Solarewicz: Na gruzach Festung Breslau
„Dziś potok uchodźców płynie z południa miasta do dzielnic położonych na północ od Odry. Teraz ewakuuje się przymusowo całe południe miasta aż po Dworzec Główny i cały zachód miasta aż po Dworzec Nadodrze. Ewakuację przeprowadza Waffen-SS z niesłychanym terrorem i cynizmem. Pod groźbą pistoletów – tak dzieje się faktycznie – zmusza się ludzi, którzy pozostali, do porzucenia całego dobytku, i do ucieczki” – pisał ks. Paul Peikert w środę 28 lutego 1945 roku.
28 lutego 2015 to spokojna sobota. Przeszywające zimno! Na przystanku piesi, zapięci po czubek nosa. Pojedyncze postacie znikają w bramie parafii św. Maurycego. W oświetlonym kościele widok, jak na sobotę, niecodzienny. 120 osób, głowa przy głowie. Pilnie słuchają „tego przy ołtarzu”, i jeszcze zdjęcia robią. Jerzy Domowicz i Patryk Drygała z Koła Przewodników Miejskich też są zaskoczeni frekwencją. Rozpoczęli właśnie spacer przygotowany według swojego autorskiego programu, z okazji Międzynarodowego Dnia Przewodnika. Temat: „Śladami ks. Paula Peikerta – kronikarza upadku Festung Breslau”.
Ręka Opatrzności i palec hrabiego Fredry
Kiedy proboszcz Peikert wychodził z plebanii przy Klosterstrasse, by zanieść chorym Komunię, widział płonące wybrzeża Odry i tłumy uciekinierów. Gdy wracał, cieszył się, że jeszcze może odprawiać msze u siebie. Choć ostatecznie zabudowania św. Maurycego nie uniknęły losu dzielnicy, a ksiądz po wojnie wyjechał, z wyposażenia i tak uratowało się wiele. W roku 2015 znać jeszcze rękę dawnego gospodarza. Zostały naczynia liturgiczne i ornat, obrazy i rzeźby. Proboszcz też pozostał. Nad ołtarzem w północnym skrzydle transeptu namalowany Chrystus, obok Niego widać postać w koloratce.
Chronik über die Belagerung Breslaus 1945 – kronika oblężenia Breslau powstawała jako zapis obserwacji i rozmów księdza z innymi duszpasterzami, cywilami i żołnierzami. Cytuje dokumenty, obwieszczenia, ulotki. Świadczy o buncie autora przeciw bezbożnym, hitlerowskim Niemcom. Dużo w niej pożegnań, miejsc i ludzi. Żywych i umarłych. W ciągu tygodni walk ks. Peikert pochował koło kościoła 160 osób. Po zakończeniu wojny szczątki ekshumowano, ale ogród do dziś, jak mówi Patryk Drygała, może kryć w sobie ludzkie kości. Są przy Maurycym i groby symboliczne. W murze kościoła XIX-wieczne epitafium Wojciecha Cybulskiego, profesora języków i literatur słowiańskich na Uniwersytecie Wrocławskim. Z drugiej strony palec hrabiego Fredry, relikwia zamurowana w szkatułce. W 1970 prof. Bogdan Zakrzewski dostał go w krypcie Fredrów od Ukraińca, „na pamiątkę”. Celnikowi wyjaśnił, że to pamiątka po babci.
Człowiek ze znakiem P
– Tylko, proszę państwa: idźcie przez pasy! – woła przewodnik, ale setka wycieczkowiczów pędzi na przełaj, ku Hauke Bossaka. Kamienice i puste place pamiętają Twierdzę. Budynek tysiąclatki za nami na siłę wklejony w pejzaż Przedmieścia Oławskiego.
Wchodzimy do budynku szkoły średniej. Wreszcie ciepło! Aula Zespołu Szkół Teleinformatycznych przygotowana do próbnej matury. Przy każdym stoliku jedno krzesło, a między stolikami przepisowy odstęp. – Podczas oblężenia w tej auli miało miejsce „bardzo ważne wydarzenie”… Patryk Drygała urywa i czeka. A to było tak: „O godzinie 19 mam odprawić nabożeństwo w obozie dla cudzoziemców w żeńskiej szkole zawodowej przy Clausewitzstrasse 19 [Hauke-Bossaka – AS]. Umieszczono tam przeszło 3 000 cudzoziemców – Polaków, Ukraińców, Czechów, Węgrów, Serbów, Bułgarów, Francuzów. Z wielkim trudem uzyskali zezwolenie na odprawienie w auli wieczorem o godz. 19 cichej mszy św. oraz na chrzty i śluby. (…)Gdy wszedłem do tego domu, uderzył mnie widok trudny do opisania. Jest to jakby mrowisko pełne ludzi. (…) Powietrze takie w całym gmachu, że można się udusić.(…)W każdym kącie, na schodach, na korytarzach, w pomieszczeniach leżą bezdomni, odłączeni od swoich bliskich, znękani ludzie; muszą się obejść bez pociechy religijnej, a w większości są to Słowianie, których cechuje szczególna potrzeba religii.(…)Punktualnie o 19 aula jest pełna ludzi, głowa przy głowie. Niesamowity zaduch wypełnia pomieszczenie. Obawiam się, czy przetrzymam trudy tej godziny. (…) Kierownictwo obozu zastrzegło wyraźnie, że wolno śpiewać. Jakby ujrzeli cząstkę kraju rodzinnego ci pozbawieni ojczyzny, gdy rozpoczyna się ofiara mszy św. Łkanie i płacz wypełnia aulę. (…)Mimo zakazu śpiewu było rzeczą niemożliwą zatrzymać uczucia w sercach. Pod koniec runął przez aulę głos niby z jednej piersi; była to swojska pieśń polska, przerywana głośnym szlochem i płaczem ludzi, którzy mogli teraz w tym śpiewie przed boskim Zbawicielem i Jego Najświętszą Matką otworzyć duszę przepełnioną bólem”.
Na widowni wciąż cisza. – Są wśród nas ludzie z Klubu Ludzi ze Znakiem P, prawda? – przewodnik zwraca się w stronę widowni. Minie chwila, zanim na środek wyjdzie dwóch starszych mężczyzn. Jeden unosi w górę trójkątną plakietkę. W 1945 roku ostrzeszowianin, Jerzy Podlak, miał 14-lat. Był niewolnikiem w obozie pracy przy Clausewitzstrasse. Mężczyźni i dzieci, codziennie na rozkaz opróżniali opuszczone domy z łatwopalnych rzeczy, układali worki z piaskiem, zbierali i chowali trupy. Pan Jerzy dobrze pamięta Mszę w auli i proboszcza z Maurycego, do którego podeszli z ojcem i który pogłaskał chłopca po głowie. Zakazanym śpiewem Polaków było „Boże, coś Polskę”.
Po mszy ksiądz zszedł do piwnic: „Szedłem z Przenajświętszym przez wszystkie pomieszczenia i błogosławiłem chorych. Ze łzami w oczach patrzyli na mnie ci młodzi i starzy mężczyźni. Leżeli tu w wilgotnej, niezdrowej piwnicy, ledwo oświetlonej blaskiem świec. Nie przenika tu żaden promień słońca – przerażający obraz nędzy. Chętnie chodziłbym co tydzień do tych chorych, ale nie wolno”. Oglądamy puste już i suche pomieszczenia. Ściany przymusowo oskrobane ze śladów wojny i powodzi. Białe światło elektryczne oświetla surową cegłę, koralową i białą.
Wiadra pełne odciętych nóg
„W kościele Bonifratrów znalazłem miejsce dla mojej pracy duszpasterskiej” – pisał 8 czerwca ks. Peikert. Rozglądamy się po świetlistym, kolorowym kościele pw. Trójcy Świętej. Przy ołtarzu uśmiechnięty od ucha do ucha o. przeor Tomasz Dmowski opowiada o dziejach Zakonu i fundacji. Hospicjum Bonifratrów jest już symbolem. Marzeniem przeora jest remont budynków przy Pułaskiego i przeniesienie zakładu z Poświętnego. Po to, na przykład, potrzebny jest 1%
Ale nie tylko z hospicjum bonifratrzy chcą być kojarzeni. Ojciec przekonuje, że bonifraterski kaptur nie gorszy od cappucino, tyle tylko, że już na głowę nie wchodzi. Jest stylową dekoracją.
Gdy przeor lekkim krokiem oddala się, mikrofon wraca do przewodnika. Wzrok zaś gawiedzi od barokowych złotych zawijasów, głębin i niedopowiedzeń wędruje w dół, w stronę kamiennej podłogi i piwnic. Przez zakrystię, korytarze i podwórze poprowadzą nas do krypt.
Cmentarze zakonne z zasady nie są smutne, skoro bracia są znowu blisko, razem. Rzucają się w oczy rzędy identycznych, białych owalnych tabliczek. Brat przy bracie. „Fr. Hejnoł Doroteusz. Prof. 1937-1970. Zm. 15.12.1970”, fr. Piechalczyk, Symalla, Biernacki – co chwilę polskie, słowiańskie nazwisko (jeszcze w XIX wieku były pod Wrocławiem całe wsie mówiące po polsku!).
W tej krypcie od 1944 roku brat Doroteusz Hejnoł (Heynoł) ukrywał i leczył 100 radzieckich i amerykańskich jeńców – lotników. Przez ścianę cmentarz vel tajny szpital sąsiadował z oficjalnym Festungs-Lazarett IV (szpital wojenny). Przewodnik wyciąga zza pazuchy atrakcję nie lada. Tym razem niech się schowa „Kronika oblężenia”. Mówi, że kiedyś oprowadzał tu wycieczkę z Mazur. Zawiązała się rozmowa z jednym z uczestników, który potem przesłał mu wspomnienia swojego dziadka. Polski Mazur, przymusowo wcielony do Wehrmachtu, jako ranny był pacjentem tego szpitala. Widział, jak w piwnicach przeprowadzano operacje przy świecach, a gdy mury wstrząsała detonacja, do żywych ran sypał się pył. Od ścian nieustannie odbijały się odgłosy pił i sanitariusze wynosili kubły, pełne odciętych ramion i nóg. Podwórze pokrywały nosze z trupami. Na dachu budynku widniała flaga z dużym czerwonym krzyżem, by wrogowie oszczędzili chorych.
6 lat wcześniej, we wrześniu, taką samą flagę wywiesił polski szpital w Wieluniu.
Dobrzy bracia poszukiwani
98 jeńców przeżyło wojnę. Brat Doroteusz wrócił do ziołolecznictwa. Za jeńców państwo dało mu Złoty Krzyż Zasługi, ale zabrało szpital i aptekę. Dopiero w 1989 roku ówczesny przeor wziął akt nadania własności przez cesarza austriackiego i z dokumentem spisanym na koziej skórze poszedł do urzędu miejskiego. Na taki argument nie było mocnych. Klasztor, użytkowany jako klinika Akademii Medycznej, wrócił do właścicieli. W stanie przygnębiającym.
Stoimy przed budynkiem od strony podwórza, w głębi bunkier i resztki ogrodów. Klasztor woła o remont, a zakonników trzech. Ojciec przeor mówi, że Zakon czeka na nowych braci. „Ojciec przewodnik” namawia, by wesprzeć Towarzystwo Pomocy Hospicjum Bonifratrów. I rzecz jasna, by wstąpić do Koła Przewodników Miejskich. Co tu dużo mówić, potrzebne ręce do pracy.
Zmierzch we Wrocławiu, zmierzch Breslau
Wiatr, który ciął bezlitośnie od rana, wieczorem słabnie. Zza chmur nad Wrocławiem wychodzi słońce. Zmierzch 28 lutego 1945 w Breslau zapowiadał mroki piwnic i schronów. „Jak zwykle wieczorem, niebo czerwieni się od licznych pożarów, które szerzą spustoszenie głównie na południu miasta” – rozmyślał ks. Peikert nad swoją kroniką. 2 kwietnia spłonęły kościół i plebania.
Aleksandra Solarewicz
P. Peikert, „Kronika dni oblężenia. Wrocław 22 I – 6 V 1945”, Wrocław 1972
Fot. arch. Wikipedia
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Historia