłaczkowatych i porozrywanych, huczy wiosenny wiatr. Resztki śniegu, przyprasowanego i lepkiego, chrzęszczą pod butami. Może i wiosna nic nie zmienia, myśli Oskar; ale ostatecznie nie może być tak źle, skoro ostre jak brzytwa pociągnięcia zimnego powietrza budzą krew w żyłach, orzeźwiają spojrzenie. Ogolił się dziś rano byle jaką maszynką; krótka szczecinka, porastająca brodę, matowieje i szroni się; cała twarz szczypie i wydaje mu się to w pewien sposób przyjemne. Lekki ból – może to jest rozwiązanie – zamiast gniewać się albo poszukiwać zaginionego gniewu można po prostu cierpieć, cierpieniem zbawiennie prostym, banalnym i przemijającym.
Dostać bólu głowy, bólu żołądka, zaciąć się przy goleniu, walnąć młotkiem w palec – adrenalina, łomot, ból – a potem nieuchronna ulga i spokój.
Może to jest plan. W braku planu wydaje się być dobra opcją.
***
Nogi same go tutaj zaniosły. Staje przed furtą, waha się przez chwilę. Naciska dzwonek i pyta o Tadeusza. Każą mu przyjść po południu.
Przychodzi dwa tygodnie później, z zapalniczką od Dzikiego w kieszeni, niosąc w sobie świadomość nieskończonej niewspółmierności pomiędzy tym, co wewnętrzna a wszelkim zewnętrzem – nawet tym, które było kiedyś bliższą ciału koszulą.
Każą mu czekać, po kwadransie zjawia się Tadeusz. Nie zmienił się zasadniczo zbyt wiele. Dalej jest łysy, jak wtedy, kiedy był skinheadem – tyle, że ma teraz brodę. Niedługą, ale zawsze. Habit dobrze na nim leży, w jakiś dziwny sposób do niego pasuje. Oskar mówi mu to. Tadeusz uśmiecha się.
Ładniej niż te piętnaście – siedemnaście lat temu, kiedy całkowicie skacowany, ryczał na cały głos na porannych ulicach piosenkę o "Krwi naszej rasy". Dużo musiało zdarzyć się w międzyczasie. Patrzą na siebie i Oskar nie widzi na twarzy dawnego kolegi nic, co przypominałoby mu organizację – chociaż to twarz bardzo podobna, odrobinę nieco zdrowsza, bardziej czerstwa.
Siadają przy stole. Tadeusz pyta, co słychać.
***
Tadeusz pyta, co słychać, bo nie ma pomysłu, od czego zacząć. Nie wie, po co Oskar przyszedł – nie na wspominki przecież. Widzi, że podobnie jak on sam, jest tysiąc mil za tym, co ich kiedyś łączyło, za tym idolatrycznym złudzeniem, bezbrzeżną, niebezpieczna głupotą. Tadeusz jednak jest jej wdzięczny – jaka by nie była, stanowiła stopień na drabinie, która doprowadziła go tutaj; stopień, z którego próbował sięgnąć ręką po źródło tej kosmicznej energii, która rozpalała gniew w ich żyłach, która kazała im czegoś pragnąć, sposobić się do jakiejś krucjaty. To była krucjata zła, płonna, całkowicie niepotrzebna – ale i stamtąd nawet dało się wrócić tutaj, niczym z wygnania – "po stopniach twoich, stopniach dobrych, idziemy i płoniemy".
Przyszedł porozmawiać, bo przeżył to samo; też przeżył jakąś zdumiewająca transformację, o której chciałby opowiedzieć? Znalazł coś lepszego niż to, co szarpało ich i oszukiwało mirażem wzniosłego celu?
Po tym pierwszym, niefortunnym pytaniu, już widzi, że nie. Błysk bezradności w oczach tego chłopca (bo wciąż wygląda chłopięco, jakby zatrzymany czy raczej – zatrzaśnięty w czasie, chociaż wcale nie są już tacy młodzi) zdradza, że tego właśnie "Co słychać?" chciał uniknąć. Może dlatego, że nie ma czego nasłuchiwać? Że głucha cisza, narastająca niczym kakofoniczna ściana pustej dysharmonii, drażni i przeraża, tak jak u niego samego przed nawróceniem?
– W porządku – odpowiada w końcu Oskar i Tadeusz już widzi, że oboje popełnili błąd – Oskar, przychodząc tu po tylu latach z niezałatwionymi sprawami, z dziurą w sercu wielkości kosmosu; on zaś, zadając idiotyczne, puste pytanie – każde byłoby takie, ale ta chwila ciszy, zanim ono padło, pozostawiała przestrzeń na rokowania – zawsze była jeszcze jakaś malutka szansa, to mogło się udać.
Za ścianą kantor ćwiczył orędzie wielkanocne – ciężka, żmudna robota, która musiała być wykonana, żeby w noc zmartwychwstania po raz kolejny padły wielkie słowa, zabijające wszelka nicość, nasycone sensem; żeby przetoczyły się eksplozja kosmicznej radości pod sklepieniami kościołów.
Do Wielkanocy pozostało jeszcze sporo czasu, wiec kantor jest dopiero na początku. "Weselcie się już zastępy aniołów w niebie" – śpiewa, i na końcu frazy głos lekko mu się łamie, dźwięczy jakaś fałszywa nuta, i musi zacząć jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze.
Siedzą w ciszy i słuchają, jak śpiewający próbuje przebrnąć przez tę linijkę, jak rozpoczyna i urywa po kilku słowach, kilku sylabach.
– Chcesz się wyspowiadać? – pyta Tadeusz.
"Weselcie się już zastępy aniołów w niebie, weselcie się, słudzy Boga" – kantor przełamał pierwsze trudności i próbuje dalej, ale na "Niechaj zabrzmią dzwony" znów napotyka problemy nie do przebycia. Ma problemy z kadencją; szuka dźwięku, wchodzi zbyt szorstko. Przerywa, zaczyna znowu od samego początku.
– Obawiam się, że nie potrafię – odpowiada Oskar.
– Chcesz porozmawiać? – Tadeusz zaciska palce na udach, aż bieleją. "niechaj zabrzmią dzwony"; żeby tylko przebił się przez "Niechaj zabrzmią dzwony", dalej powinno pójść prosto.
– Na razie nam to nie idzie. Wybacz, stary, tak dawno się nie widzieliśmy …
"Niechaj zabrzmią dzwony głoszące zbawienie – gdy Król tak wielki odnosi zwycięstwo". Na "zwycięstwo" zafałszował wyraźnie i szpetnie, urwał w pół słowa. "Niechaj zabrzmią dzwony" – próbuje dalej, a Tadeusz bezgłośnie powtarza w myśli "Nie opuść nas, Panie, nie opuść nas …"
Długa jak stalowe ostrze chwila zupełnej ciszy. Ktoś obok w korytarzu chodzi, skrzypnęły drzwi. Oskar wstaje. Nic z tego.
– Zastanów cię, jak nazwać to, co cię gnębi. Przyjdź za tydzień, pogadamy o tym, tylko pomyśl najpierw – Tadeusz czuje, ze wypadło to strasznie, ale tylko takie słowa znalazł, tylko takie znalazły drogę do jego ust.
– Zadzwonię – odpowiada Oskar i wykonuje gest, jakby miał już iść.
– Czy organizacja jeszcze istnieje? Co słychać u chłopaków? – Tadeusz zatrzymuje go wędzidłem tego pytania, jakby chwytał go za rękaw, a tymczasem kantorowi udaje się wyśpiewać "Raduj się ziemio".
Oskar patrzy w podłogę, na ścianę; na ciemne płótna obrazów, przez które można wpaść w olejne mroki europejskich wyobrażeń o Getsemani, Sodomie i Jerychu.
– Nie wiem – odpowiada, potrząsając głową – Żadna ze struktur, które zbudowałem, nie przetrwała po moim odejściu.
– Zadzwoń koniecznie, i ja wszystko przemyślę. Pomogę ci … się wypowiedzieć, jeśli zechcesz zostać … moim penitentem. Albo nawet nie … tylko pomyśl – dorzuca tak żarliwie, że Oskar zostaje jeszcze przez chwilę, uśmiecha się do Tadeusza jedną strona twarzy, bo tak potrafi, i wyciąga rękę. Jego dłoń jest zupełnie zimna. Odchodzi, znika za ciężkimi, kutymi drzwiami, i chociaż nie ma słońca, Tadeuszowi wydaje się, że widzi go w słońcu; kantor przełamał impas: "Raduj się, ziemio, opromieniona tak niezmiernym blaskiem, a oświecona jasnością Króla wieków, poczuj, że wolna jesteś od mroku, co świat okrywa!"
Oskar tego nie słyszy; nie zdążył, jest już za drzwiami; dzień się kończy, ale kiedy podnosi głowę, poderwany rozgwarem klangoru, widzi sunący nisko nad mostem klucz żurawi; niosą ze sobą zapach ziemi; nieokreślony zapach nowej pory, który może oznaczać wszystko albo nic.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Społeczeństwo