Św. Ignacy: powolne obracanie klucza
Maska pośmiertna Św. Ignacego Loyoli, którego 450-tą rocznicę śmierci obchodziliśmy w zeszłym roku, zdaje się z początku upiorna, ale również fascynująca zarazem. Jej kopię złożono na półce wewnątrz kwadratowego, warownego zamku, w którym się urodził, położonego niedaleko baskijskiego miasta Azpeitia w północnej Hiszpanii (oryginał maski znajduje się w Rzymie). Oddaje ona w sposób niemal doskonały zarówno kształt głowy, jak i twarz Świętego: małą brodę, okalającą usta i pokrywającą podbródek, nieco żylasty i ściśnięty przez wosk; szlachetny nos; uszy z ich zawiłym pofałdowaniem; owal głowy. Oczy pozostają rzecz jasna zamknięte, brak im uczniów, którzy w innym wypadku zapewne byli by zdolni wywołać na twarzy ożywienie, lecz mimo wszystko maska pozostaje tak pełna życia, że oglądający może przez moment oczekiwać, iż otworzy usta i przemówi.
To wrażenie bezpośredniości nie jest typowe dla świętych żyjących przed stuleciami. Z kolei ci spośród nich, którzy przeszli nawrócenie, zdają się być szczególnie oddaleni i często otoczeni niemal mityczną aurą poza wszelką łącznością z resztą ludzkości. W jednej chwili mamy grzesznika, potem następuje błysk oślepiającego światła – i oto jest święty… tak po prostu (zresztą wielu z nas doznaje frapującego odczuwa, że z tych dwóch grzesznik bywa czasem bardziej interesujący). Nikt jednak, kto choć pobieżnie poznał historię życia Ignacego Loyoli – od dworskiego dandysa i dumnego rycerza aż do rannego żołnierza, który dostrzega światło, a potem zakłada potężne Towarzystwo Jezusowe i na wieki skazany jest na noszenie aureoli – nie pomyśli w ten sposób.
C. S. Lewis porównał niegdyś duchowe nawrócenie do powolnego obracania klucza w zamkniętych drzwiach: świt nie nastaje od razu, lecz po trochu, w serii mikro poruszeń. Tak właśnie było z Ignacym. Nieudolna próba obrony Pampeluny przed wojskami Francji zakończyła się katastrofą, a jego poszarpana i źle złożona noga zmusiła go do porzucenia życia żołnierza. To były dwa pierwsze, ledwo dostrzegalne, poruszenia klucza. Od tamtej pory nawrócenie potrzebowało kolejnych lat niepewności oraz niezliczonych prób i błędów: podróży przez Hiszpanię, w czasie której był niepewny swojej duchowej ścieżki tak dalece, że w pewnym momencie zdał się na wybór, jakiego miała dokonać jego mulica; nieprzemyślanego okresu dziwacznego osobistego zaniedbania; nierozsądnej podróży do Jerozolimy, skąd odesłano go w sposób gwałtowny; wreszcie pierwszych kazań, które zaprowadziły go do więzienia. I tak dalej.
Doświadczenie jednego kroku do przodu i dwóch kolejnych w tył, to samo, które znamy, musiało się stać również udziałem Ignacego. W rzeczy samej, nawet w szczytowym momencie swojej duchowej dojrzałości, obdarzony mistycznymi łaskami, wahał się i biadał w swoim duchowym dzienniku nad brakiem zdolności do podejmowania pewnych decyzji, błagając o pomoc Trójcę Świętą, Najświętszą Maryję dziewicę, apostołów, a także całą listę pomniejszych świętych. Zastanawiał się pewnego razu nad własną reakcją w sytuacji, gdyby Bóg zesłał go do piekła. A może powinien uciec od tego wszystkiego, wynająć gdzieś pokój i zamknąć za sobą drzwi?
Ignacy był rzecz jasna duchowym geniuszem, jakkolwiek wówczas nieświadomym tego faktu (jest skądinąd wielce prawdopodobne, że nigdy to do niego nie dotarło), dysponował też zadziwiającą zdolnością dokumentowania owych drobnych wewnętrznych duchowych poruszeń na piśmie – w takt z wolna przekręcanego klucza ("Gdy myślę o życiu na dworze, czuję się nieszczęśliwy"; "Skoro św. Franciszek tak robił, to może ja też potrafię"). Odnotowywał to wszystko całymi latami w trakcie duchowej podróży pełnej wzlotów i upadków. Z czasem docierało do niego, że jego poszukiwanie Boga, jakkolwiek unikalne dla niego samego, było w swoich fundamentach podobne go tego, co doświadczali inni. Zaczął więc opracowywać swoje notatki do momentu, w którym stały się usystematyzowane i scalone w "Ćwiczeniach Duchowych", poruszającym przewodniku, który zainspirował niezliczoną rzeszę chrześcijańskich istnień na przestrzeni setek lat.
Między liniami jego autobiografii, którą dyktował u schyłku życia na życzenie swoich następców, Ignacy zdaje się delikatnie drwić ze swojego młodszego ja – i to chyba właśnie to nastawienie, które zakłada istnienie Bożej opieki nad głupcami, zdejmuje zeń aureolę czyniąc go bardziej ludzkim. Geniusz ducha, nie jest on mimo wszystko taki, jak my: nie stara się ze wszystkich sił, nie pilnuje limitu czasu, nie idzie do celu na skróty żałując, że nie umie modlić się lepiej (cokolwiek to lepiej może znaczyć), robi więcej dla świata i nie daje się związać sprawami dnia codziennego. Odczytać zatem Ignacego z jego nieudolnymi próbami rozeznania i odpowiedzi na działanie Ducha Świętego, znaczy poznać siebie i – czerpiąc z tego pocieszenie – wiedzieć, że nie jestem sam w tej chrześcijańskiej próbie.
Mary Frances Coady
Tłum. Mariusz Matuszewski
Kategoria: Historia, Mariusz Matuszewski, Społeczeństwo