Sztajer: Białoruś, Białoruś czyli jak mi było w Mińsku
„Uważannyje pasażyry” – słyszę, nie słucham dalej; wiem – za chwilę będę w Mińsku. W okna samolotu zacinają białe smugi, jak fantasmagoryczne, pędzące struny jakiejś nieziemskiej energii, które tną uciekającą czerń. Przez tę czerń przeprawia się w wilgotną, listopadową noc nasz wschodni samolot, samolot z Warszawy do Mińska. „Śnieg” – słyszę dookoła, w języku polskim i rosyjskim, zdziwione i zachwycone głosy.
Istotnie – te jasne, wąskie i prędkie smugi rodem z jakiejś sagi kosmicznej bijące w okna samolotu okazują się być śniegiem. Schodząc do lądowania, samolot popada w turbulencje – to i wściekle atakujące maszynę wiązki białości tworzą wrażenie jakiegoś szalonego dynamizmu, jakbyśmy byli w oku słowiańskiego cyklonu z wirującej nocy, śniegu i drżących na powierzchni postimperialnego świata miast, z ich socrealistycznymi gmachami, pomnikami Lenina i popiersiami ojców Rewolucji.
W tym roku, kiedy wysiadam z samolotu na płycie mińskiego lotniska, jest już całkiem ciemno. W zeszłym właśnie zachodziło słońce; dzień uciekał za lasy, otaczające pierścieniem odległy od miasta aeroport. Od pierwszego oddechu wiedziałam wtedy, że mogę tu zostać na zawsze, bo to jest właśnie to powietrze. Wyczuwam je bezbłędnie – jest to samo, choć w różnych swoich odmianach, w Horodle i Krynkach, w Chełmie i Lublinie, w Suwałkach i Lwowie. Nie ma go nigdzie na zachód od Wisły ani na wschód od wielkich rzek Uralu – powietrze Europy Wschodniej, którym można oddychać. Gdyby było towarem, skupowałabym go na litry, na wiadra, na metry sześcienne, składowałabym go, legalnie czy nie, dla samej tylko chęci posiadania, narkotycznie; nie wiem, już, czy to z miłością, czy to z rodzajem jakiegoś niezdrowego, żarłocznego uzależnienia. Nawdychać się wschodu, wdychać go i wdychać, aż dusza spęcznieje tym gęstym i wysyconym powietrzem, niepodobnym do żadnego innego eteru świata, nawdychać się, ile się da – i umrzeć – nie brzmi to źle, jak na jedno ludzkie życie.
Białoruś. Mały, uginający się po tarciem politycznych płyt tektonicznych, wyczarowany na skrawków państw kraj; kraj ludzi doskonale obojętnych na własną państwowość. Istnieje tak długo, jak długo jego kruchy byt jest pożądany – czy przynajmniej akceptowalny – przez tych, którzy roszczą sobie – pretensje? – prawa? – do gospodarowania spolegliwymi duszami Białych Rusinów; jak długo energia polityczna i kulturowa od wschodu i zachodu nie wylewa się poza tymczasowe granice państw sąsiednich, szukających swojego miejsca na wschodzie i na zachodzie. Kraik zbyt duży, żeby mógł być małym cackiem, przycinanym jak angielski ogród i zbyt mały (przede wszystkim zbyt młody) na to, żeby mówić własnym głosem; zbyt przeorany i przestrojony przez kilka par wielkopaństwowych rąk, żeby ten głos chciał posiadać. Kraj słowiańskiego pogodzenia z losem, zapadłych wsi, z których niektóre już się właśnie pod ziemię zapadły, inne jeszcze z niej ledwo – ledwo wystają; bagien i okrągłych jezior. Lirycznie brzmi to tylko na papierze, ale – to powietrze! Nie mogę nie kochać Białorusi i całego jej kunktatorstwa, przypominającego menuet w dyskretnej ucieczce przed własną tożsamością, od pierwszego kroku uczynionego na jej ziemi. A mówię tak, bo jestem u siebie, bo oddycham dobrym powietrzem. Powietrzem Litwy, która „jest jak zdrowie” (bo o te tereny, tereny dzisiejszej Białorusi właśnie wieszczowi chodziło, kiedy używał tej nazwy; współczesna Litwa była wówczas określana jako Żmudź); powietrzem, którym oddychali przemytniczo – awaturniccy bohaterowie książek Piaseckiego. W tym powietrzu jest zawieszony bardzo duży księżyc o intensywnym kolorze. Idę przez ulice nocnego Mińska; szerokie, ale jakby wyciszone, spokojne arterie; ogromne, socrealistyczne budynki o ciepłych barwach jak gdyby pochłaniają dźwięki. Jest mi miękko, krystalicznie i lekko. Nie mam jeszcze trzydziestu lat, mam z sobą jedną torbę i rozklejoną, sfatygowaną książeczkę Sokrata Janowicza, bezpośredni powód mojej bytności w stolicy. Zwięzła rzecz o nazwie „Białoruś, Białoruś” posłużyła mi jako intelektualny paszport; mam z sobą jeszcze trochę rubli białoruskich i referat o Janowiczu; nie myślę o nim jednak chwilowo, choć niewątpliwie należy mu się ode mnie wdzięczność za sprowadzenie mnie do tej krainy – myślę o tym, jak mi w tym Mińsku dobrze, nieobco.
***
Mińsk w dziwny sposób łączy w sobie trzy rzeczy – socrealistyczną, klasycyzującą monumentalność, niezwykły klimat blokowisk, dobrze znany Polakom wychowanym w okresie Polski Ludowej w dużych miastach oraz osobliwy, miękki spokój i cichą przestrzenność, z czymś nieokreślonym i odrobinę groźnym czającym się na dnie.
Stolica, chociaż jej arterie są ogromne, budynki – jeden większy od drugiego, jakby chciały przygwoździć przechodnia swoim radzieckim majestatem, nie jest zatłoczona. Na ulicach ma się wrażenie spokoju, ludzie i samochody płyną aksamitnie i powoli. Niewielcy na tle ogromnych witryn albo gigantycznych kamienic pełnych surowych sztukaterii, zdają się żeglować przez prospekt, lewitując kilka centymetrów nad chodnikami – kobiety w swoich długich spódnicach, chustach i futerkach, wszechobecna milicja i inne służby, biznesmeni i studenci. Od niezwykłego nagromadzenia zjawiskowo pięknych kobiet na kilometr kwadratowy pęka głowa (tu dygresja – mam taką teorię roboczą: niepiękna kobieta może czuć się stosunkowo bezpiecznie w Europie Zachodniej, gdyż cóż, tam należy do większości; w Polsce, tym punkcie skrzyżowania szlaków między światem zachodnim a Rusią, plasuje się gdzieś w połowie damskiej populacji; na Ukrainie, Białorusi i w Rosji musi zaś przemykać pod ścianami budynków, najlepiej twarzą do murów – trudno tu spotkać nie tylko taką młodą kobietę, która byłaby nieładna, ale nawet taką, która nie byłaby powalającą piękna).
Milicjanci, urzędnicy i kagiebiści wylegają po południu tłumnie na ulice – wszyscy noszą ogromne, futrzane czapy. Zalany jesiennym, popołudniowym słońcem prospekt roi się od ludzi, którymi straszą okładki polskich gazet. Ciekawie im się przyglądam – większość ma gładkie, bardzo młode, niemal dziecinne twarze. Spacerują grupami i śmieją się, ustawiają się w dużych kolejkach do okolicznych kwiaciarni. Pewnie spieszno im do swoich pięknych dziewcząt, młodych kobiet o wydatnych kościach policzkowych, jasnej cerze, lnianych włosach i niebieskich, lekko skośnych oczach. Ten kontrast pomiędzy nastroszonymi, o numer za dużymi mundurami i nasuniętymi na twarz czapkami, w kolektywnej pamięci Polaków przywodzącymi na myśl przesłuchania, kazamaty i gułagi, a bardzo chłopięcymi twarzami z rzadkim zarostem sprawia, że chce mi się śmiać. Wszystko lekko musuje w lekkim powietrzu, przesyconym kwiaciarnianą perfumą kwaśnych łodyg, tanich tulipanów i słodkich róż.
***
W Mińsku nie sposób nie czuć się bezpiecznie. Milicja jest na każdym rogu; w metrze, na placach i skwerach, przechadzają się wzdłuż szerokich ulic i po bulwarach. Człowiek nie boi się o swój portfel, zdrowie czy cnotę.
Dokładnie z tego samego powodu – wszechobecnej milicji – po Mińsku spaceruje się zawsze z nerwowym uśmiechem i lekkim skrzywieniem twarzy.
To mi jednak nie przeszkadza – od urodzenia, jeśli się uśmiecham, to tylko jednym kącikiem ust.
***
Osiedla, które jak betonowy las zarosły ruiny dawnego, przedwojennego Mińska, o którym tyle i z takim rozmachem pisał w „Spojrzę jak w okno” Sergiusz Piasecki, są bardzo podobne do tych blokowisk z wielkiej płyty w Polsce, tylko – jakby bardziej. Większe, bardziej ściśnięte, wciąż ozdobione socrealistycznymi muralami, na których muskularni herosi i chłoporobotnice o wielkich, białych udach budzą jutrzenkę socjalizmu, obficiej wylane połamanym i sfatygowanym już betonem. Lubię spacerować po mińskich osiedlach wieczorem, kiedy w oknach bloków zapalają się światła – boazeria, meblościanki, lampy i firanki – wszystko dokładnie takie, jakby czas zatrzymał się trzydzieści lat wcześniej z okładem.
Nie potrafię nie żywić sentymentu dla tego zgrzebnego, poradzieckiego ubóstwa wnętrz. Ciepła poczciwość będącej dziś w niełasce boazerii wydaje mi się czymś daleko lepszym niż minimalistyczna oszczędność z Ikei; plastikowe krzesła, biało – szare lub pastelowe ściany, świeczki zapachowe i modernistyczne, oprawne w ramki kaligrafie o treściach w rodzaju „Love is the treasure of the house” zawsze wydawały mi się czymś z gruntu obcym, aż do granicy obrzydliwości.
Być może to perwersja, ale w moim własnym mieszkaniu wciąż plęgnie się żywy Gierek – prędzej piekło zamarznie, niż dam zdjąć ze ścian boazerię; nie zamierzam pozbywać się nieco sfatygowanych, archaicznych fotelików klubowych, tapczanów z narzutami w geometryczne wzory i bizantyjskich dywanów, w sam raz nadających się na to, żeby w rosyjskim stylu powiesić je na ścianę. Brakuje kiczowatych kinkietów i akcentów myśliwskich (poroże albo wręcz słynne swoją brzydotą jelenie na rykowisku) – ale wszystko przede mną.
Tymczasem ze wzruszeniem oglądam sobie zalane światłem białoruskie mieszkania, dziejące się za zrudziałymi albo purpurowymi zasłonami. Jest późna jesień i wciąż jest bardzo ciepło, a ja mam niecałe trzydzieści lat i nieustanne wrażenie wczorajszości swoich narodzin.
***
Krambambula piecze, kiedy się ją połyka – to dlatego warto spożywać ją z wodą. Jest mocno nasycona pieprzem; brawo, Białorusini, tak trzeba. Podoba mi się to uczucie palenia w przełyku, zamawiam kolejną. Lubię wszystko, co jest adekwatne, co dobrze oddaje istotę rzeczy.
Wszystko, co służy do drapowania, tworzenia pozorów albo zwykłego oszukiwania, jest nie tylko nieuczciwe, ale prędzej czy później przynosi nieskończony smutek. Wszystkie rozświetlone, rozedrgane tańcem i zabawą, pijane lekkimi drinkami i nażarte syntetyzowanym tłuszczem miasta zachodu – oddam was wszystkie za jeden Mińsk! W Mińsku wpada się czasami w boczną uliczkę, gdzie tuż obok posępnych wieżowców o poznaczonych rysami elewacjach kwitną niebieskie i zielone drewniane domki, a z ich kominów wydobywa się dym i pachnie drzewo.
Przebywanie samemu też jest adekwatne i też dobrze oddaje istotę rzeczy. Krambambula pali gardło; „o beata solitudo” – mówię do Jegora, a ten odpowiada: – „sola beatitudo”. „Święty Bernard umieścił ten napis w swojej celi” – wyjaśnia na moje zdziwione spojrzenie, że tak szybko rozpoznał tę myśl.
Jest jeszcze wódka brzozowa. Wódka brzozowa jest łagodna i nie rani gardła, ale nie uważam, by była w niej jakaś nieuczciwość. Łagodność i smukłość brzozy też dobrze oddaje istotę rzeczy, bo życie jest straszne i piękne, a nigdy jedno bez drugiego.
Jegor pyta, czy trafię do hotelu. „Pewnie” – odpowiadam – „białoruskie powietrze czyni odpornym na alkohol”. Okazuje się to prawie prawdą. „Prawie”, bo kiedy jestem już u siebie, siadam na wielkim, bizantyjskim łóżku i wyciągam zapisane drobnym makiem notatki. Z tych notatek ma powstać doktorat i to jest, niewątpliwie, ciężka sprawa.
Czytam je z pewnym zniecierpliwieniem, zapijając mocnym zielonym czajem. W głowie kipią mi wszystkie historie, które chcę (muszę?) opowiedzieć, ale konkurują z nimi moje niezborne próby kariery naukowej. Z tymi historiami..! Są jak nienarodzone dzieci (a kto wie, ile komu czasu..?) i gwałtownie domagają się wyjścia na świat – marne, koślawe, lekko durne – ale są moje, moje dzieci. „No poki ono jest, ja wsiegda razem z nim, mnie z nim radosno, mnie z nim bolno; mnie każytsia szto eto mój mir, mnie każytsia szto eta mój syn” – pisał o swoim posadzonym drzewku Wiktor Coj, stosując metaforę drzewa, równie dobrą, co metafora potomstwa.
Otwieram komputer i piszę, piszę (witaj świecie nauki!); zaczynam od zdania: „Wszelki przyrost wiedzy w naukach o moralności jest z gruntu niemożliwy”; na stronie piątej mój bohater upojony leży pod ławką w parku, w okolicach dziesiątej zastanawiam się, co z nim począć. Jak zwykle – tyle wyszło z próby pisania akademickiego. Z bezsilności gryzę wargi. „Chyba nic z tego nie będzie, Jegoruszka” – mówię tuż przed swoim odjazdem, kiedy patrzymy z wysokości dworca w Mińsku na ogromne kamienice zwieńczone wieżyczkami. „Szkoda” – odpowiada i widzę, że mówi to szczerze. Sam jest urodzonym poszukiwaczem prawdy, z całej jego szczupłej sylwetki emanuje rodzaj zdeterminowanego ascetyzmu, uchwytnego (albo tak mi się tylko wydaje?) już na pierwszy rzut oka. Jego praca naukowa, gdy powstanie, będzie dziełem skończonym i doskonałym, bez żadnej luki. Przerzucając torbę przez ramię bardziej zgaduję niż obiecuję, że podejmę jeszcze jakąś próbę, że może coś z tym zrobię.
Póki co, ze świeżo napoczętą historią i parującym czajem, słucham dyskretnego szmeru nocnej mińskiej ulicy. Rzadkie auta i szorujące tramwaje suną tuż pod oknami, latarnie kołyszą się w fioletowym zmierzchu jak świetliste dmuchawce. Mińsk kładzie się powoli do snu i będzie spał; lubię miasta, które czasem zasypiają, a nie – frenetycznie przeczekują dobę, z gardzieli szaleństwa wpadając w kipiel zbiorowego pracoholizmu.
***
Następnego dnia przydługawa wizyta na wydziale filozofii. Jegor mówi o swoim Leibnizu, ja o swoim Janowiczu. Prawie nikt nie rozumie, bo mówię po angielsku. Czy to znaczy, że w przyszłym roku Sokrat znowu może być dla mnie przepustką i pretekstem do wizyty w Mińsku? Mimo wszystko byłoby to odrobinę nieodpowiednie. Postanawiam wymyślić coś innego; mam jeszcze dużo czasu. Wychodzimy w ściemniające się miasto.
***
Naczytawszy się w podręczniku do radzieckiej kontrkultury, że podmińskie Żdanowicze są dzielnicą nowobogackich willi sąsiadujących z budkami z falistej blachy, w której niedobitki punków i hipisów warzą narkotyki, stanowczo postuluję, żebyśmy wybrali się właśnie tam. Jegor kręci nosem; ma zupełnie inny pomysł, na co z kolei odrobinę kręcę nosem ja. Kiedy jednak widzę dwa rowery, przestaję protestować.
Jegor nie jest z tych cyklistów, którzy specjalnie by się oszczędzali – lecimy przez Mińsk nie na wyścigi może, ale całkiem płynnie; czasem skręca z nagła w wąskie uliczki, ścina ścieżki skrótem po niewielkich górkach; po bardzo krótkim czasie tracę orientację, i bardzo dobrze. Percepcja, zwolniona z odpowiedzialności za kierunek i cel, pilnuje tylko tego, żeby nie stracić z oczu pleców Jegora, nie wjechać pod auto, nie utknąć w szczelinie pomiędzy płytami chodnikowymi, nie potrącić przechodnia. Przejeżdżamy pod arkadami bloków i pawilonów z szarej płyty, przez prześwity w posępnych centrach handlowych, docieramy do niewielkiego parku, w którego otoczeniu płoży się kilka zaniedbanych baraków.
Gwałtownie zatrzymujemy się pośrodku niczego. „Tutaj mieszkałem” – Jegor pokazuje jeden z baraków, z czułością dotyka ścian, a potem równie tkliwie opisuje szkołę, okna sal od historii, matematyki i rosyjskiego; plac apelowy z linijką, park, który kiedyś był cmentarzem żydowskim. Oczywiście zniszczyli go Niemcy, ale jeszcze w końcówce lat osiemdziesiątych, za pamięci Jegora, dzieci bawiły się czerepami jak piłką i rzucały kośćmi.
Związek radziecki to był dziki kraj.
Mińsk to dzikie miasto; miasto, które wymazało swoją przeszłość. Jego dzikość streszcza się w tym, że kawałek starego Mińska można zobaczyć tylko przez chwilę, jadąc bulwarem nad Świsłoczą – pasaż kamienic przycupniętych nad rzeką to blady wycinek z dawnej sylwety miasta. Wszystko inne jest stworzone od nowa. Bulwar ucieka spod kół szybciej i szybciej.
Świsłocz jest brudnoszara, ale i tak patrzę na nią z miłością – nie tylko dlatego, że rośnie we mnie radość rodząca się ze zmęczenia, deszcz szczęścia, który daje wysiłek, haj rowerzysty; chodzi także o to, że wiem dobrze, że jest to ta sama Świsłocz, która wąską wstążką meandruje przez Sokólszczyznę, wytyczając granicę pomiędzy Najjaśniejszą Rzeczpospolitą a Najbielszą Rusią – zarośnięta trzcinami, malutka i spokojna rzeczka wijąca się pośród łąk, na których rozsiadły się mikroskopijne wioski ze swoimi pękatymi chatami i barwnymi cerkwiami – Mostowlany, Świsłoczany, Ozierany. Nazwy – czysta poezja, dzwonią w uszach bliskością Kruszynian i Krynek.
W przejściu podziemnym, pod mostem, dwóch gitarzystów o wyglądzie hipsterskich Europejczyków rozkłada sprzęt. Jegor informuje ich, że towarzysząca mu dziewoczka jest z Polszy, ale bardzo lubi KINO. Flegmatyczny, zakolczykowany niczym krowa hodowlana i ukryty za błyszczącymi okularami brodacz niedbale gra „Kukuszkę”, słowiańsko i sentymentalnie piejąc refren. Jakkolwiek to brzmi, słucham z zachwytem. Już zaczynam zapamiętywać ten dzień, chłonąc błogosławione zmęczenie, oddychając leniwym, mińskim powietrzem. Kładziemy gitarzyście do futerału po parę rubli i zostawiamy Świsłocz za plecami, znów nabierając tempa.
Wracamy na Prospekt Niezależności i jedziemy do samego końca, aż do wielkiej, futurystycznej biblioteki. Kiedy tam docieramy, na jej ośmiokątnej bryle załamuje się późne słońce. Nauczycielki prowadzą po dużym placu dzieci – ich głosy, nieostre i rozmyte, wibrują w powietrzu, dochodząc jakby zza gęstej mgły. Stoimy przez chwilę, łapiąc otwartymi ustami powietrze, pod pomnikiem Skaryny, przypominającym coś pomiędzy alegorią literatury, słowiańskim bóstwem a statuą wolności, ale nie zatrzymujemy się zbyt długo. Tknięci pragnieniem jazdy, szybkiej jazdy, bez słowa ruszamy znowu. Jegor wybiera okrężną drogę przez osiedle Ruczaj; jedziemy przez wertepy i błoto, a im szybsi, bardziej zdrożeni i im brudniejsi jesteśmy, tym więcej we mnie błogiego zadowolenia, tym więcej w moich płucach Białorusi.
Okrążamy cerkiew z pozłacanymi kopułami; bierzemy szeroki zakręt i wyjeżdżamy jakąś boczną bramą. Strażnik w budce przy wyjeździe podnosi krzyk. „Bolsze, my uże nie budiem!” – odkrzykuje uśmiechnięty od ucha do ucha Jegor. Jeszcze szybciej, jeszcze więcej wiatru, jeszcze więcej Białorusi – zaczynamy się niemal ścigać, wpadamy z powrotem na Prospekt Niezależności, oczy mi błyszczą.
To był dobry, bardzo dobry dzień. Dobre dni zapamiętuje się bardzo długo. Wszystko w nim było dobre – światło i pęd, rzeka i powietrze, zmęczenie i śpiew. Odczuwam trudną do wytłumaczenia wdzięczność.
Za chwilę zapadnie zmrok i zapalą się uliczne latarnie. Pójdę sobie wtedy powoli, oddychając głęboko i odpoczywając, w stronę starego dworca mińskiego, do swojego hotelu, marząc o tym, żeby zatrzymać czas. Teraz jednak muszę coś jeszcze powiedzieć.
– Ja tobie, Jegoruszka, bardzo dziękuję – mówię – najwięcej dziękuję ci za to, żeś mi pokazał, jak się cieszysz na widok miejsc swojej przeszłości, i jak kochasz swój Mińsk. Bo wiesz, ja nie ufam ludziom, których nie cieszy powrót dawnych rzeczy, którzy nie posiadają więzi ze swoją przeszłością. I na odwrót – bardzo mi dobrze, kiedy widzę, że ktoś z tkliwością patrzy na dawne miejsca, rzeczy i ludzi.
„Bardzo jakoś weseli powrót dawnych rzeczy/jakby przed rajem anieli zgasili płomień swych mieczy” – w polsko – ruskim Lublinie tak pisał neurotyczny Czechowicz. Z polsko – ruskiego Lublina do rusko – polskiego Mińska – mam nadzieję, że będę wyruszać tak każdej jesieni, z ogromną wdzięcznością dla Sokrata Janowicza, który mnie w pierwszą z takich podróży pogonił, a który leży teraz na cichym, kryneckim cmentarzu. Co mnie wiedzieć o białoruskiej duszy? Nie wiem nic o niej, bo posiadam tożsamość stanowczą i dobrze określoną; Białorusin zaś musi sam sobie nieustannie określać swoją białoruskość, ciągle węsząc, z której strony wieje i wiatr i czy coś nie zmieni się znów w chwiejnych trendach ekwilibrystycznej białoruskiej polityki. Ale ma niewątpliwie Białorusin swój Mińsk, ze Świsłoczą, Kuropatami i betonowym Ruczajem; i ma swoją małą, bagienną Białoruś pełną okrągłych, czarnych jezior. Na jedno życie może wystarczyć.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Reportaż