„G.K. Chesterton. Geniusz Ortodoksji” – wywiad z Autorem
Z okazji wydanej nakładem Wydawnictwa eSPe, fabularyzowanej biografii Chestertona, pt. „G.K. Chesterton. Geniusz Ortodoksji”, nad którą Dystrybucjonizm.pl objął patronat medialny, mamy przyjemność zaprezentować wywiad z autorem książki, panem Jaremą Piekutowskim.
Z lapidarnej notki biograficznej dowiadujemy się, że jest Pan z zawodu socjologiem, z zamiłowania zaś poetą, autorem felietonów, blogerem i wokalistą. Czy mógłby Pan nieco przybliżyć naszym czytelnikom własną osobę?
Gdybym miał opisać się w kilku słowach, to powiedziałbym, że jestem odkrywcą tajemnic. Od dzieciństwa lubiłem tajemnicze wejścia, włazy, groty, lubiłem wszystko, co ukryte, wszystko, czego nie dało się w prosty sposób kontrolować czy objąć rozumem. Po wielu latach przeczytałem – właśnie u Chestertona – że apetyt na tajemnicę to cecha zdrowej osobowości. Więc ilekroć przestaje mnie pociągać to, co tajemnicze, mówię sobie: „Oho, czas na korektę kursu”.
Mój żywioł to słowo. Jako wolny strzelec przede wszystkim prowadzę badania społeczne, ale do zakresu zadań mojej firmy należy także np. (cytuję) „działalność artystyczna wykonywana osobiście”. Na co dzień zajmuję się więc pisaniem i mówieniem (czasami zdarza się także liczenie, jeżeli już koniecznie trzeba). Śpiewam też w zespole Pomerania Ensemble, z którym wykonujemy przede wszystkim muzykę dawną. Co do pisania – owszem, długo prowadziłem bloga, ale przyszedł w moim życiu moment, w którym stwierdziłem, że życie nie może być próbą generalną (oby taki moment przyszedł w życiu każdego człowieka). Wtedy zacząłem zwracać się do szerszej publiczności. Współpracowałem już z kwartalnikiem „eSPe”, „Gazetą Świecką”, a ostatnio najbliżej mi do „Więzi”.
Podobnie jak bohaterowi mojej książki, wiele czasu upływa mi na długich, nocnych rozmowach o sprawach najważniejszych. Mam wokół siebie galerię niezwykle barwnych typów, którzy tę przyjemność mi regularnie zapewniają, i za których dziękuję codziennie Panu Bogu.
Czy świadome rozwarcie wrót Kościoła rzymskokatolickiego okazało się w Pana życiu czynnikiem decydującym o rozpoczęciu osobistej „przygody” z Chestertonem? Wcześniej uznał go Pan wszak za nudziarza, dlaczego akurat w tym przypadku zechciał Pan dać autorowi drugą szansę i, od początkowej obojętności, przemierzyć drogę, której owocem jest jedna z najpiękniej napisanych książek o G.K.C.?
To prawda – w czasach licealnych rzuciłem w kąt „Latającą gospodę” stwierdziwszy, że jest to potworna, angielska nuda. W pewnym momencie życia okazało się jednak, że potrzebuję Chestertona. Sam jeszcze o tym co prawda nie wiedziałem, ale wkrótce stało się to oczywiste. Drugą szansę dałem mu 8 lat po mojej konwersji na katolicyzm, kiedy już dawno otrząsnąłem się z neofickiego entuzjazmu i kiedy w moim życiu duchowym zaczęły się naprawdę solidne dylematy. Otaczał mnie katolicyzm ponury, polegający przede wszystkim na wypełnianiu różnych norm moralnych (i to właściwie nie wiadomo, dlaczego), na ascezie, bolesnym trudzie i odrzuceniu świata. Brakowało w nim życia. I choć jego wyznawcy powtarzali okrągłe zdania o tym, jaki Jezus jest dobry, to nijak nie było tego widać po ich smutnych i zaszczutych twarzach. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy chcę mieć z tym wszystkim coś wspólnego. I oto pojawił się znów Chesterton. A przyszedł przez Lewisa. Przeczytałem „Tę ohydną siłę”, która do dziś jest jedną z najważniejszych dla mnie książek, i przy okazji natknąłem się na wzmiankę, że Chesterton był dla Lewisa jedną z inspiracji. Dobrze się poukładało, że trafiłem na „Ortodoksję”. Czytałem ją w nocy, w pociągu Szczecin-Przemyśl (kto tego nie przeżył, ten nie wie, co to jest). I to była prawdziwa bomba. Jakby ktoś rozwalił duszne, czarne dekoracje i ukazał światło. Więc jednak jest życie! Miałem przed sobą człowieka, który czerpał autentyczne siły i radość z duchowości, która mi się wydawała martwa. Pisał o tym niezwykłym językiem, jakiego nie uświadczyłem wcześniej u żadnego katolickiego publicysty. Używał paradoksu ze swadą właściwą buddyjskim koanom. To życie mi się udzielało. No, Mister Chesterton – powiedziałem – pomyliłem się co do pana…
Książka powstała w konwencji fabularyzowanej biografii i czytelnik ma możliwość niemal oddychać tym samym powietrzem, co Gilbert Keith Chesterton; wszystko to dzięki niezwykle barwnemu i bezpośrednio chwytającemu za serce językowi, którym prowadzi Pan tę niezwykle ujmującą opowieść. Skąd pomysł na taki, niezwykle udany zabieg literacki? Proszę też zdradzić, gdzie zdobywał Pan pierwsze szlify pisarskie, doskonalił warsztat i na kim się wzorował?
Cieszę się z tej metafory z powietrzem, bo sądzę, że powietrze nad Londynem przełomu wieków XIX i XX było bardzo przyjemne. Nie były to jeszcze czasy smogu.
Jak mówiłem, słowo to mój żywioł. Podobnie jak ojciec Brown przy wykrywaniu przestępców, starałem się przy pisaniu tej książki przede wszystkim wczuć się w samego Chestertona i wielokrotnie studiowałem jego książki zarówno w oryginale, jak i w tłumaczeniu. Tym razem nie zdążyłem pojechać do Londynu, ale wspominałem moją podróż tam sprzed kilku lat, czytałem o życiu codziennym w Anglii za czasów królowej Wiktorii i później. Lubię dawną kulturę angielską, więc sprawiało mi to radość. I jeszcze jedno: choć jestem sceptykiem względem modlitwy wstawienniczej (takie formy duchowości lepiej chyba rozumieją kobiety…), to uprawiałem ją, być może w nie do końca ortodoksyjnej wersji – zakładając, że Chesterton jest teraz gdzieś blisko Wielkiego Redaktora, zwracałem się do niego uprzejmie i po dżentelmeńsku, żeby może słówko Mu szepnął. I – choć może to być wytwór wyobraźni – podczas pisania czułem nieraz cichą obecność jego i jego żony Frances. Nieraz w postaci napomnienia: „Ejże, popraw to zdanie”.
Natomiast jeżeli chodzi o pióro, to mam swoje niedościgłe wzory. We współczesnej polskiej prozie jest to przede wszystkim Antoni Libera. Sądzę, że nie ma sobie równych. Zarówno „Madame” jak i „Godota i jego cień” czytałem wiele razy w różnych konfiguracjach, a ostatnio powaliło mnie na kolana jego opowiadanie „Niech się panu darzy”. Z dawniejszych autorów – Bruno Schulz. To niezwykłe połączenie misternego języka z owym „chwytaniem za serce”. Z twórców anglojęzycznych – oczywiście Lewis i Tolkien, i – co może wydać się zaskakujące – Samuel Beckett (nie sądzę, by Chesterton zachwycał się jego twórczością, gdyby mógł ją poznać). Bardzo ważni byli też anglojęzyczni poeci – Whitman, Yeats, Eliot, Emily Dickinson. To moi mistrzowie, od nich się uczyłem.
Z książki od początku bije niesamowite ciepło, czytelnik żyje światem Chestertona, jego głębokim dziękczynieniem i radością, co też – jestem tego pewien – u niejednej osoby będzie powodem wzruszeń i na twarz zawezwie od dawna powstrzymywane łzy. Uchwycił Pan zdaje się kluczowe sentymenty i cezury z życia człowieka, który idąc pod rękę z wdzięcznością odnalazł Boga, chciałoby się powiedzieć, z życia człowieka świętego. Proszę o kilka słów komentarza odnośnie rozpoczętych niedawno działań zmierzających do beatyfikacji, a w konsekwencji kanonizacji G.K.C?
Pojęcie świętości w potocznym rozumieniu jest bardzo zniekształcone. Święty większości ludzi kojarzy się z nudnym moralistą, z ascetą i ewentualnie z różnego rodzaju cudami. Według mnie święty to żywy i kochający człowiek. W tym znaczeniu moim zdaniem Chesterton jest bez wątpienia świętym. Słyszałem, że są wątpliwości co do tego procesu, gdyż wg niektórych trudno Chestertonowi przypisać „heroiczne cnoty”. A cóż to ma być, ten heroizm? Czy ma to być jakieś nieludzkie i bolesne przezwyciężanie siebie na siłę, czy może autentyczna siła promieniująca z człowieka, siła, dzięki której nie boi się on mówić prawdy i kochać? Ja stoję na tym drugim stanowisku.
Wygląda na to, że jestem hagiografem. Pewnie trochę tak – ale sam mimo ogromnej sympatii miewam krytyczny stosunek do Chestertona. Zdarzało mu się na przykład w ferworze dyskusji mocno naciągać niektóre argumenty. Z rozemocjonowanymi nietzscheanistami i darwinistami tamtych czasów dawał sobie radę doskonale, ale dzisiejsi, chłodni filozofowie analityczni i psychologowie ewolucyjni byliby dla niego dużo większym wyzwaniem. Potrzebujemy nowych, jeszcze silniejszych Chestertonów.
W trakcie zeszłorocznej konferencji poświęconej Chestertonowi, wybitny eseista i tłumacz – Lech Jęczmyk, zaprezentował mi tomik z wyborem poezji angielskiej zawierający kilka polskich przekładów wierszy Belloka, słusznie przy tym twierdząc, że tylko prawdziwy poeta jest w stanie umiejętnie tłumaczyć poezję. W swojej książce ukazał Pan prawdziwy kunszt i w tym zakresie, poczynając od przekładu wierszyków z rodzaju Clerihew, poprzez pierwsze liryczne próby G.K.C z „Dyskutanta”, Kosmiczną Fabrykę, Jedność Filozofa z Naturą, Madonna Mia. Czy myślał Pan może nad wydaniem osobnej pozycji, zawierającej wybór poezji Chetsertona? Czy podjąłby się Pan np. tłumaczenia Ballady o Białym Koniu, bądź Lepanto? Proszę też wyjawić, czy już wcześniej publikował Pan gdzieś swoją lirykę i kto zalicza się do grona Pana ulubionych poetów?
To byłoby ogromne wyzwanie. Nie jestem wprawdzie filologiem angielskim, ale genialny Barańczak też nie jest – więc może w przyszłości, po dłuższym szlifowaniu warsztatu, mógłbym podjąć takie zadanie. Chesterton w poezji używa języka dość prostego, nie zawsze są to wiersze doszlifowane, ale zdarzają się w nich genialnie nietypowe zestawienia słów (choćby we wspomnianej „Kosmicznej fabryce”). Dlatego cenię go też jako poetę, choć eseistą i prozaikiem był lepszym. Obawiam się jednak, że dłuższe formy takie jak „Ballada o Białym Koniu” w całości mogą być mało strawne dla polskiego czytelnika. Wyobrażam sobie raczej wybór różnych dzieł, a wśród nich – fragmenty poematów. Wydaje mi się, że G.K. sprawdzał się lepiej w krótkich formach. Moim ulubionym wierszem Chestertona jest „Ostatnia maskarada” (The Last Masquerade), w której opowiada swojej ukochanej o tym, jak po latach będzie patrzył na nią, przyprószoną siwizną i za „zasłoną” starości, przez którą widać radość jej nieśmiertelnych oczu. Każdej kobiecie życzyłbym męża, który napisze jej taki wiersz, i będzie się podobnego spojrzenia konsekwentnie trzymał w życiu.
Moje wiersze ukazywały się póki co tylko w niszowych wydawnictwach pokonkursowych. Natomiast grono ulubionych poetów mam duże. Poza wymienionymi wcześniej twórcami anglojęzycznymi – należą do nich przede wszystkim Herbert, Barańczak, Krynicki, Rilke, Miłosz, Brodski i Tuwim. Za serce chwyta mnie Gałczyński i – choć to pewnie młodzieńczy sentyment – Stachura.
Pańskie dzieło obfituje również w ciekawostki faktograficzne, czy to bezpośrednio dotyczące życia Chestertona, czy też jego czasów; naszych czytelników szczególnie ucieszy piękny fragment dot. dystrybucjonizmu, jaki jest Pana stosunek do tego systemu, a raczej nie systemu, lecz skierowanej do każdego z osobna, gospodarczej opowieści spod szyldu ChesterBelloc ?
Nawet na koncie facebookowym w miejscu, w którym można opisać własne poglądy polityczne, mam wpisany dystrybucjonizm. Jest to jednak napisane z lekkim przymrużeniem oka, bo mimo lektury wielu artykułów na Państwa portalu nadal nie jestem przekonany, czy dziś dałoby się wprowadzić w życie zasady opisane w „Zarysie zdrowego rozsądku”. Natomiast duch dystrybucjonizmu – obrona prawa własności, decentralizacji, różnorodności i przedsiębiorczości, ale także element antysystemowego, antykorporacyjnego i antypaństwowego anarchizmu – to coś, co jest mi w polityce i ekonomii najbliższe. W Polsce póki co nie ma partii, która by się do tego choćby zbliżyła. Chesterton ma cały czas mało następców, którzy opisaliby we właściwy sposób metody zastosowania dystrybucjonizmu na co dzień. Ale Państwa portal wykonuje tę robotę solidnie i życzę Państwu wszystkiego dobrego.
W posłowiu napisał Pan o swej niezgodzie na „wizję chrześcijaństwa depresyjnego, smętnego, w którego centrum stoi śmierć i ukrzyżowanie, a ciało jest źródłem zła i zagrożeniem.” Z pewnością jest to postawa bliska Chestertonowi, o którym Franz Kafka powiedział „On jest tak bardzo szczęśliwy! Niemal mogę uwierzyć, że odnalazł Boga.” Jak na co dzień odnajduje Pan tę, nieodłączną chrześcijaństwu, radość spotkania z żywym Jezusem?
Przede wszystkim w ciszy. Związany jestem duchowo z tradycją medytacyjną Ojców Pustyni. Bywam w lubińskim klasztorze benedyktynów. Bardzo inspiruje mnie chrześcijański Wschód. Podobnie jak Tomasz Budzyński, jestem „dzikim człowiekiem ze Wschodu”
Przez większość życia siedziałem „w głowie”, teraz schodzę gdzieś głębiej, poza myślenie. Czasem jest to trudne, ale radości z tego płynącej nie da się porównać z niczym innym. Ostatnio niezwykle ważne są też dla mnie spotkania z niepełnosprawnymi przyjaciółmi we wspólnocie „Wiary i Światła”. To ludzie pełni życia, o którym my nieraz nie możemy nawet pomarzyć.
Kończąc, czuję się w obowiązku wyrazić apel, by każdy Polak, który jeszcze nie podjął swej wędrówki z Gilbertem Keithem, nie decydował się rozpoczynać jej, tak jak Pan, od Latającej gospody. Więcej jednak, niech wolno mi będzie wyrazić sugestię, aby nie rozpoczynał jej od żadnego z dzieł G.K.C., lecz wiedziony tym wywiadem postanowił odwiedzić rodzinny firmament Gilberta, „Diddiego” i „Wujka Kasztana”, który tak ciepło zarysował i rozpromienił Pan niniejszym tomem. Dziękuję za wywiad.
(Autora podpytywał Paweł Kaliniecki)
za http://www.dystrybucjonizm.pl/g-k-chesterton-geniusz-ortodoksji-wywiad-z-autorem/
Kategoria: Kultura, Społeczeństwo