Jacek Bartyzel: Między Arystotelesem a Moniką Olejnik
„…ci, którzy obmyślają doskonałe prawodawstwo, mają na oku cnotliwość, względnie przewrotność obywateli. Widoczne więc z tego, że państwo, które naprawdę zasługuje na tę nazwę i nie jest nim tylko z istnienia, musi się troszczyć o cnotę. Inaczej bowiem wspólnota państwowa staje się układem sprzymierzeńców, który od innych układów, zawieranych z odległymi sprzymierzeńcami, różni się jedynie co do miejsca, a prawo staje się umową oraz (…) rękojmią wzajemnej sprawiedliwości bez możności natomiast urabiania dobrych i sprawiedliwych obywateli” (Polityka, 1280b).
Tako rzecze Arystoteles. Okazuje się, że wprost przeciwny pogląd na tę kwestię ma Monika Olejnik, która powiada: „Państwo nie powinno wyznaczać obywatelom, co jest moralne, a co nie. Państwo nie może decydować o tym, czy mamy zawierać związki małżeńskie, czy nie” (Niech politycy nie zaglądają do naszych sypialni, „Gazeta Wyborcza”, 25 IV 2008).
W obliczu tak jaskrawej sprzeczności stanowisk należałoby poważnie zastanowić się, którego z owych dwojga wielkich filozofów winniśmy posłuchać: Arystotelesa ze Stagiry czy Moniki z Tefauenu? Sprawa nie jest o tyle prosta, że w dzisiejszych czasach mniemania naszej myślicielki medialnej wcale nie należą do odosobnionych. Przeciwnie: tak zwana deontologiczna koncepcja sprawiedliwości, która ignoruje cnotę (dzielność etyczną) oraz nakazuje spuścić „zasłonę niewiedzy” na dotyczące dobra i zła przeświadczenia (traktowane jako wyraz subiektywnych emocji), z dużym powodzeniem aspiruje do rangi ideologii panującej.
Tym, którzy nie z racji ugruntowanych przekonań, lecz z powodu nazbyt lękliwego serca obawiają się przeciwstawić ideologii państwa jako zwykłego kontraktu „sprzymierzeńców”, wyjałowionego z substancji etycznej, poddajemy pod rozwagę jeden argument dotyczący konsekwencji obu stanowisk. Otóż, jeśli pozostaniemy na gruncie Arystotelesowskiej koncepcji dobrego państwa, musimy faktycznie uwzględnić ryzyko, że jest ono tworem podatnym na zepsucie. W tym wypadku oznacza to, że skorumpowane państwo uzna się za twórcę norm moralnych a nie jego strażnika i obrońcę, wskutek czego będzie też korumpować obywateli. Przypadki takie nietrudno wskazać, lecz przecież z reguły dotyczą one państw, które życie publiczne (i nie tylko) swoich obywateli uczyniły polem doświadczalnym którejś z ideologii. Wszelako w samej naturze państwa jest coś tak fundamentalnie konserwatywnego, że można powiedzieć, iż w normalnych warunkach (to znaczy wolnych od ideologizacji) sam instynkt popycha je raczej do respektowania, zachowywania i ochraniania niezależnych od woli prawodawcy norm prawa „wyższego”, czyli tego, o którym Cyceron powiadał, że nie stanowi go ani lud, ani senat, i że było ono, jest oraz będzie zawsze i wszędzie takie samo. Nadto, jeśli obowiązkiem poszanowania owego prawa i troszczenia się o cnotę obarczymy – jak Stagiryta – państwo, to nie będzie rzeczą nierozsądną założyć, że obywatele nie będą wówczas narażeni na modelowanie ich życia moralnego podług osobistych koncepcji i upodobań najbardziej nawet sławnych myślicieli, którzy przecież, niezależnie od wielkości ich rozumu, mogą się mylić.
Cóż natomiast stanie się w wypadku przeciwnym? Otóż, jeśli państwo podda się pouczeniom danym mu przez Tefauenitkę i pokornie podkuli ogon, wycofując się z interweniowania w sferze etycznej, to ktoś nieuchronnie będzie musiał wypełnić powstałą próżnię, albowiem żadne społeczeństwo, nawet najbardziej permisywne, nie może istnieć bez ogólnej choćby orientacji w przedmiocie tego, co jest moralne, a co nie. Nie trzeba daleko szukać aspirantów do tej roli, bo nawet nie próbują oni skrywać swoich intencji. Są nimi właśnie tacy, jak Monika O., Tefauenici i inni funkcjonariusze „czwartej władzy”, których moralne przeświadczenia – tak się składa – na każdym punkcie są w zupełnej sprzeczności z powszechnymi nakazami prawa naturalnego, i którym wciąż jeszcze, mimo ich wysiłków, hołduje także większość zwykłych obywateli. W tej sytuacji wszystko to, co Tefauenici wymyślą jako kolejne „prawo człowieka”, państwo, pozbawione wcześniej własnej kompetencji w materii etycznej, będzie miało obowiązek posłusznie ratyfikować i wcielić w życie. Wszystko to, czego natomiast zabronią – jak na przykład pytania przez księdza dzieci na lekcji religii czy rodzice są po ślubie (patrz artykuł Moniki O.) – państwo będzie zobowiązane ścigać jako ohydną zbrodnię.
Można mieć pewność co do determinacji Tefauenitów w zakresie doprowadzenia ich rewolucji moralnej do ostatecznego zwycięstwa. Wszakże sama Monika Tefauenitka po wielokroć dowiodła, że dobra z niej czekistka, gotowa zmiażdżyć każdego faszystę czy klerykała, stojącego na drodze postępu; tak ideowa, że nie zawaha się nawet przed zdemaskowaniem – jak teraz w osobie posła Jarosława Gowina – wroga zagnieżdżonego w Platformie Obywatelskiej. Przypomnijmy, że Pan Poseł, który tak w ogóle jest za metodą in vitro, chciałby prawo do niej ograniczyć do małżeństw, i to już wystarczyło, by ściągnąć na siebie gniew Tefauenitki.
Proste porównanie skutków obu rozwiązań: hipotetycznych nadużyć ze strony troszczącego się o cnotę państwa oraz pewnej dyktatury moralnego relatywizmu i konwencjonalizmu sprawowanej przez oligarchię z „niezależnych” mediów, powinno dawać do myślenia. Nawet bojaźliwym.
prof. Jacek Bartyzel
za legitymizm.org
fot. Wikipedia, Creative Commons
Kategoria: Społeczeństwo