Prof. Bartyzel: Demoniczność teatru
Myliłby się ten, kto by sądził, że takie ekscesy, jak porno-sztuka we Wrocławiu to tylko wytwór zboczonych inklinacji stukniętej reżyserki, która zresztą otwarcie wyznaje, że pornografia i wszelkie "nienormatywne zachowania seksualne" ją fascynują. To jest wierzchołek góry lodowej (a raczej siarczanej), szerszego zjawiska i świadomego przedsięwzięcia, którego poletkiem eksperymentalnym stał się w ostatnich dekadach teatr, bynajmniej nie tylko polski.
Ono ma swój początek jeszcze w tzw. drugiej reformie teatru, której apogeum przypadało na lata 60. ubiegłego wieku, a która ogłosiła, że – w przeciwieństwie do pierwszej – nie interesuje jej żadna sztuka, czy autonomia teatru jako sztuki samoistnej i odrębnej od innych sztuk, zwłaszcza od "Pana Słowo", lecz tylko i wyłącznie "działanie" i to wcale nie "autonomiczne", lecz utylitarne i "parateatralne".
Kluczem do rozszyfrowania tej intencji jest slogan: "teatr jako narzędzie zmiany społecznej". Do jego rozpowszechnienia przyczynił się zwłaszcza (nieżyjący już) brazylijski lewak, który założył tzw. Teatr Uciśnionych, Augusto Boal. Ten slogan jest coraz częściej powtarzany również w Polsce przez "twórców" obecnej generacji, a także "teatrologów" wychowanych w tym samym nastawieniu. A trzeba wiedzieć, że pojęcie "zmiany społecznej", na pozór dość niewinne i używane też w sensie opisowym przez socjologów, ma swój dookreślony, tylko "ezoteryczny" sens w ideologicznym języku trockistów, gdzie stanowi po prostu eufemistyczny zastępnik dla ich pierwotnego hasła "rewolucji permanentnej", którego ostrość niektórych odstrasza, stąd trzeba było wymyślić coś bardziej strawnego dla ucha. I dlatego również nawet próby reakcji ze strony władz publicznych, eklezjalnych czy ludzi dobrej woli skrzykujących się spontanicznie nie będą skuteczne, jeśli nie będzie nimi powodowała świadomość tego faktu, że nie chodzi tutaj o żadną sztukę, artyzm czy "wolność twórczą", ale że przeciwnik jest takim samym terrorystą politycznym, jak islamiści, który chce zniszczyć społeczeństwo, tylko w inny sposób i innymi metodami; że to nie są żadni "artyści", tylko rewolucjoniści.
Ktoś może powie, że to dziwne, iż rewolucja obrała sobie za narzędzie instytucję tak na pozór marginalną w kulturze współczesnej, zdominowanej przez nieporównanie bardziej masowe i dysponujące nieskończenie bogatszymi technicznie środkami media i formy rozrywki. Ale takie podejście to ogromny błąd, ponieważ nie docenia ono ogromnej mocy widowiska, które choć bezpośrednio obejmuje swoim oddziaływaniem garstkę ludzi, to dysponuje ono czymś, czego nie ma żadne inne medium i żadna inna forma działania artystycznego lub para-artystycznego. Tą siłą jest interakcja pomiędzy żywymi ludźmi, z których jedni coś komunikują korzystając ze wszystkich środków ekspresji nazywanej nie bez kozery “magią” czy “oczarowaniem”, drudzy zaś ten przekaz chłoną. W tej interakcji dokonuje się przeistoczenie i komunia, jako jego skutek. Nietzsche swoją genialną intuicją rozpoznał ten czar pisząc w pracy o genezie tragedii o “dionizyjskim upojeniu”, sprawiającym, iż “śpiewając i tańcząc objawia się człowiek jako członek wyższej społeczności; zapomniał chodzić i mówić i jest gotów tańcząc wzbić się w powietrze. Z ruchów jego przemawia oczarowanie, w jego głębi dźwięczy coś nadprzyrodzonego; bogiem się czuje, on sam kroczy teraz tak zachwycony i wyniosły, jak by we śnie bogów widział kroczących”.
Ale problem w tym, że ta demoniczna siła teatru może być zarówno agatodemoniczna, jak w katarktycznym działaniu tragedii Ajschylosa czy Sofoklesa, lub w misteryjnym teatrze średniowiecza, czy w hiszpańskim dramacie eucharystycznym (auto sacramental) , lecz może być również kakodemoniczna, jak właśnie w tym, co dzieje się teraz. Wielki chrześcijański filozof teatru Henri Gouhier pisał ongiś, iż w teatrze zachodzi “łaska obecności”, dzięki obdarzeniu życiem postaci – osób działających, dlatego teatr “reprezentuje najwyższy wysiłek człowieka, by stać się obrazem Boga”. W tym sensie nie ma teatru bez transcendencji. Lecz może być to również fałszywa transcendencja, szatańska, i wówczas scenę wypełnia inna obecność – Złego. Bo scena złożona z tych kilku czy więcej desek jest przecież tylko mikrokosmosem odbijającym jak w soczewce makrokosmos realnego teatru świata, gdzie (jak pisał Gabriel Marcel) o duszę człowieka walczą siły pozaziemskie dwojakiego rodzaju: jedne próbują go pociągnąć ku Bogu, drugie popychają go w otchłań potępienia.
Profesor Jacek Bartyzel
za: facebook
Kategoria: Jacek Bartyzel, Kultura, Prawa strona świata, Publicystyka, Społeczeństwo
Byłem w teatrze, lecz szybko uciekłem,
strach iść z dorosłym, strach chodzić tam z dzieckiem.
Czy to jest dzisiaj nazbyt staroświeckie:
wysławiać niebo, ostrzegać przed piekłem.
Wygląda na to, że barbarzyńcy wcale nie wyginęli.
Ci współcześni , bez dzidy i topora w diabolicznym kotle ważą strawę skisłą.
https://www.youtube.com/watch?v=FaB_dFAua-s (3:20)
Jakie to szczęście, że pan prof. Bartyzel wtedy się pomylił. Oto ona jest!