„Matylda” albo wielka lipa
Historia zadurzenia się Mikołaja w baletnicy polskiego pochodzenia, Matyldzie Krzesińskiej, jest autentyczna, jednak reżyser usilnie chce zrobić z pannicy pierwszą i jedyną miłość życia Mikołaja II, którą przecież nie była. Matylda to cukiereczek. Słodkie dziewczę rzuca się w ramiona każdemu, kto popadnie, ale jest przecież taka ładna i dobra… Natomiast narzeczona Mikołaja, Aleksandra Heska to prawie czarownica. Nerwowa, brzydka anorektyczka, i do tego podstarzała. Karykaturę stanowi też Mikołaj II, tylko w innym sensie. To tęgi chłop o pyzatej twarzy (zupełnie nie pasuje do pierwowzoru) i maślanym spojrzeniu. W głowie ma niewiele, bo jest opętany jedną myślą. Nie wie, co robi, co i rusz wykonuje dziwne gesty, ucieka, zarzeka się, że nie chce korony. W końcu mdleje podczas własnej koronacji, bo pojawiła się tam Matylda, krzycząc: "Niki!!!". Jego ojciec, Aleksander III, to demencyjny dziadek, którym przecież nie był. A cała familia panująca jest zepsuta do cna.
Co się twórcy udało, to wątek tajnych agentów Dworu (zadatki na ciekawy kryminał) oraz piękne kostiumy i wnętrza. Poza tym "Matylda" jest to kicz kostiumowy z odrobiną staroruskiego okrucieństwa w tle. Mogę zrozumieć oburzenie rosyjskich monarchistów.
Aleksandra Solarewicz
Kategoria: Aleksandra Solarewicz, Recenzje