Były poputczik Miłosz
Przeczytałem w „Kulturze” (nr 45/46) artykuł Juliusza Mieroszewskiego Sprawa Miłosza. Autor twierdzi, że Miłosz nie jest nawet oportunistą i że „tego rodzaju postawa [nieufność do „nawróconego” Miłosza] jest obelgą dla narodu polskiego”. Jeśli uwzględnimy inne podobne głosy, okaże się, że postać tego dyplomaty Bierutowego zaczyna się powoli wywindowywać na piedestał bohatera narodowego.
Sprawa Miłosza świadczy, że wielu ludziom brak wyobraźni w ocenianiu rzeczywistości „na dystans”, jak to często obserwujemy u ludzi Zachodu. Będą czule reagowali na krzywdę psa lub kota w zasięgu ich wzroku, lecz nie potrafią wczuć się w tragedię Polaka-patrioty, od wielu lat pozbawionego ojczyzny. Miłosz rozczula do łez swym strasznym losem aktualnego „samobójcy”, który wybrał gorzki chleb emigracyjny, by tylko nie iść na kompromis ze swym sumieniem poety. I znikła gdzieś w tumanie słów i frazesów istotna postać poputczika, który przez wiele lat reprezentował za granicą narzucony Polsce rząd bolszewicki jako prawowitą władzę, opartą na demokracji ludowej i prowadzącą Polskę w krainę socjalizmu. Jeśli „nawrócony” Miłosz, ośmiela się pisać w czasopiśmie emigracyjnym (Nie w nr. 43 „Kultury”): „…cieszyłem się, iż półfeudalna struktura Polski została złamana…”, łatwo domyślić się, w jakim świetle i w jakich barwach jako dyplomata Bieruta ukazywał obcym swoją ojczyznę.
Warto na tym miejscu przytoczyć z książki znakomitego publicysty Stanisława Mackiewicza (Cata) Lata nadziei (Londyn [1946], str. 145) opinię jego o całej grupie wileńskiej:
„…Było mi smutno i wstyd, że bolszewizm w Wilnie szerzyła grupa utalentowanych młodych ludzi najautentyczniej wileńskiego pochodzenia, których same nazwiska przypominały stronice Pana Tadeusza lub Pamiętniki kwestarza. Bujnicki nazywał się Nieściuszko Bujnicki i był prawnukiem starego miłego grafomana, który tak rzewnie opisywał północną Białoruś. Putrament… nazwisko to figuruje w sienkiewiczowskim Latarniku jako symbol starej, tęsknej litewskości, «Putrament z Pikturną…» – czytamy w Panu Tadeuszu. Miłosz… I oto ci ludzie, którzy powinni byli najlepiej rozumieć miłość kraju, pierwsi sprowadzali na niego infekcję wroga, zdradzali go, sprzedawali, sprzedawali także siebie, bez godności, o ileż gorzej niż zwykła kurwa. Jakaż silna jest ta infekcja i jakże wielką mieliśmy rację, gdyśmy z nią walczyli. Dzisiaj podobno niejeden z tych poetów chadza w cylinderku, zajmując dygnitarskie stanowisko, sprzedawszy kraj własny, sprzedaje państwo całe. Może kiedyś poczuje do samego siebie pogardę, gdy znajdzie się po jakiejś czystce na Kołymie lub w republice Komi”.
Ale Miłosz ani na Kołymie, ani w republice Komi się nie znalazł. Uniknął losu wielu innych poputczików i setek tysięcy uczciwych Polaków. Był dostatecznie rozsądny, by w porę zostać na Zachodzie. Co więcej, znalazłszy się wśród nas, zachował się bezczelnie, topiąc prawdę w powodzi kłamstw. Sięgnął nawet po uznanie dla swoich zasług. Powinniśmy wymierzyć mu je w pełni.
***
Gdy Miłosz porzucił stanowisko dyplomaty regime’owego, z miejsca rozpętał olbrzymią reklamę (technika bolszewicka) dokoła swego wyczynu i swej wielkości jako poety. Głos Ameryki i „Kultura” wołają, że to wielki poeta, a sam Miłosz nie szczędzi sobie pochwał wszelkiego typu. Wyliczył, kogo przekładał, lecz skromnie opuścił pozycje najciekawsze, np. Przekłady z poezji Chin Ludowych („Twórczość” z września 1950). Na str. 83 zbiór tych ludowych perełek rozpoczyna wiersz Mao Tse-tunga Śnieg. Imponujące! Ale ja nie mogę wpaść w zachwyt, skoro jako poeta Miłosz jest już starą kobyłą, bo kipi swe wiersze od dwudziestu lat, możliwości rozwoju miał rozległe, a nie napisał Jeszcze nic takiego, co by dorównywało np. wierszom Łobodowskiego.
Gdyby Miłosz po zerwaniu z regimem wypowiedział się jasno, szczerze, skromnie, gdyby umiał splunąć na tamtą rzeczywistość tak jak inni, którzy ją zgłębili, jak setki intelektualistów różnych narodowości, którzy poznali komunizm w praktyce, gdyby bez pozy i blagi poświęcił swój talent, wiedzę oraz doświadczenie zwalczaniu zła, któremu służył i który też szerzył, moglibyśmy uznać, że trzeba milczeć i zapomnieć o jego przeszłości.
Miłosz istotę bolszewickiego „komunizmu” rozumiał i rozumie doskonale. Widać to chociażby z artykułu Ketman w nr. 45/46 „Kultury”. Mimo to Miłosz napisał swoje Nie, które właściwie jest pochwałą obecnej potwornej rzeczywistości w Polsce. Miłosz pochwala reformę rolną i uniwersytety zapełnione przez młodzież robotniczą. A oto co pisze na ten sam temat w „Kulturze”, nr 45/46, Roman Palester w artykule Konflikt Marsjasza:
„Jakże cieszyć się z wielkiej ilości młodzieży chłopskiej i robotniczej na uniwersytetach, jeśli celem tych uniwersytetów jest uformowanie umysłów całkowicie bezkrytycznych i posługujących się wyłącznie obiegowymi sloganami obowiązującej teorii? A wyrażanie radości z przeprowadzenia reformy rolnej jest chyba niezdawaniem sobie sprawy z tragicznego losu, jaki ta «reforma» gotuje milionom ludzi.
Program jest maksymalny i niszczy zarówno samego człowieka, jak i te wszystkie wartości, które dotychczas nadawały życiu ludzkiemu pewien obiektywny sens”.
Miłosz pisze: „Pisarze w krajach Zachodu nie mogą mieć pojęcia o opiece, jaką zapewniają ich kolegom państwa rządzone według zasad leninizmu stalinizmu”. Twierdzi, że zarobki ich w porównaniu z zarobkami robotnika czy urzędnika są „niebotyczne”. Miłosz ma rację, tylko nie dodaje, kto i za jakie zasługi ma te „niebotyczne zarobki”. Aby je mieć, trzeba wyrzec się godności człowieka i Polaka.
Miłosz twierdzi: „Wielcy pisarze przeszłości rzadko byli za ich życia honorowani. Zdychali z głodu, wyganiano ich z republik, wyśmiewano, uważano za wariatów i maniaków”. Miłosz rzucił to twierdzenie właśnie „propagandowo” – dla uzasadnienia dalszych wywodów, dla efektu. Tak jakby pisał ulotkę dla mieszkańców państwa totalnego, nie troszcząc się o prawdę i przechodząc do porządku nad faktami historycznymi. Nie ma tu miejsca na obszerniejsze rozważenie tej kwestii. Ale wystarczy, jeśli podam tylko jeden przykład na dowód, jak twierdzenie Miłosza jest fałszywe. Gorki za caratu miał w Rosji sławę i dobrobyt, mimo że był pisarzem dla ustroju wrogim i szkodliwym. A jak z punktu widzenia ustroju szkodliwym, można zorientować się z tego, że potrafił rozpętać za granicą (w Europie i Ameryce) akcję przeciwko udzieleniu przez Francję pożyczki Rosji, przekonywając wszędzie opinię publiczną, że te pieniądze są potrzebne reżimowi carskiemu do tępienia ruchów postępowych i umocnienia tyranii. Mimo to mógł wrócić do Rosji i dalej tam żyć za tegoż cara i dalej go zwalczać. Dopiero Stalin się z nim rozprawił. W Rosji, od najdawniejszych czasów, istniało wielu innych pisarzy krytycznych, postępowych albo wręcz rewolucyjnych i nie spotkał ich tak potworny los, jak obecnie spotkałby każdego pisarza-opozycjonistę, gdyby się pojawił.
Interesujące jest zdanie Miłosza o Rosjanach: „Kontakt z obywatelami tego kraju jest trudny, wspomnienia, jakie zostawiła armia wyzwalająca, nadmiernie skłonna do grabieży, złodziejstw i gwałtów – niemiłe”. Tylko „niemiłe”?!… A armia – naturalnie „wyzwalająca”. Grabież zaś, złodziejstwa i gwałty (wyzwolicieli) tylko dlatego są Miłoszowi niemiłe, że nadmierne. Co innego, jeśliby robili to umiarkowanie, według planu leninowsko-stalinowskiego. Gdyby dziś, na przykład, zgwałcili Putramenta, jutro Jędrychowskiego, potem Broniewskiego, później Gałczyńskiego, następnie Miłosza, może by to nawet było miłe… A jeśli bolszewicki pułk rabuje pociąg repatriantów polskich, jadących na zachód, to jest to nadmierne czy umiarkowane, czy normalne? Czy armię, która dokonywa gwałtów i grabieży, można nazwać „wyzwalającą”?
Ktoś mógłby przypuszczać, że niektóre wypowiedzi Miłosza są zwykłymi lapsusami, ale zdarzają się między nimi takie, które rozwiewają wszystkie wątpliwości, ukazując całą potworność psyche tego bierutowca. „Czy szczęście ludzi – pisze Miłosz – których horyzont myślowy jest ograniczony do kopania swoich ogródków, picia wina w kafejce i uprawiania hobbies, nie jest szczęściem idiotów? Nie do takiego szczęścia dąży ludzkość poprzez śmierć i terror. Czy idiota będzie sadzić róże w swoim ogródku, czy rąbać las w karnych brygadach, jest właściwie wszystko jedno”.
Czyż nie jest to filozofia zimnych gadów, takich jak Dzierżyński? Dla nich cichy kąt skromnego człowieka i jego spokój są nienawistne. Im jest właściwie „wszystko jedno”, czy zwykły człowiek stworzy sobie cichą przystań życiową, czy gnije w łagrze. Ale o swoją osobę taki dialektyk jest bardzo troskliwy. Tak troskliwy, że nawet swe wylądowanie wśród nas nazwał „samobójstwem”.
Spostrzegłem, że urokowi tego „samobójcy” uległo wielu ludzi, którzy naiwnie wytłumaczyli sobie jego zmianę frontu albo jako rezultat kryzysu w zapatrywaniach politycznych, albo jako bunt poety, który nie mógł pójść na kompromis z sumieniem. Zygmunt Zaremba np. ironicznie nazywa („Kultura”, nr 45/46) krytykujących Miłosza „emigracyjnymi Katonami” o „z góry po wziętej niechęci, opartej na jedynej przesłance, że Miłosz służył regime’owi warszawskiemu. To kryterium – pisze p. Zaremba – dla oceny ludzi z kraju w żadnym wypadku wystarczyć nie może, wobec zaś Miłosza w szczególności się nie nadaje”.
Lecz Miłosz nie jest człowiekiem „z kraju”. Miłosz jest człowiekiem, który ze swojej zagranicznej placówki narzucony Polsce regime przedstawiał jako prawowitą władzę. Pan Zaremba pisze o grupie podobnych Miłoszowi typów: „Ludzie ci po prostu bałamucili się lewicowo, dziedzicząc po Żeromskim czy Strugu sympatię do świata pracy bez zadania sobie najmniejszego trudu zgłębienia jego życia i walk”. Trzeba na to powiedzieć, że w gruncie rzeczy ludzie ci tylko innych bałamucili swą lewicowością, sami światem pracy pogardzali i przy najbliższej sposobności wzięli czynny udział w zaprzedaniu tego świata pracy obcemu najeźdźcy.
W związku z tym opowiem krótko, jak wyglądało „bałamucenie się lewicowe” na terenie Wilna niektórych przedstawicieli tej grupy w okresie okupacji. Henryk Dembiński przed wojną był prezesem katolickiego „Odrodzenia”, stał się lewicowcem i przywódcą ruchu „wolnościowego” młodzieży uniwersyteckiej w Wilnie. Żadnego pionu nie miał. Komunizował lub reakcjonizował – zależnie od okoliczności. Gdy przyszli do Wilna bolszewicy, stał się pospolitym denuncjantem. Nawet wskazał bolszewikom tajne skrytki w archiwum miejskim, w których ukryto najcenniejsze dokumenty historyczne. Stefan Jędrychowski (drugi as grupy) od r. 1941 przebywał w Moskwie i tam tworzył „Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego”, z którym się zjawił w lipcu 1944 w Chełmie. Przedtem też denuncjował i został skazany przez sąd tajny Armii Krajowej na śmierć. Teodor Bujnicki w piśmie bolszewickim „Prawda Wileńska” zamieścił wiersz Nasz kandydat, na cześć nie znanego nam kandydata do Wierchownego Sowietu, którego wilnianie musieli „wybrać”, aby otrzymać pieczątki na paszportach – że głosowali. W wierszu było takie zdanie: „Już się kończy łajdacko-kupiecko-szlachecka”! Tak się cieszył polski poeta i „lewicowiec” z końca naszej niepodległości. Za swą denuncjatorską działalność został również skazany na śmierć, i wyrok wykonano. Ludzie ci byli oczami i uszami okupanta. Oni dopomagali wrogowi planować akcje przeciw nam. Oni wskazywali, gdzie są „reakcjoniści”. Oni się zjawiali wraz z czołgami armii sowieckiej i znikali wraz z nimi lub konspirowali wśród nas (aby przetrwać), nawet wciskali się do organizacji podziemnych. Są dowody, że nawet wówczas potrafili denuncjować do gestapo tych patriotów polskich, którzy byli przeciwnikami Sowietów. Ich to zdrady, rady i pomoc umożliwiły potem bolszewikom stworzenie fikcji rządu polskiego „z woli narodu”. Bez nich byłaby to tylko okupacja wojskowa obcego państwa Nie była to „bałamucąca się lewicowo” grupka młodzieży, lecz banda podstępnych i bezwzględnych zdrajców. Wówczas wpisałem do zeszytu wiersz młodego poety z konspiracji, uczciwego patrioty:
„Adamie, Adamie! Co się dzieje z poetami twego ukochanego Wilna? Nawet cwani enkawudziści nie umieją już odróżnić wierszoklety od bliadi i drogo płacą za stosunki z nimi. Biedne zaś kurwy plączą zrozpaczone, widząc tak straszne pohańbienie swego fachu”.
Ludzie ci jak szakale czyhali, kiedy Polska opadnie z sił i radowali się polskimi klęskami. A ponowna okupacja Polski przez wojska bolszewickie była dla nich radosnym dniem – ziszczała ich marzenia o władzy i karierach. I wiele dotkliwych dla Polski posunięć bolszewickich zawdzięczamy ich wpływom.
***
Przypadkiem trafiłem na jedną z drobnych usług poety Miłosza i nic w tym poetycznego znaleźć nie umiem. W „Dzienniku Polskim [i Dzienniku Żołnierza]” z 28 maja 1947 zamieszczono korespondencję z Waszyngtonu, pióra Vigila. Jest w niej taki fragment:
„Polonia Amerykańska sprowadziła dwie grupy sierot polskich z Indii oraz poważną grupę bezdomnych dzieci polskich z obozu Santa Rosa w Meksyku. Wszystkie te dzieci przeszły piekło zsyłki sowieckiej i ogromna większość z nich postradała rodziców na obszarach od Peczory, poprzez Kołymę do Kazachstanu.
Obecnie dzieci są w szkołach, pod znakomitą opieką, wiele z nich adoptowały rodziny amerykańskie, a kongresman Jan Lesiński, który jako przewodniczący kongresowej komisji imigracji i naturalizacji w poprzedniej kadencji Izby najwięcej napracował się nad sprowadzeniem dzieci – otoczony jest wdzięcznością zarówno ze strony małoletnich imigrantów, jak i ich opiekunów.
Inaczej rzecz się ma z p. Józefem Giebułtowiczem, pierwszym sekretarzem zespołu waszyngtońskiego, i p. Czesławem Miłoszem, który, jak Erenburg w «Prawdzie», w krakowskim «Przekroju» cierpliwie naucza Amerykanów demokracji.
Pewnego dnia obaj młodzi ludzie wmaszerowali do jednego z gabinetów Departamentu Stanu z interwencyjnymi wyrazami twarzy. Chodzi o te dzieci.
Mają wrócić do Polski, szczególnie te z Indii, ale i te z Meksyku również. Rząd tego się domaga, bo rząd jest jedynym opiekunem obywateli polskich za granicą. Dzieci «wywieziono» do Stanów Zjednoczonych i oddano w obce ręce bez porozumienia się z rządem. Podobno nawet w Polsce znaleźli się rodzice, którzy domagają się zwrotu swych dzieci. Nazwiska? – to później. Te raz chodzi o zasadę.
Odpowiedź była grzeczna i prosta. Stany Zjednoczone załatwiły sprawę imigracji polskich dzieci zgodnie z przepisami prawa i w zgodzie z prawnymi opiekunami dzieci, którymi byli – w Indiach na przykład – ludzie mianowani przez sąd okręgowy w Bombaju. Obecnie amerykańskie instytucje opieki społecznej są całkowicie zadowolone ze sposobu umieszczenia dzieci, ich kształcenia itd. To – wszystko.
Dyplomatyczni interwenci zdenerwowali się najwidoczniej, skoro p. Giebułtowicz zaryzykował okrzyk i wyraził przekonanie, że dzieci zostały porwane. Wyrażenie amerykańskie, którego użył, brzmi: «kidnapped» i posiada wydźwięk dla Amerykanina tak wyraźny, że rozmówca amerykański odpowiedział coś w rodzaju: «…przykro mi, że pan posiadł język nasz w ten sposób, iż używa niewłaściwych wyrażeń…», po czym rozmowę urwał. Dyplomacja – jak widać – też na poziomie”.
Ale wyobraźmy sobie, że miły poeta Miłosz natchnioną wymową poetycką przekonałby Amerykanów, że dzieci polskie należą do Polski, a ponieważ stracili rodziców, ich nowy papa Bierut smuci się po nich i łzy wylewa, i mocno do serca przycisnąć pragnie, Radkiewicz niepokoi się, czy dziateczek nie zdeprawowano, a ojczulek wszystkich dzieci w demokracjach ludowych, Stalin, też ich losem jest srodze zmartwiony. No i oddaliby je Amerykanie. I wyrosłaby z nich, na przykład, kupa utalentowanych poetów klasy Miłosza i jegoż wysokiego poczucia patriotycznego!
Jaka szkoda, że rząd bierutowski nie posłał poety Miłosza na Sybir, aby ściągnąć dzieci polskie, które pojechały tam na wycieczkę krajoznawczą w lalach 1939-1944. Wiele z nich też zostało sierotami. Ale może, wychowani w „Nowej Wierze”, baliby się jechać do Polski… W liście z Polski czytałem: „Janeczek wieczorami boi się spać i prosi dobrze zamykać drzwi. Twierdzi, że za drzwiami czai się reakcjonista”.
Na bardzo umiarkowane, w stosunku do politycznego konta Miłosza, zarzuty prasy emigracyjnej Miłosz zamieścił w nr. 45/46 „Kultury” Odpowiedź. Jest równie fałszywa, jak pierwsze oświadczenie, chociaż napisana ostrożniej i z mniejszym tupetem.
Miłosz twierdzi, że Polacy „zachodni” nie rozumieją lub „lekceważą” głębokie przemiany świadomości”, jakie zachodzą w Polsce. Rozumiem i nie lekceważę przemian, lecz nie uznaję przemiany świadomości. Można być zamkniętym w pojedynczej celi przez dziesięć lat, można nie wiedzieć nic o świecie za murami, można dojść do kresu wytrzymałości fizycznej i psychicznej. Lecz dopóki się nie zatraciło zdolności myślenia albo nie wpadło w obłęd, świadomość będzie nienaruszona. Te „przemiany świadomości”, które zachodzą w Polsce, są przystosowaniem się do okoliczności i grą aktorską. Pisał o tym sam Miłosz w Ketmanie. Być może, że młodzież, zdana i całkowicie na wychowanie w duchu bolszewickim, obniży swój „morał”, lecz trudno będzie nawet tę młodzież przekonać, że tylko „Nowa Wiara” da jej szczęście.
Miłosz pisze: „To, że wszyscy Polacy «zachodni» są antystalinistami, nie oznacza, że wszyscy mają te same racje do potępiania stalinizmu… Moim zdaniem słabo usprawiedliwiona jest niechęć do prób udzielenia odpowiedzi na pytanie, dlaczego stalinizm jest zły. «Myśmy to dawno wiedzieli» nie rozwiązuje niczego”.
Otóż nie tylko nie ma „niechęci” do udzielenia odpowiedzi, dlaczego stalinizm jest zły, lecz istnieje entuzjazm w udzielaniu takich odpowiedzi. Napisano o tym tysiące książek. A samo pytanie jest nudne i bezsensowne tak jakby ktoś pytał: dlaczego kura pije, a siusiu nie robi? Stalinizm jest zły dla miliona powodów, chociażby dlatego np. że Miłosz nie mógłby napisać swego Nie w zasięgu „stalinizmu”.
Argument Miłosza, że liczba zwolenników stalinizmu na świecie powiększyła się „w ostatnich latach o ładną garstkę milionów”, nawet gdyby był słuszny, też by niczego nie dowodził, tak jak zwiększenie się alkoholizmu nic stanowi dowodu, że wódka jest pożyteczna albo lepsza od wody czy mleka.
Miłosz próbuje odpowiedzieć na pytanie, dlaczego przez tyle lat służył reżimowi warszawskiemu i dlaczego tak późno przejrzał. Ale odpowiedz ta jest „dialektyczna”. Wygląda to tak, jakby ktoś spytał: która jest teraz godzina? – na co otrzymałby odpowiedź: na wiosnę przylatują bociany. Miłosz od powiedziałby szczerze tylko enkawudzistom w ich demokratycznym MGB; my takich metod nie mamy.
Miłosz pisze, że służył Krajowi, chociaż służył Bierutowi. Pisze, że służył, bo „wszyscy służą”. Ale jak służą? Jeśli robotnik czy urzędnik nawet wstępuje do PPR-u, aby wyżyć, jeśli nawet w pochodach nosi portret Stalina – którego jeśliby mógł, udusiłby własnymi rękami – to jest to nieszczęście w które miłosze go wtrącili. Za Niemców wielu ludzi też służyło, ale orientowaliśmy się doskonale w charakterze ich służby. Jest różnica między służbą, wysługiwaniem się, współpracą. A już zupełnie czym innym jest przynależność do aparatu rządowego, administracyjnego albo policyjnego. Wiele słów się pomieszało, wiele straciło znaczenie, wiele się wypacza. Ale i czy możemy sobie wyobrazić Polaka, który by w razie zwycięstwa Hitlera i stworzenia przez niego przemocą w Polsce ustroju nazistowskiego reprezentował ten ustrój za granicą, jako attache kulturalny, i twierdził poważnie, że służy Polsce? Jakbyśmy nazwali takiego typa?
Gdy się czyta Odpowiedź Miłosza, ma się wrażenie, że tak się załgał, że wszystko mu się pomieszało, albo uważa, że o niczym nie mamy pojęcia. Główny konik, na którym jedzie Miłosz, to poetycki pegaz: „Istnieją sfery działania, w których można uprawiać kompromisy, i sfery działania, w których na żaden kompromis iść nie wolno. Dla poety tą sferą działania jest jego poezja”. W więzieniu słyszałem opowiadanie o pewnym starowierze, który zabił Węgra, sprzedającego po wsiach towary galanteryjne. W sądzie spytano, co zrabował zabitemu. Odpowiedział, że nic przy nim nie znalazł. Sędzia zaznaczył, że przy trupie znaleziono kawałki mięsa. Czy je jadł? Tu starowier się oburzył: „Jak możecie mnie posądzać, że jadłem mięso, kiedy wiecie dobrze, że to było w piątek!”. Miłosz także ogromnie rozszerza sfery działania, w których można iść na „kompromisy”. Nie ma dla niego Polaka, obywatela, człowieka, reżymowca, dyplomaty, zdrajcy. Jest tylko niepokalany duch poetycki. Niestety, duch ten wyzwala się jedynie w piątki. I gdyby nie nieszczęście, że tydzień ma 7 dni, nic by nie można mu było zarzucić.
Miłosz pokpiwa z tych, którzy „do ostatniej chwili porządkowali swoje bibeloty, złudzenia, dywaniki, antyki – a potem już tylko krew i płomień i zgorzelisko”. Drzyjmy wobec zapowiedzianej przez Miłosza zagłady. Może ona przyjść, choć może i nie przyjść. Ale tak czy inaczej lepiej jest „schronić się w lamus pełen słowników, herbarzy, senników i kalendarzy, między pamiątki minionego czasu” – którymi tak Miłosz pogardza – niźli włazić do katowni tego lub owego Iwana Groźnego i czytać ukazy, prikazy i dekrety. W tych „lamusach” matki-Polki, zdejmując dziecku z szyi sowiecką wesz, składają mu rączki do modlitwy za Kraj i za kogoś, kto ginie na Sybirze, jęczy w lochu Bezpieki czy spala się tęsknotą za rodziną na obczyźnie. Z tych „lamusów” wykwitały takie duchy, jak Mickiewicz, Słowacki, Norwid, Chopin. Z dialektyki zaś i filozofii miłoszów powstają krwawe upiory, jak Dzierżyński czy Radkiewicz.
Uważam, że Miłosz nadal jest niebezpieczny dla sprawy polskiej i sprawy wolnego świata, walczącego z bolszewizmem. Może bardziej niebezpieczny teraz niźli na poprzednim stanowisku dyplomaty regime’u warszawskiego. Jeśli wówczas szerzył informacje o tym, że Polska ma obecnie ustrój demokratyczny i dąży ku socjalizmowi, dawniej zaś była zacofana, półfeudalna – mogło to być uważane za propagandę urzędową. Jeśli teraz będzie szerzył takie pojęcie o Polsce – będzie to brzmiało jak prawda. Mało kto przecież rozumie, że Miłosz nie mógł w to wierzyć poprzednio i że nie wierzy w to teraz. Lecz pycha nie da mu nigdy uznać szczerze, że służył dla różnych powodów… może i ze strachu też – takiego, jaki ma francuski piesek przed dużym, śmierdzącym brytanem. Aby przedstawić siebie w pięknym świetle, Miłosz będzie wybielał to, czemu służył. Na wyznanie szczere trzeba odwagi. Miłosz woli kluczyć.
Słyszałem, że Tuwim jest jeszcze gorszy niźli Miłosz, bo występuje z histerycznymi wierszami na cześć Stalina, Armii Czerwonej, obecnej Rosji. Trudno się z tym zgodzić. Robota Tuwima jest prostacka. Taki „słowik” Stalina jest zrozumiałym dla każdego błaznem, nad którym można się jedynie litować. I im głośniej i przesadniej będzie czkał i rzygał na cześć Stalina, tym więcej ośmiesza i siebie, i Stalina. Mimo wszystko jednak w galerii naszych poetów Tuwim będzie miał wielki portret, u którego stóp przytuli się maleńki portrecik Miłosza. Ale w galerii poputczików Miłosz będzie miał wielki portret, Tuwim zaś spocznie u jego stóp, nie dorastając mu do pięt.
Sergiusz Piasecki
„Wiadmości”, 1951, nr 4
Kategoria: Historia