banner ad

Prof. Bartyzel: GazWyb” płacze nad niedolą narodowych socjalistów

| 25 lipca 2015 | 0 Komentarzy

DOLFUSSOd redakcji: Z okazji 81 rocznicy śmierci Engelberta Dollfussa przypominamy Państwu znakomity tekst profesora Jacka Bartyzela oryginalnie opublikowany w 2011 roku i stanowiący ripostę na paszkwil autorstwa Bartosza Wielińskiego oczerniający osobę tego wielkiego i zapomnianego przez historię popularną męża stanu –  który ukazał się na łamach (tak już Państwo zgadli) Gazety Wyborczej w styczniu tego samego roku.

 

Zgodnie ze spiżowym prawem Józefa Stalina o zaostrzaniu się walki klasowej w miarę postępów w budowie socjalizmu, dziennikarskie rottweilery z Michnikolandu dopadają i próbują rozszarpać kolejną ofiarę z galerii wielkich postaci historycznych. Tym razem procedura defaszyzacji została wszczęta przeciwko kanclerzowi Austrii w okresie międzywojennym, Engelbertowi Dollfussowi (1892-1934), poniekąd zresztą cudzymi rękoma, bo z powołaniem się na „austriackich intelektualistów”, apelujących, by Austria „rozliczyła się” z czasów faszystowskiej dyktatury rzeczonego Dollfussa (Bartosz T. Wieliński, Austriacy wybielają swojego dyktatora). Nietrudno się domyślić, że owi intelektualiści to na pewno tamtejsi pobratymcy stadka tubylczych „autorytetów moralnych”, tuczących się na garnuszku Agory. Zresztą, nawet i z treści donosu wynika jasno, że do austriackiej powtórki z „zapateryzmu” najbardziej pali się ta frakcja lewaków, którzy pomalowali się na Zielono.

Przypomnijmy wpierw pokrótce kim był Engelbert Dollfuss. Człowiek niewielkiego wzrostu, lecz wielkiego ducha, jeden z tych nielicznych, którzy egzemplifikują refleksję papieża Piusa XII (bez takich egzemplifikacji byłoby to niestety tylko „pobożne życzenie”) o polityce jako najwyższej po modlitwie postaci miłosierdzia. Polityk chrześcijański, ale nie żaden „chadek” jak paple pisarczyk z „GW” (austriacka Partia Chrześcijańsko-Społeczna opierała się wiernie o naukę społeczną Leona XIII i Piusa XI oraz o monarchistyczny korporacjonizm bar. Karla von Vogelsanga; „schadeczała” dopiero jej powojenna następczyni), lecz katolicki konserwatysta i w duchu także monarchista. Działając w skrajnie trudnych warunkach (rozszarpania Monarchii Austro-Węgierskiej w Wersalu i Trianon przez masońskie demokracje, które nienawidziły katolicką monarchię Habsburgów bardziej niż protestancką i militarystyczną monarchię Hohenzollernów; wygnania cesarza; osłabienia patriotyzmu austriackiego na rzecz już to międzynarodówek socjaldemokratycznej i komunistycznej, już to „wszechniemieckiego” nacjonalizmu, albo w odmianie liberalnej, albo nowszej – hitlerowskiej; wreszcie trudności ekonomicznych kadłubowej republiki), zdołał wyprowadzić państwo z kryzysu i nadać mu nową, uzdatnioną do normalnego życia, formę opartą o pięć zasad ustrojowych: chrześcijańskości, niemieckości, federalizmu, korporacjonizmu i władzy autorytarnej, które to pięć zasad proklamowała w imię Boga Wszechmogącego konstytucja oktrojowana w maju 1934 roku. „Po drodze” pokonał i stłumił dwie antypaństwowe rewolty: austriackich hitlerowców, dążących do Anschlussu (czerwiec 1933), oraz socjaldemokratów i komunistów, którzy wzniecili bunt w dzielnicy robotniczej Wiednia (luty 1934).

Chrześcijańsko-korporacyjno-autorytarny ustrój Austrii Dollfussa urzędowa historiografia i politologia Ciemnych Wieków Demokracji nazywa austrofaszyzmem albo klerofaszyzmem. Językowa wynalazczość sług demoliberalizmu jest niemal nieograniczona, bo można jeszcze napotkać takie perełki, jak półfaszyzm albo faszyzm imitacyjny; dajmy sobie jednak spokój z cytowaniem tego bełkotu i wróćmy do rzeczywistości. Kanclerza, który wcześniej uszedł już jednemu zamachowi, 25 lipca 1934 roku dosięgły kule siedmiu hitlerowskich zamachowców z esesmanem Ottonem Planettą na czele. Jego dzieło przetrwało jednak, acz tylko cztery lata. Mogło przetrwać i dłużej – a wraz z nim pokój w Europie – gdyby mocarstwa zachodnie wystąpiły zdecydowanie po stronie Austrii i zgodziły się na plan jego następcy – kanclerza Kurta von Schuschnigga (1897-1977) – restaurowania cesarstwa pod berłem arcyksięcia Ottona von Habsburga. Pomijając nawet względy legitymistycznej sprawiedliwości, jedynie to rozwiązanie mogło odbudować tożsamość austriacką alternatywną wobec nacjonalizmu „wszechniemieckiego”, którego popularność wykorzystywali austriaccy zwolennicy Anschlussu do III Rzeszy. Niestety, dla „wielkich demokracji Zachodu” Hitler – jako polityk bądź co bądź republikański, nienawidzący nade wszystko monarchii i arystokracji, i generalnie postępowy – był „mniejszym złem” niż restauracja klerykalnej i reakcyjnej monarchii. Tę wielką zdradę opisał sam Schuschnigg w przejmujących pamiętnikach W zmaganiu z Hitlerem – o dziwo, wydanych po polsku jeszcze w PRL (jeszcze zabawniejsze dla mnie osobiście to fakt, że przeczytałem tę książkę wypożyczywszy ją z więziennej biblioteki podczas internowania).

Taką to zatem postać chcą teraz zrzucać z pomnika „cyngle Michnika” do spółki z „austriackimi intelektualistami”. Lecz tym razem w retoryce defaszyzacji i pośmiertnego skazywania „dyktatorów z krwią na rękach” pojawił się nowy element, którego w żadnym razie nie powinniśmy przeoczyć. Pojawił się on nie dlatego, iżby nastąpiła jakaś zmiana taktyki: nie, pod tym względem nic się nie zmieniło, bo tubylcy ogłupiani tą propagandą od lat nadal mają wierzyć, że z komunizmem i innym złem walczyć wolno jedynie przez pisanie łzawych apeli o niełamanie „praw człowieka”, a jak już jest za późno, to można ofiarom wysłać na pomoc Panią Ochojską z jej „akcją humanitarną”. Ten nowy element pojawił się dlatego, że wymusiła go nieubłagana logika faktów oraz stratyfikacji „przyjaciół” i wrogów”. Jeśli bowiem Dollfuss był „odrażający i zły”, bo „prześladował” także (wielkoniemieckich) nacjonalistów i hitlerowców, to nie ma innego wyjścia, jak solidaryzować się również i z tymi jego „ofiarami” – jak by nie było to zdumiewające na łamach gazety, która z antyfaszyzmu uczyniła sobie najczęściej uprawianą rozrywkę łowiecką. Lecz to użalanie się nad „represjonowanymi” hitlerowcami zyskało jeszcze bardzo interesującą postać semantyczną, którą również powinniśmy dobrze zapamiętać. Czytamy bowiem: „Represje dotknęły socjaldemokratów, komunistów, nacjonalistów oraz zwolenników narodowego socjalizmu [podkr. moje – J.B.], którzy w myśl idei Hitlera chcieli przyłączyć Austrię do III Rzeszy”.

Widzicie już Państwo tę osobliwość? „Narodowego socjalizmu”! Przecież zazwyczaj w „przekaziorach” tego pokroju unikają jak diabeł święconej wody rozwinięcia owego terminu: nagminnie używa się enigmatycznego skrótu nazizm albo po prostu faszyzm. Skąd zatem ta nagła precyzja i skrupulatność? To akurat nie tak trudno rozszyfrować. W dyskursie publicznym, zwłaszcza medialnym, słowa nazizm i faszyzm należą do kategorii pojęć – a nawet zajmują w niej prymarne miejsce – które już przed laty (w przenikliwej książce The Ethics of Rhetoric) Richard M. Weaver określił jako devil-terms, oderwane od swojego źródłowego znaczenia i służące jedynie do napiętnowania realnego bądź urojonego wroga. Napisać zatem w tym kontekście (także, a nawet przed wszystkim emocjonalnym): „represje dotknęły… nazistów” albo „represje dotknęły… faszystów” byłoby jakimś okropnym zgrzytem, zupełnie nie comme il faut; ktoś jeszcze mógłby sobie pomyśleć, że autor (i gazeta, w której publikuje) współczuje tym, którzy ex definitione są bestiami, można ich więc co najwyżej słusznie karać, ale nigdy „represjonować”. Za taką wpadkę „cyngiel” mógłby nawet utracić dobrze płatną posadę. On jednak dobrze o tym wie, więc wprowadza ów zwykle niestosowny termin narodowy socjalizm, bo socjalizm to mimo wszystko wciąż god-term, słowo, które automatycznie budzić ma odczucia pozytywne, a przynajmniej wieloznaczne. Dalsze zabiegi jeszcze wzmacniają tę aprobatę lub przynajmniej bezpieczną neutralizację. Proszę tylko zauważyć: nie ma tu ani jednego przymiotnika, ani jednego zwyczajowego epitetu, który by owych narodowych socjalistów stawiał w niekorzystnym świetle. Ludzie tak określeni to nie bojówkarze, mordercy, uzbrojeni opryszkowie, tylko „zwolennicy” tej ideologii – jak jakiejkolwiek innej. Ani słowa, broń Boże, o „antysemityzmie”, zwykle przecież najważniejszym. Hitler to nie ktoś, kto chciał dokonać i dokonał w końcu agresji i aneksji suwerennego państwa, tylko ktoś, kto „miał ideę” przyłączenia Austrii do III Rzeczy. Mało to ludzie, a zwłaszcza politycy, mają „idei”? Przecież nikt nie ma do nich o to pretensji. Summa sumarum wychodzi z tych zabiegów następujący obraz: Bogu ducha winni obywatele austriaccy o różnych poglądach: socjaldemokraci, komuniści, nacjonaliści i narodowi socjaliści, bez wyraźnego i usprawiedliwionego powodu padli ofiarą represji ze strony brutalnego „reżimu” (ten devil-term też oczywiście pada) za swoje przekonania – znaczy się „idee”, takie lub owakie.

Czytałem niedawno tekst naukowy [sic!], w którym autor dokonał porównania gen. Franco z Hitlerem i wyszło mu, że w porównaniu z krwiożerczym Caudillo przywódca III Rzeszy to był całkiem sympatyczny facet i umiarkowany polityk, pragnący pojednania narodowego rodaków z różnych stron barykady. Coś podobnego mamy teraz w odniesieniu do Dollfussa, ale już na łamach „środka masowego rażenia”. Najwyraźniej zatem w ośrodkach decyzyjnych obozu postępu i tolerancji szykuje się istotne przesunięcie w kategoryzacji wrogów. To są chyba pierwsze zwiastuny nowej wykładni, w której nazizm i faszyzm stracą uprzywilejowane miejsce „arcywroga”, „zła absolutnego”, zdystansowane przez zło najohydniejsze: klerofaszyzm lub katofaszyzm.

W rzeczywistości, kanclerz Dollfuss, tłumiąc zdecydowanie obie rebelie: brunatną i czerwoną, zrobił to, czego winniśmy wymagać od prawdziwego męża stanu: ocalił – jak Pawłowy katechon – wspólnotę przed atakami sług Antychrysta. Nie ma bowiem większej roztropności, jak zadawać Rewolucji paraliżujący cios jeszcze w jej stadium Kiereńszczyzny, a nie czekać biernie na jakiegoś Lenina czy Hitlera, aż wyleje się ona jak wulkaniczna lawa, niszcząc wszystko. Ten wielki (duchem, nie wzrostem, przypomnijmy) austriacki patriota zrobił to, czego niestety nie uczynił prezydent Niemiec, marszałek Paul von Hindenburg, któremu w 1932 roku – a więc „za pięć dwunasta” – Carl Schmitt sugerował skorzystanie z art. 48 konstytucji dotyczącego wprowadzenia stanu wyjątkowego, oraz zdelegalizowanie obu antypaństwowych partii rewolucyjnych: komunistycznej i hitlerowskiej.

Zastanówmy się jednak co by się stało, gdyby sędziwy feldmarszałek skorzystał z tej rady? Niewątpliwie, obie partie tak silne, że stanowiły „państwa w państwie”, a przede wszystkim uzbrojone (komunistyczna mogła nadto liczyć na pomoc Stalina), stawiłyby zaciekły opór. Ceną za jego złamanie byłaby na pewno konieczność ukatrupienia tysięcy komunistów i hitlerowców (być może także socjaldemokratów, jeśliby zeszli z legalizmu i przyłączyli się do rebelii). Biorąc pod uwagę wszystkie dające się porównać parametry – liczba zabitych mogłaby być rzędu tej z hiszpańskiej wojny domowej. Nawet po stłumieniu oporu działałyby też zapewne trybunały specjalne, skazujące działaczy obu partii – i słusznie, bo zło musi być wypalone do zgorzeli, aby się nie powtórzyło. Zważmy teraz na szali te represalia z jednej strony – i wszystkie okropności reżimów: hitlerowskiego i komunistycznego oraz II wojny światowej, z drugiej strony: czyż zdrowo myślący człowiek może mieć jakiekolwiek wątpliwości co wybrać?

Lecz gdyby historia potoczyła się w ten właśnie sposób, to możemy również pokusić się o zrekonstruowanie narracji o tych wydarzeniach w organach postępu i tolerancji pod każdą szerokością i długością geograficzną. Lałyby się tam strumienie krokodylich łez nad brutalnym zdławieniem demokracji przez reakcyjną soldateskę w służbie wielkiego kapitału i pogrobowców monarchii. W takiej atmosferze, po dziesięcioleciach snucia tej opowieści, jakiś rząd Joschki Fischera czy innego zielono-czerwonego rozliczałby pośmiertnie dyktatorów z krwią szlachetnych rewolucjonistów na rękach i wydawał ustawy o „pamięci historycznej”, to znaczy o skazaniu na amnezję i wieczną hańbę wczorajszych zwycięzców a apoteozie wczorajszych pokonanych. Rozkopane groby komunistów i hitlerowców stałyby się sanktuariami, do których prowadzono by wycieczki szkolne. Tym drugim może jakiś historyk wypomniałby półgębkiem „nacjonalistyczne odchylenie”, ale darowano by je jako ofiarom reakcji i szczerym socjalistom. Szczątki parteigenosse Ernsta Thälmanna z KPD i parteigenosse Adolfa Hitlera z NSDAP doznawałyby zgodnej czci publicznej w Muzeum Bohaterów Rewolucji Socjalistycznej, spełniającego taką rolę „edukacyjną” jak dziś Muzeum Holocaustu. Stada młodocianych imbecyli na całym świecie nosiłyby t-shirty z podobizną Adolfa Hitlera, niczym drugiego (a chronologicznie pierwszego) „Che” Guevary, tak samo zatłuczonego przez najemników imperializmu gdzieś w Schwarzwaldzie czy gdziekolwiek indziej. A kluby gejowskie od San Francisco po Warszawę przybierałyby dumne imię parteigenosse Ernsta Röhma.

 

Prof. Jacek Bartyzel

 

za: legitymizm.org

Kategoria: Historia, Jacek Bartyzel, Polityka, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *