banner ad

Sawicki: Wojujący ateizm w służbie zachodniego imperializmu

| 16 stycznia 2015 | 0 Komentarzy

ateizmGdy wystrzały z kałasznikowów odbijały się jeszcze echem od fasad paryskich kamienic, cały "wolny świat" pogrążył się w seansie oburzenia zbrodniczym zamachem na redakcję satyrycznego pisma "Charlie Hebdo". Wśród medialnego zgiełku zabrakło miejsca na refleksję prowadzącą do głębszego zrozumienia problemu, z którym mamy do czynienia. Kiedy tylko odłożymy na bok emocje, od razu nasuwają się nam oczywiste pytania. Czy dramatyczny czyn trójki młodych Arabów był odosobnionym aktem zemsty za publikację bluźnierczych rysunków, czy może miał głębsze podłoże, sięgające wymiaru geopolitycznego? W tym celu należy dokonać analizy związków wojującego ateizmu z agresywną polityką świata zachodniego wobec Bliskiego Wschodu, która zdeterminowała historię pierwszych lat XXI wieku. Jedynie w ten sposób można lepiej zrozumieć przyczyny, dla których to właśnie islamscy ekstremiści dopuścili się mordu na bluźniercach, obrażających przecież nie tylko islam, ale również wszystkie inne wyznania, a w szczególności endemiczne na terytorium Francji chrześcijaństwo.

Upadek Związku Radzieckiego postawił liberalny Zachód przed sytuacją, w której zabrakło "Innego", w opozycji do którego mógłby budować swoją tożsamość. Dzięki Carlowi Schmittowi wiemy, że istotą polityczności jest dychotomiczny podział na wrogów i przyjaciół. Emile Durkheim dodaje, że istotnym czynnikiem kształtującym tożsamość wspólnoty jest stosunek do dialektyki sacrum i profanum. W jego koncepcji formowanie społeczeństwa opiera się na wyodrębnieniu tych, którzy czczą sacrum od bluźnierców, którzy je profanują. W przypadku Okcydentu, przez dłuższy czas rolę tego wyznacznika europejskiej tożsamości pełniło chrześcijaństwo wszelkich denominacji. Jednakże w czasach nam współczesnych religia ta padła ofiarą sekularyzacji i za wyjątkiem kilku państw w rodzaju Polski czy Irlandii nie ma już żadnego wpływu na politykę i rzeczywistość społeczną. Równolegle do sukcesywnego zaniku religijności zachodził proces globalizacji, w efekcie którego Europa i Ameryka Północna stały się centrum światowej gospodarki, co spowodowało bezprecedensowy wzrost poziomu życia. Utrzymanie tego stanu rzeczy wymaga jednak eksploatacji krajów trzeciego świata, gdyż zasoby własne państw zachodnich są dalece niewystarczające, a siła robocza zbyt droga, by utrzymywać na miejscu produkcję przemysłową. Zachowanie tego korzystnego dla Zachodu stanu rzeczy wymaga jednak militarnej hegemonii, przy czym jej wykorzystywanie w warunkach demokracji wymaga szczególnej dbałości o względy propagandowe.

Tutaj właśnie przechodzimy do meritum sprawy. Symbioza sekularyzacji i globalizacji implikuje sojusz pomiędzy głównymi beneficjentami tych dwóch procesów. Nie ma sensu rozwodzić się nad związkiem pomiędzy ateistycznym materializmem, konsumpcjonizmem a rozwojem kapitalizmu, gdyż jest to dość oczywiste, a ponadto byłoby zbyt daleko idącą dygresją od tematu artykułu. Dlatego skupimy się wyłącznie na płaszczyźnie geopolitycznej. W ciągu ostatnich kilkunastu lat wojujący ateizm stał się intelektualnym instrumentem zachodniego imperializmu. Jesteśmy bowiem świadkami ekspansji demoliberalizmu na inne kontynenty, ze szczególnym uwzględnieniem świata muzułmańskiego. Strategiczne położenie w samym centrum wschodniej hemisfery, sąsiedztwo wspieranego przez wpływową diasporę Izraela, a także zasobność w ropę naftową przykuwają uwagę możnych tego świata. W tej sytuacji nie może dziwić sięganie przez wpływowe kręgi po argumentację odwołującą się do antyislamskich fobii. Poprzez forsowanie narracji o religijnym fanatyzmie, który sprzyja zacofaniu, ruch ateistyczny zdołał odwrócić uwagę społeczeństw od rzeczywistych, polityczno-ekonomicznych źródeł nierówności między bogatą Północą a biednym Południem. Kreowanie wizerunku wyznawców islamu jako tępych troglodytów, którzy zdobyli mniej nagród Nobla niż sam tylko Trinity College, przyczyniło się do ich dehumanizacji, co stępiło wrażliwość mieszkańców Zachodu na grozę bombardowań i okupacji bliskowschodnich państw przez siły NATO. Wreszcie, ateizm walnie przyczynił się do wytworzenia liberalno-laickiej tożsamości Okcydentu w opozycji do religijnych kultur Afryki czy Azji. W niniejszym artykule postaramy się wykazać, jak antyreligijna retoryka konsekwentnie dostarczała paliwa dla neokolonialnej polityki w muzułmańskim świecie.

Awangardą sił świeckości są obecnie publicyści i aktywiści skupieni w ruchu określanym jako tzw. nowy ateizm, wśród których wymienić należy przede wszystkim Richarda Dawkinsa, Christophera Hitchensa i Sama Harrisa. W pewnym uproszczeniu polega on na przekonaniu, że wobec rzekomo rosnących w siłę fundamentalizmów nie wystarczy już samo wcielanie w życie laickości, ale również należy podjąć otwartą walkę z religią jako taką. Jeszcze w ostatnich latach XX wieku nurt ten nie zdołał zaskarbić sobie zbyt dużej popularności, a islam nie był jeszcze głównym celem jego krytyki. Wszystko uległo zmianie 11 września 2001 roku, kiedy to porwane przez członków Al Kaidy samoloty wbiły się w Pentagon i wieżowce World Trade Center. Otworzyło to szerokie pole do współpracy między ateistycznymi harcownikami a polityczno-gospodarczym establishmentem Stanów Zjednoczonych i ich europejskich marionetek. Dawkins od razu wyczuł pismo nosem i zaledwie kilka dni po zamachach przypuścił na łamach The Guardian frontalny atak na religię jako źródło wszelkiego zła na ziemi. Od tego momentu raczej stroni od zaangażowania w kwestie polityki międzynarodowej, skupiając się raczej na swym własnym poletku – ewolucji, relacji nauki i wiary czy moralności. Niemniej jednak jego tekst sprzed trzynastu lat nieodwracalnie poruszył lawinę, która skutecznie zasypała nadzieje na rzetelną dyskusję nad tematyką bliskowschodnią.

Zupełnie inaczej było z pozostałymi przedstawicielami nurtu. Sam Harris, jeden z najbliższych sojuszników oksfordzkiego biologa, w swym zaangażowaniu w antymuzułmańską kampanię przerósł swego starszego kolegę, marnując przy tym znacznie więcej atramentu. Jego opus magnum o tytule "The End of Faith: Religion, Terror and the Future of Reason" zaczyna się od opisu ostatniego dnia życia terrorysty-samobójcy, będącego przyczynkiem do bezpardonowej krytyki religii jako, "najbardziej żywotnego źródła przemocy w historii świata". Zgodnie z linią nowego ateizmu Harris odrzuca dominujący dotychczas pogląd o konieczności tolerancji rozmaitych systemów wierzeń argumentując, że wciąż posiadają one potencjał działania, który może być wykorzystany przeciwko nowoczesnym społeczeństwom. Jak to ujął, "religia jest podobna do zaburzenia umysłowego, które pozwala skądinąd normalnym ludziom korzystać z owoców szaleństwa i uznawać je za święte". Nic dziwnego, że wprost nazywa islam "kultem śmierci" i wezwał do stosowania przemocy wobec jego wyznawców, ponieważ ich irracjonalny system wierzeń uniemożliwia prowadzenie z nimi pokojowego dialogu. W pewnym momencie zaproponował wręcz atak nuklearny na muzułmańskie państwa, oczywiście w imię pokoju i praw człowieka. Oprócz tego pokusił się m.in. o sformułowanie kuriozalnej tezy, że państwo Izrael wyniosło ideę praw człowieka na wyżyny, wobec tego Palestyńczycy powinni być wdzięczni syjonistom za umożliwienie im życia na terytorium ich państwa. Co ciekawe, powołuje się tutaj na Alana Dershowitza, jednego z czołowych zwolenników neokonserwatyzmu, znanego w Polsce z kuriozalnego procesu, jaki wytoczył prymasowi Glempowi za skrytykowanie grupki Żydów, którzy napadli na zakonnice z oświęcimskiego klasztoru. Jak widać, nie każdy fanatyzm przeszkadza kapłanowi nowego ateizmu, podobnie jak nie spędza mu snu z powiek brak logicznej spójności jego własnych wywodów. Oto bowiem wzywa do stworzenia etyki opartej na uczuciach szczęścia i cierpienia, a jednocześnie pochwala stosowanie tortur w wojnie przeciw terroryzmowi. Oczywiście nie trzeba dodawać, że w oczach Harrisa męki zadawane heretykom przez hiszpańską inkwizycję były niedopuszczalnym łamaniem praw człowieka i przejawem religijnego okrucieństwa.

Hitchens nie ustępował Harrisowi w swym radykalizmie. Po zamachach terrorystycznych z 11 września 2001 roku wezwał do wojny totalnej przeciwko islamskim radykałom, udzielając w późniejszych latach wsparcia neokonserwatywnej polityce George'a W. Busha. W okresie inwazji na Irak brytyjski dziennikarz przedstawiał świecką skądinąd dyktaturę Husajna jako teokrację, a także ostro krytykował swoich dawnych kolegów z lewicy za pacyfistyczną postawę wobec agresywnych poczynań sił NATO na Bliskim Wschodzie. Po zakończeniu katastrofalnej w skutkach bitwy o Faludżę żałował, że nie była ona wystarczająco krwawa. Warto tutaj wspomnieć, że według badań będący skutkiem stosowania białego fosforu i pocisków ze zubożonym uranem wzrost zachorowań na nowotwory w irackim mieście przyćmiewa analogiczne statystyki dla Hiroszimy po zrzuceniu bomby atomowej. W swojej apologii stosowanych w Afganistanie bomb kasetowych pisał w poetyckim uniesieniu, że ta wspaniała broń przebija ciała talibów, a wraz z nimi noszone nad sercem egzemplarze Koranu. Gdy podczas spotkania z fanami w Wisconsin zapytano go o Iran, odpowiedział, że nie uroniłby ani jednej łzy, gdyby ten zamroczony szyickim fanatyzmem kraj został w końcu starty z powierzchni ziemi. Również w swojej słynnej książce pt. "God is not Great: How Religion Poisons Everything" nie pozostawił wątpliwości co do swego stanowiska wobec mieszkańców Bliskiego Wschodu: "Uważam, że wrogowie cywilizacji powinni być bici, zabijani i ostatecznie pokonani. Nie mam zamiaru przepraszać za te słowa. Samobójczym kretynizmem jest twierdzić, że powinniśmy kochać tych, którzy nas nienawidzą, tych którzy chcą zabić nas i nasze dzieci, palić nasze biblioteki i zniszczyć nasze społeczeństwo. Nie mam cierpliwości wobec takiego nonsensu. (…) Nie mam zamiaru oddychać tym samym powietrzem, co ci psychopaci i mordercy, gwałciciele, sadyści i prześladowcy dzieci. Zabijanie ich jest dla nas obowiązkiem, ale również przyjemnością". Ów ociekający humanistyczną miłością bliźniego cytat nie wymaga komentarza. W swojej pochwale awanturniczej polityki Busha Hitchens stwierdził, że jedynie szereg wojen i rewolucji, niszczących złowieszcze wpływy kleru, może doprowadzić do demokracji i pluralizmu. Obowiązek głoszenia w świecie dobrej nowiny sekularyzmu spoczywa na Stanach Zjednoczonych, którym angielski publicysta przyznaje prawo do użycia wszelkich środków w celu wypełnienia tej szlachetnej misji.Nawiasem mówiąc, w kontekście zaangażowania w konflikt bliskowschodni Hitchensa i innych przedstawicieli nowego ateizmu dość kuriozalnie wygląda przekonanie wielu muzułmanów, wedle których wojny Busha były kontynuacją chrześcijańskich krucjat. Wynika ono ze skrzywionej przez pryzmat islamskiego kodu kulturowego optyki, która każe mieszkańcom Lewantu widzieć we wszelkiej ludzkiej aktywności motywację stricte religijną. I tak oto w oczach mahometan nieżyjący od 2011 roku guru bezbożników jawić się może jako następca papieża Urbana II, biskupa Ademara z Puy, św. Bernarda z Clairvaux czy bł. Marka z Aviano. Jeśli wspomnimy fakt, że Hitchens widział w rządzonym przez laicką partię Baas Iraku autentyczną teokrację, to czysto świecki konflikt między Stanami Zjednoczonymi a Irakiem urasta do rangi świętej wojny pomiędzy chrześcijańskimi dywizjami Busha a zastępami islamu pod sztandarem Saddama, który w oczach ateistycznego publicysty jest co najmniej inkarnacją imama Husajna.Podczas gdy Hitchens stawał na czele podżegaczy wojennych, umierający papież Jan Paweł II resztką sił przestrzegał Amerykanów przed rozpętywaniem bezsensownej wojny. Dziwnie to koresponduje z powtarzanymi tu i ówdzie przechwałkami o wyjątkowo pokojowym charakterze sekularyzmu w porównaniu do krwiożerczych knowań przywódców religijnych.

Uwydatnianie aspektów religijnych w problematyce bliskowschodniej było zresztą głównym orężem stricte neokonserwatywnych autorów. Jednym z najbardziej wpływowych amerykańskich orientalistów jest profesor Bernard Lewis z Uniwersytetu Princeton, o którym mówiło się, że jego twórczość była głównym paliwem intelektualnym inwazji na Irak. Uznawany za przywódcę frakcji "jastrzębi" wiceprezydent Dick Cheney wielokrotnie powoływał się na jego artykuł z 1990 roku pt. "The Roots of Muslim Rage". To właśnie w nim po raz pierwszy pojawił się termin "zderzenia cywilizacji", później rozwinięty przez Samuela Huntingtona w słynnej książce pod tym właśnie tytułem. Według Lewisa muzułmanom zabrakło dających do myślenia doświadczeń chrześcijańskiej Europy, rozdzieranej przez kilka wieków brutalnymi wojnami religijnymi, które w końcu doprowadziły jej mieszkańców do przekonania o konieczności rozdziału Kościoła od państwa i wyrzucenia wiary do sfery prywatnej. Natomiast wyznawcy islamu dopiero teraz przechodzą przez ten etap rozwoju swej świadomości, więc nadal jeszcze nie potrafią pojąć, że tylko świecka demokracja stanowić może panaceum na wszelkie zło tego świata. Co gorsza, upatrzyli sobie kozła ofiarnego w liberalnym Zachodzie, który zachęca ich kobiety do emancypacji, a ich dzieci do buntu przeciw tradycyjnym autorytetom. Konkluzję artykułu stanowi przekonanie o istnieniu dwóch monolitycznych cywilizacji, które nie potrafiąc się ze sobą porozumieć, muszą nieuchronnie popaść w konflikt zbrojny.Nie trzeba chyba dłużej rozwodzić się nad słabością argumentacji amerykańskiego orientalisty. Wystarczy wykazać na pojedynczym przykładzie, jak bardzo błędnie Bernard Lewis identyfikował przyczyny napięć między Zachodem a światem islamu. W rzeczywistości to Stany Zjednoczone poprzez swą imperialistyczną politykę wywołały alergiczną reakcję mieszkańców Bliskiego Wschodu, którzy zresztą wbrew jego tezom chętnie eksperymentowali z demokracją, tylko że bez poświadczającego demoliberalną ortodoksję imprimatur Waszyngtonu. Wystarczy wspomnieć o marnym końcu efemerycznych rządów irańskiego premiera Mohammeda Mossadegha, liberała na modłę francuską, obalonego z inspiracji… amerykańskich służb specjalnych. Jego "zbrodnią" nie było bynajmniej palenie na stosach innowierców, ale nacjonalizacja Anglo-Perskiej Kompanii Naftowej. W celu pozbycia się niewygodnego polityka zorganizowano "spontaniczną" manifestację poparcia dla wspierającego opcję proamerykańską szacha Pahlaviego. Teherański "Majdan" odniósł skutek i Persja powróciła na łono "wolnego świata". Dopiero później, wskutek katastrofalnych rządów perskiego monarchy, zaczął dochodzić do głosu radykalny szyizm. Antyzachodnia retoryka ajatollacha Homeiniego miała  bezpośrednią przyczynę w fakcie, że jego skompromitowany poprzednik był marionetką Ameryki. Tego jednak Lewis nie chciał przyznać.

Warto zastanowić się nad skalą wpływu tej narracji na rządy i społeczeństwa Zachodu. O ile nowi ateiści pełnią znaczną rolę głównie w urabianiu liberalnej części opinii publicznej, o tyle krytyka islamu autorstwa neokonserwatywnych myślicieli wywarła bez wątpienia decydujący wpływ na administrację prezydenta Busha, która dzięki demonizowaniu religii Mahometa mogła ubrać się w szaty obrońcy demokracji przed napierającymi z Bliskiego Wschodu hordami fanatyków. Nie można w tym miejscu interpretować zbyt powierzchownie pamiętnej gafy amerykańskiego prezydenta z września 2001 roku, kiedy to wezwał do krucjaty przeciwko terrorystom. W rzeczywistości chodziło o świętą wojnę w obronie zagrożonej demokracji. Retorykę tę chętnie podchwycił Osama bin Laden, który później wielokrotnie stosował terminologię z epoki wojen krzyżowych dla opisania amerykańskiej ingerencji w sprawy arabskie. Właśnie te wypowiedzi zainspirowały Andrew Sullivana, neokonserwatywnego libertarianina i zdeklarowanego syjonisty, do napisania artykułu pod znamiennym tytułem "This is a Religious War", w którym wykorzystał wspomniane słowa przywódcy Al Kaidy do zasadniczego ataku na monoteizm, aczkolwiek z zastosowaniem dość oględnego słownictwa. Otóż stwierdził on, że religia monoteistyczna zawiera w sobie inherentną cechę, która niechybnie prowadzi ją do terroryzmu: wpojony przez duchowieństwo brak krytycyzmu wobec doktryny religijnej. Przestrzegał jednocześnie przed próbami bagatelizowania wpływu wyznania na motywację arabskich ekstremistów. W jego przekonaniu jedynie przyznanie religii odpowiedzialności za wyrządzone zło pozwoli w pełni zrozumieć jego przyczyny. Podobnie jak Lewis, Sullivan stwierdził, że rozdzierające Europę wojny wyznaniowe nauczyły chrześcijan, że walka o idee wykraczające poza ludzką zdolność pojmowania nie ma najmniejszego sensu, a twarde obstawanie przy dogmatach może wyłącznie doprowadzić do podziałów. Właśnie tej lekcji miało zabraknąć muzułmanom. Główna słabość jego rozumowania polega na niekonsekwencji, z jaką przypisuje religii absolutną pewność co do słuszności swych dogmatów, a jednocześnie sam przejawia identyczną mentalność, gdy mówi o wyższości demokracji liberalnej nad innymi formami ustrojowymi. Pod płaszczykiem przywiązania do światopoglądowego pluralizmu skrywa się więc quasireligijna dewocja demoliberalizmu, mająca równie wielki potencjał wszczynania zajadłych konfliktów zbrojnych.

Zdecydowana większość mieszkańców Okcydentu przyjęła taką narrację za dobrą monetę. Zachodnie społeczeństwa, żyjące w "kryształowym pałacu" powszechnego dobrobytu i bezpieczeństwa, jakie gwarantowała im uprzywilejowana pozycja ich krajów w globalnym systemie gospodarczym, nie były en masse skłonne do głębszej refleksji nad przyczynami bliskowschodniego terroryzmu. Jak ujął to zgrabnie Mark Juergensmeyer, skądinąd zwolennik teorii religii jako źródła przemocy, Amerykanie obserwujący w przerażeniu wbijające się w drapacze chmur samoloty, porwane przez dziwnych, brodatych ludzi, których ojczyzn nie byli nawet w stanie pokazać na mapie, nie byli również zdolni do podjęcia próby wskazania racjonalnych przesłanek, jakie stały za dramatycznym czynem bojowników Al Kaidy. W takiej sytuacji rodzi się pokusa przypisywania tak egzotycznemu wrogu cech irracjonalnych, wręcz demonicznych. Także tutaj z pomocą przyszedł nowy ateizm, nieprzypadkowo odnoszący w ostatniej dekadzie ogromne sukcesy w promowaniu antyreligijnych fobii. Jego ogromnym sukcesem było wytworzenie w świadomości milionów ludzi dualistycznej etyki, według której dany występek jest oceniany w zależności od jego motywacji. Jeśli jest dokonany w imię wiary, wówczas zasługuje na potępienie. Jeśli jednak został popełniony z pobudek czysto świeckich, należy go traktować z większą pobłażliwością. W szczególności dotyczy to przemocy świeckiej mającej na celu obronę przed przemocą religijną. I właśnie w tym miejscu neokonserwatywne jastrzębie otrzymują zielone światło dla realizacji swych agresywnych zamierzeń.

 

Reasumując należy stwierdzić, że nowy ateizm ze swoją antyreligijną, a w szczególności antyislamską retoryką posłużył jako intelektualne paliwo agresywnej polityki Zachodu poprzez usprawiedliwienie jego poczynań w oczach liberalnej części opinii publicznej. Nie mogący liczyć na sympatię lewej strony sceny politycznej George W. Bush znalazł w Hitchensie i Harrisie pożytecznych sojuszników, neutralizujących na lewicy pacyfistyczne postawy, które zawsze cechowały tę stronę politycznego spektrum. W ten sposób nowi ateiści wypełnili identyczną rolę, jaka niegdyś przypadła rasistowskim teoretykom na XIX-wiecznych dworach brytyjskich czy belgijskich imperialistów. Dziennikarze pisma "Charlie Hebdo" jedynie zebrali burzę z wiatru zasianego przez ateistycznych ideologów. Wątpliwe jednak, by ogłupione społeczeństwa Zachodu potrafiły się zdobyć na coś więcej niż puste wyrazy solidarności.

Rafał Sawicki

 

Za: Xportal.pl

Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Polityka, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *