banner ad

Gdzie oni są: kapłan i żołnierz?

| 5 czerwca 2013 | 0 Komentarzy

jacekbartyzelPośród historyków idei utarło się przekonanie, że Juan Donoso Cortés osiągnął wyżyny – w tym wypadku stosowniejsze byłoby: niziny – bezdennego pesymizmu, nie tylko antropologicznego, ale i historiozoficznego. Nawet Carl Schmitt pisał (cytuję z pamięci, więc pewnie niedokładnie) o potwornych wybuchach paroksyzmów pesymizmu wielkiego Hiszpana. Mniemam jednak, że w porównaniu z tym, co możemy obserwować dzisiaj, pesymizm Donosa jawi się jako łagodny, ba – wręcz przesadnie optymistyczny. Dowód? Proszę bardzo.

Pod koniec bardzo apokaliptycznego w tonie Discurso sobre la situación general de Europa – mowy wygłoszonej w Kortezach hiszpańskich 30 stycznia 1850 roku – Donoso zwrócił uwagę na dwie archetypiczne figury, na pozór odmienne, a w zasadniczej swojej funkcji niezmiernie podobne, które wciąż powstrzymują napór demokratycznego i rewolucyjnego barbarzyństwa, w nich zatem można upatrywać nadziei ocalenia cywilizacji. To kapłan i żołnierz. Obu łączy życie nie dla siebie i nawet nie dla swojej rodziny, lecz bezgraniczność poświęcenia, gotowość oddania własnego życia w ofierze: u pierwszego dla ocalenia niepodległości społeczeństwa religijnego, u drugiego dla ocalenia niepodległości społeczeństwa cywilnego. W związku z tym, kapłana i żołnierza łączy też pewna – jak pisze Donoso – „szorstkość” (aspereza) sposobu życia, co sprawia, iż widząc kapłana, mamy wrażenie jakbyśmy obcowali z żołnierzem; z drugiej zaś strony – świętość, która sprawia, iż wojsko wydaje nam się jakby duchowieństwem. Jeśli wolno dopowiedzieć coś w bardzo prostych słowach do wykładu Mistrza, to nie tylko żołnierz, ale i kapłan, powinien być kimś, kogo należy się w pewnym sensie bać: nie tak oczywiście, jak boimy się bandyty czy groźnych zjawisk natury, ale tak, jak przystoi odczuwać „bojaźń i drżenie” wobec czegoś lub kogoś, co przekracza zwykłą, ludzką miarę. Sam pamiętam z dzieciństwa, że tak to odczuwałem.

Czy coś pozostało z tego mysterium tremendum, dla Donosa jeszcze oczywistego? Zacznijmy od przypadku żołnierza: kim on dziś jest? Obraz kreowany, ale zapewne w znacznym przynajmniej stopniu zgodny z prawdą, to wyspecjalizowany w swoim fachu „profesjonalista”, taki sam jak hydraulik, informatyk czy analityk giełdowy. Oczywiście, nie mam nic przeciwko profesjonalizmowi i w tej dziedzinie (dlatego m.in. uważam pod tym względem za naiwnego Makiawela, który twierdził, że „milicje narodowe” mają wyższość nad zawodowymi wojskami najemnymi). Rzecz w tym, że jest to profesjonalizm sprowadzony do szkolenia się i wykonywania „fachu” bez jakichkolwiek elementów, mówiąc skrótowo, „nadprzyrodzonych”. Co więcej, żołnierz współczesny wykonuje swoje „zadania” tak jakby w „godzinach pracy”, natomiast jego „prawdziwe życie” toczy się poza nimi, „po godzinach”. Bycie żołnierzem nie kształtuje jego etosu, jako istoty z innego wymiaru, niż codzienne życie cywilnej „reszty”, składające się z zarabiania, handlowania, kupowania, kopulowania, podróżowania itp. To lepiej lub gorzej, nieraz świetnie, wyszkolone „maszyny do zabijania”. I znów, nie wzdrygam się na myśl o zabijaniu: żołnierz musi przecież zabijać; chodzi o to, że nie przyświeca temu żaden naprawdę godny szacunku i usprawiedliwienia cel. Brak celu to byłoby zresztą jeszcze mniejsze zło: współczesnego żołnierza najbardziej demoralizuje cel fałszywy, ten, w imię którego na pole bitwy wysyłają go jego zleceniodawcy. Dzisiejszy żołnierz nie walczy za Boga, Wiarę, Cesarza, Króla, Honor i Ojczyznę – niechby i za Naród, chociaż to już moderne całkiem. On jest wysyłany na misje „humanitarne” i „pokojowe”, dla „przywrócenia” demokracji i praw człowieka, dla kontroli prawidłowości „procesu demokratycznej stabilizacji”. Oto chichot historii, którego nie przewidział Donoso: on obawiał się tylko, że pod wpływem rewolucyjnej demagogii armia zniknie, nie przyszło mu do głowy, że armia może stać się zbrojnym egzekutorem „rewolucji demokratycznych”.

To samo zachodzi w obrębie stanu kapłańskiego (czy w ogóle to sformułowanie jeszcze odpowiada rzeczywistości, także jeśli chodzi o samoświadomość współczesnych oratores?). Tak jak ze „stanu żołnierskiego” wyparowała świętość, tak trudno dostrzec u dzisiejszych księży ową „szorstkość”; zastąpiła ją powszechnie wręcz „celebrowana” zwyczajność, nawet wyreżyserowane „kumpelstwo”. W szczególnych przypadkach – myślę tu oczywiście w tej godzinie o sprawie ks. Adama Bonieckiego, ale to przecież tylko kolejny przypadek całej serii – zachodzi coś jeszcze gorszego. Nie wdając się w różnicowanie poszczególnych przypadków, których gama jest ogromna: od otwartej apostazji, jak ks. Więcławskiego – „Tomasza Polaka”, po „zwykły” krytycyzm antykościelny, sadzę, że można wskazać coś, co wszystkie je łączy. Jest to – będąca dokładnym przeciwieństwem owej „szorstkości”, także w relacjach ze „światem” – pewna uderzająca przymilność „kontestatorskich” księży wobec tegoż świata. Wszyscy oni doskonale wiedzą, że każdy, rzekomo „niepokorny” ksiądz zyska natychmiast sympatię i wsparcie ze strony możnych tego świata, czyli przede wszystkim mediów i tzw. autorytetów. Jest to, jak widać, pokusa w ich wypadku niemożliwa do odrzucenia: być chwalonym i podziwianym za „odwagę”, wyróżniając się od anonimowego tłumu pogardzanych „sukienkowych” (nb. gdybyż to była prawda, bo ilu księży chodzi jeszcze na co dzień w sutannach?). Do tego dochodzi rzecz jeszcze bardziej jaskrawo przecząca twierdzeniu Donosa, iż kapłan to ten, co czuwa nad niepodległością społeczeństwa religijnego. Ci kontestatorzy, o których mowa, dawno już porzucili to zadanie: więcej, budzi ono ich odrazę, jako przejaw niedopuszczalnego „integryzmu”. W to miejsce wykluła się w ich umysłach zupełnie inna i dziwaczna idea: bycia bezstronnym. Jeśli wczytamy się w ostatnie elukubracje ks. Bonieckiego, to właśnie taka intencja jest dobrze widoczna: poszukiwania jakiegoś „trzeciego miejsca”, jakiegoś „neutralnego” punktu obserwacyjnego, z którego można z równym dystansem oceniać zarówno „przeklerykalizowanie” życia publicznego, jak i ekscesy antyklerykalne, które jednak natychmiast muszą być usprawiedliwione pierwszym, jako rzekomą przyczyną drugiego. Jest to idea dziwaczna, albowiem wybierając kapłaństwo nie można być „bezstronnym”; to jest jednoznaczne i à outrance opowiedzenie się po stronie Chrystusa, a przeciwko Jego piekielnym wrogom i ich ziemskim sługom. Każdy „bezstronny” kapłan zdradza po prostu swoje powołanie, jest naśladowcą nie Chrystusa, lecz równie „bezstronnego” zwolennika demokracji proceduralnej i plebiscytarnej zarazem, Poncjusza Piłata. Nawiasem mówiąc szkoda, że Piłat zarządzając referendum ludowe nie zadał prócz zasadniczego pytania: „uwolnić Jezusa czy Barabasza?” jeszcze pytania dodatkowego: „kto się wstrzymuje od głosu?”. Gdyby tak było, poznalibyśmy za jednym zamachem skład pierwszej w historii partii liberalnej – i partii „katolików otwartych” na różne opcje.

Gdzie oni są: śpiewał w innych mrocznych czasach bard mojego pokolenia Grzegorz Ciechowski. No właśnie: gdzie oni są – kapłan i żołnierz?

prof. Jacek Bartyzel

za legitymizm.org

Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *