banner ad

Fundamentalna nierównowaga na rynku pracy – porażka ekonomii czy systemu wartości?

| 18 kwietnia 2014 | 0 Komentarzy

dzeci _warsztaty_kiermasz_54_pJeśli chodzi o makroekonomię i mikroekonomię, to na żadnym polu przez ostatnie kilka dekad nie dokonano takiej ilości badań i takiego rozwoju, jak nad metodami ekonometrycznymi (statystycznymi). Kontrola makroekonomicznych wielkości jak podaż pieniądza, a nawet zagregowana skłonność do konsumpcji (poprzez redystrybucję dochodu narodowego – biedniejsi mają wyższą niż bogaci) nieodzownie łączy się z rozwojem matematycznych modeli.

Tymczasem sytuacja w Europie przypomina dotarcie do ślepego zaułka. Pomijam przy tym bezsensowny upór polityków co do euro: Podczas, gdy w Górnej Bawarii bezrobocie wynosi ok. 3%, w Andaluzji (Hiszpania) wynosi ono 36%. Zgodnie ze wszelką makroekonomiczną sztuką, obydwa rejony wymagają zupełnie innego potraktowania ekonomiczno-politycznymi narzędziami. Tak może być jednak tylko na pierwszy rzut oka.

Prawdziwy kryzys Europy nie wynika z zaburzeń w makroekonomicznych wielkościach i relacjach między nimi: Są to zaledwie efekty, które wynikają w dużo mniejszym stopniu z ideologicznych przekonań stron sporu, czyli liberałów i socjaldemokratów, niż mogłoby się im to zdawać. Rdzeń problemów jest jednakże nie do rozwiązania także za pomocą czystej technokracji, w której lubują się europejscy chadecy.

Weźmy na tapetę państwo, które podaje się nam aktualnie za wzór do naśladowania, czyli Niemcy. Od paru lat bezrobocie u zachodniego sąsiada oscyluje w granicach 6-8%, czyli jest blisko tzw. „pełnego zatrudnienia”. Mimo to realne zarobki w Niemczech nie wzrastają. Jednak każdy żyjący w Niemczech ekonomista wie, że co do danych rządowych, nawet tak transparentnego (do przesady) rządu jak Republiki Federalnej Niemiec, należy mieć ograniczone zaufanie.

Po pierwsze, dane (notabene: nie tylko dotyczące bezrobocia) makroekonomiczne są obarczone poważnym obciążeniem zwanym problemem agregacji (W. Röpke). Krótki wgląd do danych regionalnych Eurostatu burzy sielankowy obraz niemieckiej gospodarki: Byłe regiony NRD ciągle borykają się z bezrobociem sięgającym 15-20%, okresowo i miejscowo nawet większym. Ponad 20 lat po zjednoczeniu dysproporcje między postkomunistyczną gospodarczą pustynią, a świetnie prosperującym na solidnych fundamentach ex-RFN, nie zostały zasypane, co więcej: Wszelkie ruchy niwelacyjne zamarły. Szczęśliwy ten, kto może w Brandenburgii czy Meklemburgii pracować i zarabiać zachodnie pieniądze (sektor publiczny, samorządowy, pracownicy supermarketów czy prawnicy). Biada reszcie. W gruncie rzeczy niemieccy politycy chadeccy i socjaldemokratyczni nie mają żadnego pomysłu, jak zaradzić problemom w Hiszpanii czy Grecji. Inaczej dawno rozwiązaliby podobny problem u siebie.

Dla uczciwości, nie dotyczy to tylko Niemiec: Jeszcze większe rozbieżności pojawiają się przy porównaniu np. południowych Włoszech z północnymi. Podobne mamy przy porównaniu Belgii Walońskiej z Flamandzką. Wielkich miast angielskich z Walią i Kornwalią. W Szwecji wybrzeżem z północą kraju. Wymieniać można bez końca. Jedynym stabilizatorem tych dysproporcji jest oczywiście polityka redystrybucji. Używam tego określenia nie w sensie makroekonomicznego „polepszacza”, ale środka do zapewnienia jako takiego pokoju społecznego.

To jednak nie koniec. Regionalne dysproporcje można jeszcze odczytać z danych Eurostatu – problem pojawia się jednak już przy danych liczbowych. W Niemczech istnieje duża dysproporcja między statystykami bezrobocia a odbiorcami świadczeń socjalnych (tych drugich jest prawie dwa razy więcej). Do tego dochodzą ludzie będący na utrzymaniu rodziny czy pracującego małżonka – ale to w tym punkcie pominiemy. O różnicy między jednym i drugim można powiedzieć tak: W Niemczech są bezrobotni na „pełen etat” (większość bezrobotna od dłuższego czasu, tzw. „twardy rdzeń bezrobocia”), jak i wielka rzesza „półbezrobotnych” – osób pracujących na zasadzie częściowego zatrudnienia, tzw. Minijob, do ok. 450€, jak i niepełne etaty – do pół etatu także przysługuje świadczenie wyrównujące, jeśli pensja nie przekracza pewnego pułapu. Jak zwracał niegdyś magazyn Wirtschaftswoche, wyliczenie faktycznego bezrobocia w takim systemie jest niemożliwe, na pewno jednak jest ono wyższe niż podają to oficjalne statystyki rządowych instytutów.  

W tym miejscu ważne, by wrócić do nauki P. Samuelsona o gospodarce: Rynek każdego dobra jest swego rodzaju aukcją. Wygrywa ten, kto jest w stanie zaoferować najwyższą cenę. Szczególnym przypadkiem tego jest rynek pracy (która – niezależnie czy nam się to podoba, czy nie – także jest dobrem): Jeśli oferowanych miejsc pracy jest mniej niż chętnych na nie, to potencjalni pracobiorcy znajdują się w sytuacji aukcyjnej: Wygrywa ten, kto zapewni pracodawcy mniejsze koszty (mniejsze koszty nabierają charakteru wyższej ceny) – efektem aukcji jest zbijanie płacy do momentu, w którym nie przeważą inne ekonomiczne czynniki, np. płaca rezerwowa, czyli wysokość świadczeń oferowanych przez państwo i zapewniających możliwość odrzucenia niezadowalającej oferty pracy albo umiejętności starającego się o pracę, które są nie do zastąpienia przez nikogo, kto oferuje jeszcze niższą płacę. W sytuacji odwrotnej – tj. w warunkach pełnego zatrudnienia – pozycja pracobiorców diametralnie się zmienia (jak zobaczymy w następnych akapitach: teoretycznie): Teraz to pracodawcy „biją się” o pracobiorców i aby zachęcić ich do pracy w swoim „zakładzie”, licytują się z innymi pracodawcami wysokością oferowanej płacy (czyli ceną za pracę). W warunkach pełnego zatrudnienia pensje gwałtownie wzrastają, co pokazuje przykład lat 50. w Niemczech Zachodnich.

Jak w przypadku każdej teorii, traktuje ona wyizolowane czynniki (wielkości) i bada wyizolowane związki przyczynowo–skutkowe między nimi. W praktyce mamy jednak do czynienia z działaniem mnogich czynników (wielkości) i efekt końcowy może być często zgoła odmienny od tego oczekiwanego w teorii. Biorąc przypadek Niemiec: Biorąc pod uwagę liczbę osób zatrudnionych na niepełnych etatach lub „minijob” i biorących wyrównujące świadczenia socjalne należy stwierdzić, że Niemcy są daleko od sytuacji pełnego zatrudnienia. Pracodawcy nadal są (teoretycznie) w komfortowej sytuacji – ciągle mając na względzie zagregowaną sytuację na rynku pracy. Bezrobocie jest – pozwolę sobie tutaj na opinię – bezużytecznym indykatorem sytuacji na rynku pracy (pomijam już absurdalną definicje bezrobocia, np. tę wg ILO – bezrobotnym nie jest np. ten, kto „poddał się” i od 6 tygodni w ogóle nie szuka pracy). Właściwym indykatorem jest liczba tzw. „otwartych etatów” (nieobsadzonych) i ogólna liczba ludzi bezrobotnych. Dopiero wtedy widać dysproporcję między zdolnością absorpcyjną siły roboczej danej gospodarki (czyli mówiąc w ludzkim języku: zatrudnienia określonej liczby osób), a jej „nadwyżką”, eufemistycznie nazywaną przez ekonomistów „armią rezerwową”, która nie znajdzie zatrudnienia, nawet gdyby obsadzić w danej chwili wszystkie wakaty.

Napisałem o komfortowej sytuacji pracodawców – celowo jednak dopisałem „teoretycznie”. Odnosi się ona do „agregatu”, jakim jest cały rynek pracy. Jednak i na tym makroekonomicznym odcinku zagregowane spojrzenie prowadzi nas do półprawd. Niemiecka gospodarka charakteryzuje się dużą liczbą długoterminowych wakatów. W połączeniu z dużą liczbą „długoterminowych” bezrobotnych świadczy to o fundamentalnej nierównowadze na rynku pracy – fundamentalnej w sensie, że nie jest ona do naprawienia żadnym narzędziem makroekonomicznym, którego działanie ograniczone jest do krótkiego okresu (jak zobaczymy: także i narzędzia średniookresowe są mało pomocne). Niemieccy pracodawcy są gotowi zatrudniać, ale mówiąc językiem potocznym – nie mają kogo. Armia rezerwowa siły roboczej, która jest gotowa podjąć pracy – odznacza się kwalifikacjami (lub co bardziej prawdopodobne: ich brakiem), które nie są przez pracodawców pożądane.

Dopiero w tym punkcie dochodzimy do rdzenia kłopotów, czyli do prawdziwych przyczyn makroekonomicznych nierównowag – a są nimi system edukacji, system wartości i regulacja dostępu do rynku. Niemcy cierpią na niedobór ludzi o wykształceniu praktycznym: stolarzy, hydraulików, informatyków, a nawet prawników. Brakuje także doświadczonej kadry managementu, która zdolna jest do kierowania zespołami o kwalifikacjach praktycznych. Są to wakaty, w których wymagane są jednocześnie: Zdolność do podjęcia dużego ryzyka, wysokie kwalifikacje zawodowe, szeroki ogląd spraw i poczucie odpowiedzialności.

Jest to o tyle zdumiewające, że Niemcy słyną ze swojego szkolenia zawodowego, jak i z edukacji nastawionej na „kreatywność”. To ostatnie można skwitować ironicznie, że Niemcy są zdania, że i kreatywności można się dyscyplinarnie wyuczyć: Jednak wysoki niedobór informatyków czy dobrej kultury pokazuje, jak głupie jest to podejście.

Pomijając jednak ten humorystyczny aspekt sprawy: Jak zwróciła niedawno niemieckim biurokratom Komisja Europejska, system szkolenia zawodowego w Niemczech jest o tyle dobry, o ile jest on jednocześnie problemem w szerszym kontekście. Jak w większości krajów zachodnich, dostęp do wykonywania zawodu jest ściśle regulowany i bezwzględnie koncesjonowany.

W samej szeroko pojętej branży budowlanej ponad 40 zawodów można wykonywać tylko, jeśli otrzyma się krajowy lub uzna się zagraniczny dyplom „majstra” („mistrza”) Izby Rzemieślniczo-Handlowej (IHK). Sytuacja na rynku „zawodów praktycznych”, jak i pochodnym rynku usług przez nich wykonywanych przypomina zatem ekskluzywny klub: Potrzeba od 3 do 5 lat, by do niego wejść – ale będąc już w środku, ma się zapewnione więcej niż tylko godne życie. Oczywiście jest to półprawda: „Majster” może dyktować wysokie ceny za swoje usługi, gdyż nie jest wystawiony na działanie mechanizmu konkurencji. Tutaj dochodzi także efekt Samuelsona-Balassy: usługi są dobrami niehandlowymi i nie muszą obawiać się konkurencji z zagranicy: ich ceny wzrastają zatem szybciej niż ceny innych dóbr wystawionych na konkurencję zagraniczną. Ale wysokie ceny są obciążeniem dla konsumentów: Pomijając wady statycznego modelu, w mikroekonomii przesunięcie w kierunku „surplus” renty producenckiej (czyli zysku producenta) odbywa się kosztem renty konsumenckiej. Konsumenci tracą na wysokich cenach. Nie miałoby to znaczenia, gdyby nie dochodził efekt znany z innego mikroekonomicznego modelu, mianowicie konkurencji. Mniejsza konkurencja zapewnia usługodawcom większy „mark-up”, czyt. większy narzut nad swoimi kosztami. Kluczowym czynnikiem jest zatem konkurencja na rynku danej usługi czy towaru, a nie wysokość cen, które w średnim okresie muszą dopasować się do płac. Im większa konkurencja, tym większa podaż dóbr i mniejsze REALNE ceny (podkreślenie moje), czyli mierzone parytetem nabywczym zarobków pieniędzy, jakie w portfelu mają konsumenci. 

Niemiecki rynek usług „praktycznych” jest silnie koncesjonowany. Sprawia to, że jest na nim dużo mniejsza konkurencja niż potencjalnie mogłaby być – z szkodą dla konsumentów. Lobby rzemieślnicze oczywiście obawia się otwarcia swoich rynków i broni się przed tym rękoma i nogami: Z całej Europy zjechaliby do Niemiec wykwalifikowani pracownicy, co spowodowałoby konieczność obniżenia cen. Przykład tego Niemcy doświadczyli w branży fryzjerskiej, więc są to obawy uzasadnione. Innym krajom z kolei groziły swoisty brain-drain, czyli wyssanie wykwalifikowanej siły roboczej, zatem i one podobny krok w Niemczech przyjęłyby z wielką trwogą.

Jednak jeśli kompensacja wakatów poprzez otworzenie się na wykwalifikowaną siłę roboczą nie wchodzi w grę, to przy porażce krajowego systemu edukacyjnego, wysyłającego w świat ludzi o kwalifikacjach nieodpowiadających zapotrzebowaniu przez pracodawców, nie ma żadnej ekonomicznej możliwości zniwelowania nierównowagi na rynku pracy.

Ma to też dwa ciekawe efekty uboczne. Pierwszy jest następujący: Jeśli pracownicy nie mają możliwości stworzenia „wartości dodanej”, to zapobiega to także przyspieszeniu obiegu wartości ogółem i np. zatrudnianiu ludzi (miejscowych!) o aktualnie niedopasowanych kwalifikacjach. Wzrost ogólnego popytu doprowadziłby do wzrostu popytu w branżach, gdzie aktualnie mamy do czynienia z równowagą lub nasyceniem. Każdy pracownik ma np. dzieci, które musi posłać do szkoły, potrzebuje fryzjera lub weterynarza, a także lubi kupić sobie książkę czy pójść na basen, każda rodzina musi także zrobić zakupy w supermarkecie, markecie budowlanym czy piekarni. Polityka limitowanego dostępu do zawodu i jej negatywny efekt jest zatem przykładem skumulowanego sprzężenia zwrotnego (efekt skumulowanej przyczynowości Myrdala) – w tym przypadku szeregowego ograniczania popytu.

Drugim efektem ubocznym (który pokrywa się z pierwszym) jest efekt wąskich gardeł w gospodarce. Brak możliwości ekspansji danych branż sprawia, że cierpią także kontrahenci (i poprzez wyższe ceny: odbiorcy towarów i usług tychże branż), którzy także nie mogą dokonać rozszerzenia produkcji. Producenci nie radzą sobie z odbiorem nadmiaru zleceń i muszą dokonywać selekcji wg najlepszych ofert cenowych i w mniejszym stopniu wizerunkowych. Także i tutaj efekt jest skumulowany i obraca się przeciwko tym, którym teoretycznie takowy system służy: Brak ekspansji innych branż ogranicza popyt na usługę rzekomych beneficjentów – a co za tym idzie – ogranicza ich zyski.

Doświadczenia Niemiec i przypudrowana przez nich dobrymi statystykami klęska zarówno w kwestii edukacji, jak i regulacji dostępu do zawodu, powinna być poważnym ostrzeżeniem dla wszystkich innych państw Unii Europejskiej. Jeśli Niemcy uważa się za „wzorowego ucznia” ekonomii, to mając na względzie wszystkie omówione kwestie, pozostałe kraje wypadają katastrofalnie. Zwłaszcza Polska powinna się mieć na baczności

Europie grozi kryzys dużo większy niż ten spowodowany czynnikami monetarnymi i zadłużeniem. Jest to kryzys straconego pokolenia, który swoje korzenie ma w systemie edukacji. Dzisiejsza młodzież w wieku od 13 do 19 lat jest w zasadzie dla tego kryzysu materiałem opałowym. Brakuje jej umiejętności praktycznych, elastyczności, a nawet elementarnej wiary w siebie (co widać np. po wzroście chorób psychicznych w tym przedziale wiekowym), jak i poczucia odpowiedzialności. System edukacji wypluwa młodzież bez umiejętności praktycznych, jak i bez systemu wartości, bez którego „przeżycie” krytycznych momentów (jak np. przekwalifikowanie czy redefinicja swoich oczekiwań wobec rynku pracy) nie jest możliwe. Nierównowaga na rynku pracy i nadwyżka siły roboczej, powodująca, że pracodawcy mogą narzucać wysokie wymagania kandydatom na obsadzenie wakatów powodują dodatkowy psychologiczny efekt: Odrzucenie 30-40 podań o pracę wzmacnia poczucie rezygnacji i braku poczucia własnej wartości, co z kolei skłania do wskoczenia w system świadczeń socjalnych, niż dalszego podjęcia ryzyka.

Powody tych wszystkich zjawisk tkwią w jeszcze wcześniejszej fazie edukacji: To w wieku 6-12 lat dziecko nabiera „rysów charakteru”, a co za tym idzie, kształtuje swój profil osobowościowy. Wg badań amerykańskiej psycholog prof. H. Palmer, człowiek nie jest w stanie zmienić raz ukształtowanej osobowości: Porusza się ona przez całość życia w ramach nadanych we wczesnym wieku „młodzieżowym”. Porażka w tym okresie oczywiście nie oznacza porażki w całym życiu: Jednak na pewno oznacza dużo większy ładunek psychicznej energii, jaka musi być podjęta, by przezwyciężyć swoje słabości. Często wiąże się to z koniecznością przeżycia szoku psychicznego, który jako jedyny jest w stanie zmienić hierarchię wartości.

Teraz każdy rodzic musi odpowiedzieć sobie na pytanie, jak katastrofalne skutki musi mieć system edukacyjny w przedziale 6-12 lat, który:

  1. Nieustannie obniża wymagania w tym kluczowym wieku, kiedy nieuformowane psychicznie dziecko jest najbardziej chłonne i gotowe do nauki;

  2. Obniża wymogi dyscyplinarne, czyt. obniża gotowość uczniów do przyjęcia większej dawki nauki, co sprawia, że wyegzekwowanie punktu a) staje się niemożliwe;

  3. Jest przestarzały względem metod i celów, np. cechuje go brak rozwijania umiejętności praktycznych, jak np. rzemieślnicze, jak i podejmowania ryzyka w rywalizacji, czego uczy zwłaszcza sport – nie jest przypadkiem, że system kapitalistyczny w Anglii i USA, gdzie szkolny i uczelniany sport jest silną tradycją i obowiązkiem, a nie dodatkiem do systemu edukacji.

  4. Miesza się piony kształcenia chłopców i dziewczynek, podczas gdy zainteresowania pierwszych skierowane są na umiejętności odnoszące się do obiektu (np. wspomniane umiejętności praktyczne) i rywalizację (sport), a drugich na umiejętności interpersonalne (komunikacja, empatia, opieka) i emocjonalność.

Oczywiście nie tylko system edukacji jest za to odpowiedzialny: Także wychowanie dziecka przez rodziców (niektórzy powiedzą, że zwłaszcza) ma tutaj swój fatalny wkład: Rodzice są dzisiaj często przy dziecku nieobecni, co sprawia, że niemożliwe jest przekazanie systemu wartości. Mamy dużo rodzin rozbitych: Sądy przyznają prawo do opieki w przytłaczającej większości matkom (często przez brak zainteresowania ojców opieką rodzicielską): W przypadku córek nie ma to takiego znaczenia, gdyż umiejętności interpersonalne przechodzą od matki. W przypadku synów ma to jednak fatalne skutki: Odcięci od praktycznych umiejętności jak i męskiego systemu wartości (odwaga, siła, odpowiedzialność, kreatywność, abstrakcyjne myślenie), które w domu przekazywane są od ojca, stają się pozbawieni swojej identyfikacji płciowej. Ma to swoje trwałe skutki w postaci chronicznej niepewności siebie, braku „rzemieślniczych” umiejętności, jak i braku poczucia odpowiedzialności (czego przykład powinien dawać ojciec opiekujący się matką). Dzisiaj bezrobocie jest wyższe wśród mężczyzn niż kobiet; Także rodzaj wakatów jednoznacznie wykazuje ich „męski charakter”. Uwaga dla feministek: Z tego biorą się także nierówności płacowe: O ile średnia mężczyzn jest większa, to bierze się to z mniejszej konkurencji w męskich zawodach. U kobiet większa konkurencja i nasycenie bardziej „kobiecych” rynków pracy sprawiają, że średnia jest nieco niżej.

Podsumowując: Płacimy olbrzymie „frycowe” za błędy ostatnich dziesięcioleci. Wzrastająca liczba rozwodów i rozbicie wartości rodzinnych oraz fatalny system edukacji są najgłębszymi przyczynami kryzysu na rynku pracy, tam, gdzie mamy do czynienia z najbardziej dokuczliwą „nierównowagą” ekonomiczną”, gdyż dotyczy ona zapewnienia podstawowego bytu (a to gwarantuje tylko praca). Nie zmieni tego ani polityka monetarna, ani nawet podatkowa czy regulacyjna – one wszystkie nastawione są na poprawę krótkoterminową. Tymczasem zmiany w „matrycy wartości” nie są do wyregulowania przez narzędzia ekonometrycznej matematyki.

Zakładając (będąc bardzo optymistycznym), że można matrycę wartości gwałtownie, szybko i na trwałe zmienić, to efekty i tak będą widoczne dopiero przy następnym pokoleniu – po ok. 20 latach (czyli dalej, niż sięga makroekonomiczna definicja „średniego okresu” – do 10 lat). Europę przeżywa okres straconego pokolenia młodzieży, która nie pasuje do ekonomicznej rzeczywistości, która technologicznie wyprzedziła przestarzałe systemy edukacji, jak i nie odpowiada wartościom przekazywanym w „bezstresowym” wychowaniu.

Dyskutowanie propozycji, jak to zmienić, sięgają daleko poza ramy tego artykułu: Jednak zależnie od ideologicznego nastawienia propozycje będą się od siebie różnić – liberałowie będą proponować deregulację rynku, prywatyzację i elitaryzację szkolnictwa czy zniesienie świadczeń socjalnych (co w przypadku tej nierównowagi będzie miało fatalne skutki w postaci społecznego buntu), socjaliści z kolei  będą opowiadać się za przymusowymi szkoleniami zawodowymi, większą redystrybucję środków na przekwalifikowanie oraz szerszą sieć systemu socjalnych zabezpieczeń, które w najlepszym przypadku tylko przyczynią się do jeszcze większego skostnienia obecnej sytuacji, w najgorszym: do jej dalszego zaostrzania. Jedni i drudzy nie są w stanie jednak dojrzeć, że to system wartości (których filarami są rodzice i szkoły) jest najbardziej fundamentalną przyczyną zastanej sytuacji – i nie tylko: To także on decyduje o tym, jak wiele możliwości naprawy sytuacji pozostaje nam w sytuacji kryzysowej.

A obecnie możliwości trwałej zmiany fatalnych trendów nie mamy wcale. Ekonomiści będą mogli co najwyżej zagadać się wzajemnie na śmierć i rozpłynąć nad statystykami (za którymi zawsze i tak stoją ludzkie wybory), a socjologowie rozpuszczać się w teoriach nowoczesności, które przydatne są chyba tylko im samym i w które chyba nawet oni przestają wierzyć.

Kamil Kisiel  

 

 

 

Kategoria: Ekonomia, Kamil Kisiel

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *