Belloc: O katolickiej świadomości historii
Mówię: katolicka „świadomość” historii – „świadomość”, to jest, intymny rodzaj poznania, wynikający z tożsamości: intuicja czegoś, co jako takie stanowi jedność z poznającym – nie zaś „katolicka perspektywa historyczna”. Cała ta gadanina o „perspektywach” to rzecz współczesna, a zatem stanowiąca wytwór czasów schyłkowych: koncepcja fałszywa, a więc i efemeryczna: nie zniżę się do tego poziomu. Przeciwnie raczej, oddam cześć prawdzie, i powiem, że nie ma czegoś takiego jak katolicka „perspektywa” w historii. Istnieje perspektywa protestancka, żydowska, mahometańska, japońska, i tak dalej. Ponieważ wszystkie te grupy poznają Europę czysto zewnętrznie. Katolik natomiast, zna ją wewnętrznie. Nie ma zatem katolickiej „perspektywy” historycznej, podobnie jak człowiek nie ma „perspektywy” samego siebie.
Sofistyka, istotnie, próbuje wmówić ludziom, że jest inaczej, że człowiek poznaje siebie tylko w perspektywie. Nigdzie jednak fałsz fałszywej filozofii nie okazuje się bardziej jednoznacznie. Bo człowiek poznaje siebie (oczywiście przy zachowaniu pełnej uczciwości i przygotowawczym oczyszczeniu myśli) poniekąd tak, jak Stwórca, a zatem w zgodzie z rzeczywistością: widzi od wewnątrz.
Niech wolno mi będzie iść dalej tropem tej metafory. Człowiek ma sumienie, stanowiące głos Boga. Dzięki temu zyskuje pełną świadomość istnienia nie tylko świata wewnętrznego, ale i własnej osobowości.
Gdy ktoś, mimo pochlebstw drugiego, mówi sam sobie wewnętrznie: „Jestem łajdakiem”, dotyka samej rzeczywistości. Gdy ktoś, choćby i cały świat go zniesławiał, mówi sobie: „Moje zamiary są sprawiedliwe”, dotyka samej rzeczywistości. Zna siebie, bo jest sobą. Oczywiście, nikt nie wie o sobie wszystkiego. Niemniej, to, co wie, to czyste fakty; rzeczy niekwestionowanie realne. To zaś, czego nie wie, ułożyłoby się z tym, co wie (gdyby się w jakiś sposób tego dowiedział) w harmonijną całość. Wszyscy, istotnie, poznają człowieka tylko w „perspektywach”, poza tymi dwoma: nim samym i Bogiem, który go stworzył. Ci, gdy na niego patrzą, widzą go takim, jakim jest; wszyscy inni mają o nim ledwie kilka pojęć zewnętrznych; i te pojęcia, to właśnie „perspektywy”, z których wszystkie się różnią, i wszystkie są fałszywe. Ale samopoznanie to nie „perspektywa”: to rozumienie.
Tak też właśnie ma się to z nami, którzy z wiary jesteśmy, i tą wielką opowieścią, jaką są dzieje Europy. Katolik, gdy czyta tę opowieść, nie błądzi w ciemnościach zewnętrznych, ale widzi w świetle, od wewnątrz. Nie potrafi zrozumieć jej całkowicie, bo jest bytem skończonym; ale on sam przynależy do tego, co musi zrozumieć. Wiara to Europa, Europa zaś – to Wiara.
Tym, co katolik wnosi do historii (na tych stronach słowa „historia” używam w znaczeniu historii chrześcijaństwa), jest samowiedza. Podobnie jak w konfesjonale penitent sam oskarża się o to, o czym wie, że jest prawdziwe, i czego inni ludzie nie mają mocy ani prawa osądzać, tak też katolik, gdy mówi o zjednoczonej cywilizacji Europy, gdy ją oskarża, oskarża ją o czyny i motywacje, które są również i jego. Sam mógłby dokonać tych wszystkich rzeczy. Sądzi słusznie, nie w sensie relatywnym, tylko najzupełniej absolutnym. Jak każdy człowiek umie rozpoznać w sobie nieczystą intencję, tak też katolik umie rozpoznać niesprawiedliwe, nieistotne i niemerytoryczne koncepcje europejskiej historii; rozumie bowiem doskonale jej przebieg i przyczyny. Inni, niekatolicy, spoglądają na dzieje naszego kontynentu jak obcy, z zewnątrz. Oni mierzyć się muszą z czymś, co pokazuje im się ledwie częściowo i bezkontekstualnie, wyłącznie za pośrednictwem zjawisk: on widzi rzecz z samego centrum jej istoty, jako całość.
Powtarzam zatem, precyzując terminy. Kościół to Europa, Europa zaś – to Kościół.
Katolicka świadomość historii nie obejmuje tylko okresu rozpoczynającego się od narodzin Kościoła w basenie Morza Śródziemnego. Sięga w przeszłość znacznie, znacznie dalej. Katolik rozumie, że tak powiem, samą ziemię, w której potem zasiać miano ziarna wiary. W sposób niedostępny nikomu innemu rozumie znaczenie i charakter rzymskich czynów militarnych; powody, dla których ostrze ich musiało zwrócić się w pewnym momencie przeciw potężnemu, azjatyckiemu imperium kartagińskich kupców; jakie światło jaśnieje nam z Aten; jaki pokarm znalazła nasza kultura wśród ludów irlandzkich i brytyjskich, plemion Galii, z ich mglistą i straszną pamięcią nieśmiertelności; jakie związki zachowujemy z rytuałem fałszywych, lecz wielkich religii, a nawet – dlaczego starożytny Izrael (lud mały i wojowniczy, przynajmniej dopóki udawało mu się zachować czystość moralną i narodowy charakter w skalistych górach Judei) stanowił, jeśli nie ze względu na co innego, to na pewno pierwotne powołanie, czynnik dla historii centralny i (jak my, katolicy, mówimy), święty: siłę wybraną do wykonania autentycznej i konkretnej misji.
Dla katolika, obraz się porządkuje. Wszystko widzi się jasno i wyraźnie. Bieg dziejów jest płynny, naturalny, pełny. A także w pełni domknięty.
Niemniej, katolik współczesny, szczególnie jeśli zmuszony jest wyrażać i przyswajać myśli w języku angielskim, cierpi na skutek pożałowania godnej (i, jak można mieć nadzieję, przejściowej) niedogodności. Żadna współczesna książka angielska nie zapewnia mu wiarygodnej syntezy dziejów minionych; pozostaje skazany na korzystanie z dzieł autorów otwarcie wrogich jego sprawie, głównie północnoniemieckich (i angielskich, których pisarstwo to zazwyczaj wierne naśladownictwo z niemczyzny), których wiedza nigdy nie ma wiele wspólnego ze zrównoważoną umysłowością prawdziwego Europejczyka.
Bez ustanku natrafia na sformułowania ponad wszelką wątpliwość absurdalne, czy to ze względu na ich ograniczenie, czy też wewnętrzne sprzeczności, które implikują. Lecz o ile nie ma dość czasu na bardziej dogłębne studium, nie potrafi dokładnie wyjaśnić, na czym ów absurd polega. W książkach, z którymi obcuje, przynajmniej w książkach języka angielskiego, bez ustanku widzi braki, nieobecność czegoś, o czym jego europejski instynkt podpowiada mu, że powinno się w nich znaleźć; nie może jednak dopowiedzieć sam sobie, o co dokładnie chodzi, bo człowiek, który to coś pominął, sam nie miał o tym żadnej wiedzy, czy może raczej nawet bladego pojęcia.
Aby wyjaśnić, o co mi chodzi, posłużę się dwoma przykładami. Pierwszy z nich to obecna wojna europejska. Sprawa ogromna, do dziś nie w pełni rozwiązana, dotycząca wszystkich narodów, ale dotycząca ich na gruncie pozbawionym, pozornie, z wiarą wszelkiego związku. To coś, co przeanalizować może dosłownie każdy (myślałby kto), ale czego nie potrafił wyjaśnić jak dotąd żaden historyk.
Drugi, który wybieram z rozmysłem jako problem bardzo szczegółowy i wąski, to historia wydarzeń szczególnie związanych z literą doktryny, mianowicie: historia św. Tomasza z Canterbury, dla większości historyków współczesnych stanowiąca wyłącznie niezrozumiały węzeł sprzeczności; dla katolika wszakże, jasny i wyraźny znak momentu przejścia z epoki Cesarstwa do epoki nowoczesnych państw narodowych.
Co do przykładu pierwszego: oto nastała wielka wojna europejska. Z całą pewnością sprawa bardzo poważna; świat stanął na ostrzu noża. Jak do tego doszło? Czemu takie akurat, a nie inne obozy? Czym było owo osobliwe Przymierze zachodu, które zdecydowało się stanąć do desperackiej walki przeciwko hordom Prus, których zwycięstwo – po tym, jak pękła pusta skorupa prawosławnej Rosji – wydawało się nieuniknione? Jakie były źródła owej niespotykanej pogardy, którą przejawiał Berlin w stosunku do naszego starego porządku, moralności i rycerstwa? Kto wyjaśni położenie papiestwa, kwestię irlandzką, wyniosłość Hiszpanii?
Wszystko to jeden wielki chaos, jeśli próbujemy ująć zagadnienie przy pomocy współczesnej, zewnętrznej – szczególnie materialistycznej czy choćby sceptycznej – analizy. Nie chodziło o klimat, czy różnice klimatów – ów idiotyczny „konflikt środowisk”, tak bardzo lubiany przez materialistów, najgłupsze i najbardziej prymitywne wyjaśnienie spraw ludzkich. Nie chodziło o rasę, o ile w ogóle można wyróżniać wśród Europejczyków jeszcze jakiekolwiek rasy, poza pewnymi ogólnymi kategoriami opartymi w całości na pozorach zewnętrznych, takich jak pochodzenie wschodnie i zachodnie, wysoki i niski wzrost, jasne czy ciemne włosy. I na pewno nie chodziło – jak chciałaby tego inna głupia teoria akademicka (popularna kilka lat temu) – o ekonomię. Nie była to rewolucja biednych przeciw bogatym, atak barbarzyńców na ziemie cywilizowane, zorganizowana operacja obliczona na systematyczny wyzysk czy przejęcie ziemi mniejszych posiadaczy.
Skąd wziął się zatem ten konflikt, tak silny, że miliony ludzi z chęcią poświęciło życie by go rozstrzygnąć?
Ktoś, kto pragnąłby wyjaśnić to straszne rozliczenie wyłącznie na gruncie współczesnych sporów między tymi lub innymi „sektami” musi, doprawdy, przeżywać ciężkie chwile! Widziałem podobne próby w więcej niż jednym dzienniku, i w więcej, niż jednej książce, pisanej tak po jednej, jak i drugiej strony barykady. Rezultaty są po prostu opłakane!
Prusy, istotnie, główny protagonista, to kraj ateistyczny. A jednak, przecież wsparły je także, i jakże je wsparły, jej liczne protektoraty, w tym katolicka Kolonia, Nadrenia, i pokojowo nastawiona Bawaria. Wsparcie zasadnicze, bez którego na pewno nie mogłyby rzucić wyzwania całej Europie, napłynęło ze strony siły politycznej, dla której katolicyzm stanowił wyłączny raison d’etre, dynastii Habsbursko-Lotaryńskiej, która, panując z Wiednia, skonsolidowała Słowian katolickich w oporze przeciw prawosławnym: niekwestionowanego przywódcę organizacji katolickiej w Europie Wschodniej.
Katolicka Irlandia w znacznej mierze zachowała obojętność.
Hiszpania, nieprzesadnie religijna, lecz wroga wszystkim czynnikom niekatolickim z tytułu ich kulturowej obcości, była gorzej, niż obojętna. Brytania dawno zdążyła zapomnieć o jedności Europy. Francja, drugi z głównych protagonistów konfliktu, sama podzieliła się przecież wewnętrznie, dawno i bardzo głęboko, w sprawie religijnej podstawy tej jedności. Nikt z badaczy współczesnych, traktujących religię jako opinię, nie zdoła zrozumieć z tej układanki nic a nic. Skąd zatem wziął się konflikt? Ci, którzy uważają, że przyczynę naczelną stanowił spór o „demokrację”, sami wykluczają się z debaty: demokracja – szlachetna, idealna, i niezmiernie rzadka forma rządów – nie grała tu żadnej roli. Żaden historyk nie może powiedzieć podobnej bzdury. Kwintesencjalnie arystokratyczny charakter systemu brytyjskiego, obecnie zdegenerowanego w plutokrację, despotyzmy pruski i rosyjski, i nieprawdopodobna złożoność urządzeń politycznych innych krajów bezdyskusyjnie zadają kłam podobnym spekulacjom.
Ci, którzy opowiadają o „walce dwóch dominujących plemion teutońskich, narodu angielskiego i niemieckiego”, zasługują na jeszcze mniej szacunku. Anglia nie jest krajem teutońskim, i nie odgrywała na tej wojnie roli przewodniej. Parlament angielski zdecydował o przystąpieniu do niej najmniejszą możliwą większością – większością jednego głosu. Rząd pruski nigdy nie brał tej opcji nawet pod uwagę. To nie kwestia czegoś podobnie partykularnego. Cały świat rozgorzał od wojny. Czemu? Nie może zwać się historykiem nikt, kto nie potrafi odpowiedzieć na podobne pytanie na podstawie dziejów minionych. Wszyscy ci zaś, którzy to potrafią, prawdziwi historycy, dostrzegają, że to historyczna głębia europejskiej wiary, nie powierzchnia, dostarcza wyjaśnienia.
Wojnę toczono przeciwko Prusom.
Czemu państwo pruskie w ogóle powstało? Ponieważ niedoskonała, bizantyjska ewangelizacja wschodnich, słowiańskich stepów nie zdołała – właśnie w Prusach – skorzystać z energii owego strumienia żywej tradycji, jaki płynął z Rzymu. Prusy stanowiły hiatus. W owej małej, zaniedbanej przestrzeni, nieprzynależącej w pełni ani do bizantyjskiego wschodu, ani rzymskiego zachodu, rozrósł się bujnie chwast. Chwasty zaś, jak wiadomo, sieją się same. Prusy, to jest: ten właśnie gąszcz chwastów, nie mógł rozrastać się dopóty, dopóki sił witalnych Zachodu nie osłabiła schizma. Trzeba mu było czekać, by wielka bitwa reformacji dobiegła końca. I tak też Prusy czekały. I w końcu, gdy nadarzyła się okazja, rozrosły się niepomiernie. Wpierw porosły Polskę, potem Niemcy, potem pół Europy. Gdy zdecydowały się zaatakować cywilizację jako całość, pod ich zwierzchnością znajdowało się przynajmniej sto i pięćdziesiąt milionów dusz.
Co stanowi zasadniczy probierz przebiegu i rezultatów tej wojny? Polska i Irlandia, wschodnia i zachodnia wyspa tradycji: narody broniące przeszłości ze względu na płomienne przywiązanie do Wiary.
Wielka Wojna stanowiła konfrontację nowego niepokoju, pragnącego tworzyć własne, zdegenerowane formy życiowe w oderwaniu od Europy i starej opoki chrześcijaństwa, na której została zbudowana. Ta nowa jakość, w sensie moralnym, w sensie moralności, promieniującej z Prus na cały kontynent, była owocem owej wielkiej burzy, która trzysta pięćdziesiąt lat temu sprowadziła na Europę tak wielkie klęski i rozerwała ją na dwoje. I wojna ta to ledwie największy, choć naprawdę ledwie jeden z wielu, wybuchów tego niewygasłego nigdy konfliktu: ślepego naporu siły zewnętrznej, niestabilnej i pozbawionej tradycji, barbarzyńskiej, na rzeczywistość wewnętrzną, rzeczywistość tradycji i równowagi – to znaczy na nas: na Europę: na chrześcijaństwo.
Nic dziwnego, że Westminster się zawahał!
W trakcie trwania walk mówiliśmy, że zwycięstwo Prus oznaczać będzie koniec cywilizacji, zwycięstwo Państw Sprzymierzonych zaś – ocalenie cywilizacji. Co dokładnie mieliśmy na myśli? Nie to, że nowy barbarzyńca nie potrafi obsługiwać maszyny: potrafi. Ale to, że wszystkiego, co potrafią, nauczyli się od nas. Że nie mają mocy podtrzymać ciągłości kultury; my zaś mamy. Że nowy barbarzyńca nie ma korzeni.
Gdy mówimy, że Wiedeń zamienił się w narzędzie Prus, że Madryt okrył się hańbą, co mamy na myśli? Nic, o ile cywilizacja nie jest jedna, my zaś nie należymy do jej wielkiej rodziny: o ile to, co chciało nas zniszczyć, choć panowało nad tak wieloma krajami, które były „nasze”, i ze strony których mieliśmy prawo wyczekiwać pomocy, nie stanowiło tak naprawdę siły zewnętrznej, i że nie straciło tego charakteru nawet mimo „funkcjonalnego” wsparcia ze strony niektórych narodów cywilizowanych.
Kiedy mówiliśmy, że „Słowianin” zawiódł, co mieliśmy na myśli? Nie chodziło o podziały rasowe. Polska jest krajem słowiańskim, podobnie Serbia: to dwa kompletnie różne kraje, a jednak obydwa stanęły po naszej stronie. Chodziło o to, że wpływy bizantyjskie nie wystarczały, by uformować państwo prawdziwie europejskie, czy przyuczyć Rosjan do narodowej dyscypliny; ponieważ Cesarstwo Bizancjum, wielki nauczyciel Rosji, odcięło się od nas, Europejczyków, katolików, dziedziców mających moc ocalić świat.
Katolickie sumienie Europy osądziło tę wojnę negatywnie, na ile znajdowało się pod wpływem Prus – i pozytywnie, na ile było wolne. Dostrzegło, ku czemu zmierzała. Zmierzyło, odważyło, zdecydowało co do przyszłości – czy raczej dwóch możliwych przyszłości świata.
Wszystkie inne tezy w konfrontacji z faktami okazują się nonsensowne. Po stronie Państw Sprzymierzonych najbardziej nikczemni zawodowi politycy wespół z grupą swych finansowych mocodawców wrzeszczeli o „demokracji”; banda snobów mamrotała coś o kwestiach rasowych. Po stronie Prus (jawnego przeciwieństwa narodu), mówiło się o jakowejś nie do końca sprecyzowanej „misji narodowej”, rzekomo wyznaczonego przez Opatrzność chaotycznej zbitce germańskich plemion, misji rządzenia, wyznaczonej tym, którzy najmniej się do tego nadają. I wreszcie (jeśli ktoś miał siłę tego wszystkiego słuchać) istniała jeszcze grupka pustych internacjonalistów, utrzymujących, że Wielka Wojna to wydarzenie bez motywu.
Tyle na temat niniejszego przykładu. Da się go wyjaśnić wyłącznie, jeśli spojrzy się na niego jako na wojnę przeciwko tradycji Europy. Z innych punktów widzenia, staje się niewytłumaczalny. Katolik jako jedyny ma pełny dostęp do tej tradycji: tylko on może osądzić tę sprawę adekwatnie.
Od wydarzenia tak niedawnego i tak powszechnego w swym zasięgu przechodzę z kolei do wypadków szczegółowych, ściśle lokalnych, i bardzo zamierzchłych, które pozwoli nam sprawdzić katolicką świadomość historii równie skutecznie.
Przyjrzyjmy się konkretnej (i kościelnej) historii Tomasza a Becket: życiu i śmierci Tomasza z Canterbury. Oto rzucam wyzwanie: niech ktoś przeczyta tę opowieść u Stubbsa1, Greena2, Brighta3, czy w jakimkolwiek innym z naszych prowincjonalnych, protestanckich podręczników do historii, i spróbuje cokolwiek z niej zrozumieć. Zapewniam, że nie da rady.
Tutaj mamy nareszcie konkretny i jasno określony przedmiot. Do zbadania jest tylko kilka lat. Wiemy na temat bardzo dużo, bo dysponujemy wieloma świadectwami z epoki. Zrozumienie tego wydarzenia ma dla historii spore znaczenie. Tak też katolik może zasadnie pytać: „Dlaczego nie potrafię pojąć ani trochę z opracowań tych protestanckich pisarzy? Dlaczego nic tutaj nie ma sensu?”
Wypadki te przedstawiają się, w skrócie, jak następuje: pewien dostojnik kościelny, w tamtym czasie prymas Anglii, poproszony został o akceptację pewnych zmian w statusie duchowieństwa. Najważniejsza z nich polegała na tym, że od tamtej pory ludzie Kościoła, nawet po święceniach niższych (niekoniecznie duchowni), w razie gdyby popełnili przestępstwo podpadające pod kodeksy władzy doczesnej, mieli odpowiadać przed sądem świeckim, a nie – inaczej, niż było przez wieki – rozwiązać sprawę wewnętrznie. W tamtym czasie, była to zupełna nowość. Prymas Anglii nie wyraził zgody. W związku z konsekwentnym oporem padł ofiarą wielu niegodziwości, i wyrządzono mu wiele rzeczy niemoralnych i sprzecznych z obyczajem; niemniej, sam papież miał wątpliwość co do słuszności postawy prymasa, i ostatecznie doprowadził do zawarcia porozumienia. Prymas wrócił zatem na swoją stolicę w Canterbury, ale spór rozgorzał na nowo, co rozjuszyło jego przeciwników do ostateczności, i krótko potem rzeczony duchowny został zamordowany.
Jego śmierć wywołała publiczne oburzenie. Król musiał odprawić surową pokutę. Niemniej, wszystkie postulaty, których nie chciał przyjąć, zostały ostatecznie zaakceptowane przez Kościół. Pierwotne roszczenia władzy świeckiej zostały uznane przynajmniej w praktyce. Dziś, wydaje się to zupełną oczywistością. Najważniejszy punkt Tomaszowego sprzeciwu, opór wobec odpowiedzialności cywilnej duchowieństwa, jest czymś tak archaicznym, jak kolczuga.
Póki co wszystko gra. Przeciwnicy Wiary powiedzą na to, i istotnie, powiedzieli już w setkach opracowań, że opór prymasa stanowił przejaw zwykłej niechęci przejawianej przez starą instytucję wobec owoców postępu.
Oczywiście, że tak! Ale tak samo można by powiedzieć, że jeśli ktoś nie chce, by w górne piętro jego domu uderzył samolot, to również przejawia po prostu charakterystyczną niechęć starej instytucji wobec owoców postępu. Ale to po prostu niczego nie tłumaczy; i gdy katolik zaczyna badać niezwykłą historię św. Tomasza, raz po raz natrafia na rzeczy niespodziewane, skłaniające do refleksji, z którymi jego mniej europejscy adwersarze nie potrafią sobie poradzić, i o których zupełnie milczą.
Mówię „nie umieją sobie poradzić”, ponieważ choć próbują znaleźć wytłumaczenie, nie potrafią, i porzucają temat. Rejestrują te fakty, ale kompletnie nie wiedzą, co z nimi zrobić. Działania św. Tomasza tłumaczą (bo mogą to uczynić) bardzo prosto: za prosto. Tomasz (mówią) żył przeszłością. Lecz gdy przychodzi do wyjaśnienia ogromnych konsekwencji społecznych jego męczeństwa, posiłkować się muszą najbardziej nieludzką i bezsensowną hipotezą, jaką można sobie wyobrazić; tej o „ignorancji mas” – to jest ignorancji większej, niż w innych okresach historycznych (momencik: większej niż dziś?), którą „papiestwo wykorzystało do sztucznego wytworzenia ludowego entuzjazmu”. Zupełnie jakby papiestwo stanowiło stowarzyszenie tajne na wzór dzisiejszej masonerii, z całym aparatem do „wytwarzania” podobnych rzeczy. Zupełnie jak gdyby emocje ludu wywołane męczeństwem człowieka były ledwie jednym z tych mechanicznych odruchów, jakie „wyczarowują” dziś co chwila manipulacje gazet czy klik! Zupełnie jak gdyby nic innego nie mogło pchnąć całej ludności Europy do podobnie gwałtownej reakcji!
Co zaś do cudów, które ponad wszelką wątpliwość miały miejsce przy grobie św. Tomasza, historyk, który nienawidzi wiary, bądź udaje, że jej nie ma, dysponuje trzema potencjalnymi metodami negowania ich prawdziwości. Pierwsza: nic o nich nie mówić. To najprostsze kłamstwo świata. Druga: utrzymywać, że stanowiły one oszustwo, efekt konspiracji zawiązanej przez kler, i napędzanej przez łatwowierność kalek, chromych i ślepych. Trzecia (i na chwilę obecną najbardziej popularna): nadać im jakąś nowoczesną, gazetową nazwę, zazwyczaj jakieś nieudaczne połączenie łamanej łaciny i greki, która, jak się oblicza, odrze je z cudownego charakteru; najczęściej w użyciu znajduje się termin „autosugestia”.
Katolik natomiast, zapoznając się z tą niezwykłą historią, rozumie ją łatwo – bo rozumie ją z wewnątrz.
Widzi, że opór św. Tomasza nie był za bardzo istotny w swych szczegółach, a nawet prawdopodobnie (jeśli rozważać go w abstrakcji) niezbyt racjonalny. Szybko wszakże przekonuje się także, w miarę lektury pozwalającej mu śledzić ową błyskawiczną i głęboką przemianę cywilizacyjną, jaka dokonywała się w tamtym pokoleniu, że duchowny ten bronił zasady, niewłaściwie akurat stosowanej, ale samej w sobie absolutnej: wolności Kościoła. Walczył o to, co stanowiło w przeszłości, konkretny symbol niezależności władzy duchownej od świeckiej. Liczy się wyłącznie kierunek jego działań, niezależnie, czy symbol ten był dobrze, czy niedobrze dobrany. Ten lub inny obyczaj może przeminąć. Ale rzucić wyzwanie roszczeniom rządu świeckiego, w tamtym miejscu i w tamtym czasie, znaczyło ocalić Kościół od zguby. W Europie nurtowały wówczas energie, które mogły we wszystkich jej częściach doprowadzić do tego, co wydarzyło się ledwie w kilku jej częściach, i to czterysta lat później: do rozbicia jedności i dyscypliny cywilizacji chrześcijańskiej.
Św. Tomasz zmuszony był walczyć na terenie wybranym przez wroga; walczył zaś i działał w duchu ówczesnego Kościoła. Jego walka nie dotyczyła żadnej kwestii dogmatycznej, niczego, co Kościół ów pięćset lat wcześniej czy pięćset lat później uznawałby za rzecz istotną. Chodziło o tymczasowe urządzenia; do niedawna jeszcze, faktycznie, stanowiące rękojmię kościelnej niezależności, ale w tamtym momencie balansujące na granicy błahostki. Lecz duchem tej walki było gorące pragnienie, by Kościół nigdy nigdy dostał się pod zwierzchność władzy świeckiej, duchem zaś starań jego przeciwników: przekonanie, że Kościół to instytucja czysto ludzka, i stąd w naturalny sposób podległa dyrektywom prawnym monarchy lub (co tym gorsze) polityków.
Katolik widzi, w miarę lektury, że św. Tomasz musiał – w dłuższej perspektywie – przegrać swa walkę co do każdego konkretnego punktu, przy którym obstawał, a jednak – mimo to udało mu się ocalić w całej Europie pewien ideał, którego bronił pośrednio. Dla katolika, wyjaśnienie przyczyn ówczesnej reakcji ludu nie nastręcza trudności: oto bowiem jednostka wielka, bohater, broniła gwarancji nienaruszalności zdrowej i moralnej egzystencji prostego człowieka, prawa samostanowienia dla ogółu Kościoła, przed roszczeniami bogatych i potęgą państwa aż do postradania życia. Bo istotnie, egzekwowana przez Kościół moralność to naraz gwarancja jego niezależności.
Dalej, badacz katolicki nie zadowala się, inaczej niż badacze niekatoliccy, bezmyślnym i irracjonalnym przekonaniem, jakoby cuda przy grobie męczennika nie mogły były się wydarzyć. Nie ma bowiem owej przedziwnej, niewzruszonej wiary, wykluczającej wszelką możliwość zdarzeń nadprzyrodzonych w historii. Czyta świadectwa czasu. Nie może przyjąć (bo nie ma na to najmniejszego dowodu) hipotezy o powszechnej konspiracji kłamców. Dochodzi do wniosku, że wydarzenia te, tak drobiazgowo i obficie opisane, musiały być prawdziwe. W tym wypadku również, katolik stoi sam naprzeciw barbarzyńskiego sceptyka, z jego pustą i niedowiedzioną, mechaniczną dogmatyką czysto materialnych sekwencji przyczynowo-skutkowych.
I dla badacza katolickiego, cuda te stanowią pewne extremum, lecz extremum logicznie wpasowujące się w ogólny schemat. Wie, jak wyglądała cywilizacja europejska sprzed wieku dwunastego. Zdaje sobie sprawę z przemian, jakich doznać miała po wieku szesnastym. Wie po co i dlaczego Kościół istotnie sprzeciwiał się, jak moglibyśmy powiedzieć, „gorączce zmiany”. Nie gorszy go fakt, że opór z technicznego punktu widzenia zakończył się fiaskiem. Widzi bowiem, że co do ducha przyniósł pełne zwycięstwo, zapobiegając – w momencie, w którym coś takiego stanowiłoby groźbę znacznie większą co do siły i skali, niż stanowić miało w wieku szesnastym – całkowitemu odwróceniu relacji państwo-Kościół.
Entuzjazm ludu rozumie szczególnie dobrze. Dostrzega bowiem związek tegoż entuzjazmu z cudami, jakie dokonywały się za wstawiennictwem św. Tomasza; nie dlatego, jakoby stanowiły one wytwory ludowej wyobraźni, lecz dlatego, że powszechne przekonanie o czyjejś świętości to naraz skutek i motor interwencji nadprzyrodzonej.
Podobnie jak ktoś, kto rozumie status możnowładców angielskich i ich specyficzną rolę w strukturze społecznej wsi potrzebowałby sporo czasu (i wysiłku), by wytłumaczyć cudzoziemcowi dlaczego nadużycia wielkich posiadłości ziemskich zachowywały, mimo że niezaprzeczalnie niemoralne, charakter narodowy; i ten lub inny konkretny wypadek wyjątkowej brutalności lub skomplikowania dostarczałby mu narzędzi praktycznego skrótu: podobnie męczeństwo św. Tomasza stanowi dla katolickiego badacza dziejów Europy doskonały materiał, na którym pokazać może, że istotnie rozumie to, co dla innych pozostaje niezrozumiałe, a także jak prosty i ludzki jest dla niego proces historyczny, który pozostali wyjaśniają wyłącznie z zastosowaniem najbardziej groteskowych przedzałożeń, takich, na przykład, jak to, że powszechne i jednogłośne świadectwo epoki należy bezwzględnie ignorować; że ludzie gotowi są umierać za coś, w co nie wierzą; że obowiązująca społecznie filozofia nie wywiera wpływu na społeczeństwo; albo że reakcja masowa, wszechobecna i niemożliwa do zatrzymania, może zostać mechanicznie wygenerowana przez jedno centrum władzy i wpływu! Wszystkie te absurdy wynikają z niekatolickiego spojrzenia na sprawę, bo nic nie jest w stanie sprawy tej wyjaśnić i ogarnąć, jak tylko katolicka świadomość historii.
Katolik widzi losy biskupa a Becket po prostu jak każdą inną sytuację, w której ktoś walczący o swoją wolność musiałby bronić jej (bo takie warunki narzuciłby mu przeciwnik) trzymając się tego lub innego przywileju z zamierzchłej przeszłości. Niekatolik ich zaś nie rozumie, i nawet nie udaje, że jest inaczej.
Teraz zaś przejdźmy od tego przykładu, konkretnego i jasno określonego, do kwestii trzeciej, innej i większej niż dwie pozostałe. Do ogólnego charakteru historii Europy. Możemy sporządzić listę najważniejszych kierunków rozwoju dziejowego, w wypadku których dane jest katolikowi rozpoznać i zrozumieć to, co dla innych pozostaje niezrozumiałe, i poznać dziesiątki rzeczy, co do których oni mogą tylko zgadywać.
Wiara katolicka ogarnia cały świat rzymski – nie ze względu na zasięg diaspory żydowskiej, ale dlatego, że intelekt starożytny, a zwłaszcza łaciński, przyjął ją w swej dojrzałości.
Materialny regres Cesarstwa nie stanowi korelatu czy skutku rozwoju Kościoła; przeciwnie – dokonał się pomimo tego rozwoju. Mówią wam: „Chrześcijaństwo (termin, nawiasem mówiąc, ahistoryczny) opanowało Rzym, gdy upadał, i przyśpieszyło tylko ten upadek”. To zła historiografia. Przyswójcie sobie raczej tę frazę, i zapamiętajcie ją dobrze: „Wiara to forma rzymskiego ducha, którą ten przyjął w swojej dojrzałości; nie spowodowała jego upadku, lecz przeciwnie: zachowała z niego to, co dało się zachować”.
Cywilizacja nie ocalała dzięki napływowi świeżej krwi barbarzyńców, bo ten nigdy się nie wydarzył; to, co się wydarzyło, to seria drobnych przypadków barbaryzacji (częstokroć stanowiących skutek handlu niewolnikami), które wszakże poważnie tąż cywilizację osłabiły; jeżeli nie upadła, jeżeli nie zmógł jej wróg ni starcza niedołężność, zawdzięczamy ten fortunny obrót spraw wyłącznie wierze katolickiej.
W okresie następnym – wieków ciemnych – katolik dostrzega wyraźnie długi proces wysiłku obronnego Europy wobec nieustających ataków: mahometan, Hunów, Skandynawów: widzi, że zaciekłość tych ataków była tak ogromna, że nie przetrwałoby ich nic, co nie byłoby z boskiego ustanowienia. Mahometanie podeszli na odległość trzech dni drogi od Tours, wojska Mongołów widziano z murów Tournus nad Soaną: we Francji! Skandynawscy dzikusi opanowali ujścia wszystkich rzek krainy galijskiej, i prawie że zdobyli Brytanię. Z Europy nie pozostało nic poza samym rdzeniem.
A jednak przetrwała. W wypadku tego wielkiego odrodzenia, które nastąpiło potem – wieków średnich – katolika zajmują głównie nie hipotezy, lecz fakty i dokumenty; widzi instytucję parlamentu, rodzącą się nie z jakichś wyimaginowanych „teutońskich” prototypów – akademickich fikcji – lecz z realnego życia i pracy zakonów monastycznych Brytanii, Hiszpanii, Galii – nigdy poza obrębem strych granic świata chrześcijańskiego. Widzi, jak wzbija się w niebo architektura gotyku, mocna, oryginalna, pełna energii, najpierw w Paryżu, potem falami coraz dalej i dalej, dochodząc aż do gór Szkocji i aż po Ren. Widzi nowe uniwersytety, owoc rdzennie europejskiego ducha, jak budzą się do nowego życia – widzi, słowem, całe społeczeństwo średniowieczne, skutek wielkiej przemiany społeczeństwa rzymskiego, idącej ściśle od wewnątrz, i ożywianej duchem Wiary.
Zamęt, terror religijny, szaleństwo wieku piętnastego, przedstawiają mu się jako choroby jednego organizmu – Europy – czekające interwencji lekarza.
Lekarz wszakże, zadziałał za późno. Na europejskim ciele pojawiły się rany – zaczęła się reformacja.
Kryzys ten powinien był zakończyć się śmiercią; ale ponieważ Kościół nie podlega prawom śmiertelnych, tak się nie stało. Z tych ludów, które odpadły definitywnie od religii i cywilizacji, żaden (katolik widzi to jasno) nie należał do starożytnej rodziny Rzymu – poza Brytanią. Tak też katolik na Anglię właśnie zwraca, studiując ten konflikt, szczególną uwagę, a nie na to, co wydarzyło się na rubieżach, w Holandii, Północnych Niemczech i tak dalej. Śpieszno mu przekonać się, czy Brytania zawiedzie cywilizację w jej godzinie próby.
Zauważa zaciętość walk wewnętrznych i długi okres ich trwania; fakt, że wszystkie siły finansowe, szczególnie stare rody, jak choćby Howardowie i kupcy londyńskiego City, opowiedziały się po stronie zdrady; a także – że mimo tego ciągłość i trwałość tradycji uniemożliwia szybką przemianę społeczeństwa angielskiego, czy też jakiekolwiek gwałtowniejsze zerwanie z kulturą kontynentu. Widzi Anglię Północną zrywającą się do powstania, a miasta południa w stanie oblężenia. Ostatecznie, jest świadkiem zwycięstwa wielkich rodów i wielkich kupców, które odcina lud – pozornie przynajmniej już na zawsze – od życia, które wiódł dotychczas, od źródła pokarmu, którym się dotąd posilał.
Równolegle rejestruje, że istnieje – tuż obok Brytanii – jeden kraj, który choć nigdy nie wszedł w orbitę wpływów rzymskich, niewytłumaczalnym i cudownym zbiegiem okoliczności dochowuje wierności wierze i w czasie, gdy Brytania jest stracona, Irlandia trwa.
Katolickiemu badaczowi historii (choć nie może się on posiłkować choćby jednym katolickim źródłem) nie grozi w żaden sposób popadnięcie w owe antycywilizacyjne uprzedzenia, które stłamsiły tak wielu pisarzy współczesnych, i skłoniły ich do wymyślania najbardziej fantastycznych hipotez co do początków instytucji, których geneza stanowi kwestię prostych faktów dziejowych. Nie mniema, jakoby pustoszące w szóstym wieku wschodnie i zachodnie wybrzeża Anglii najazdy pirackie wydały z siebie naród angielski. Dostrzega, że małe osady, które powstały w ich konsekwencji, zaczęły rozwijać się dopiero z przyjęciem rzymskiej dyscypliny, organizacji i praw, i że dopiero po tym właśnie język ich rozpowszechnił się na zachodzie, wśród Walijczyków, w znacznej mierze od rzymskiej kultury odciętych. Rozumie, że dominacja Winchesteru wzięła się dokładnie z faktu, że północ i wschód pozostawały jedynym łącznikiem wyspy z kontynentem, na którym toczyło się wspólne życie Europy. Wie, że początki chrześcijańskich parlamentów tkwią nie w mglistej i nieznanej historii barbarzyńców, ale w jasnej i zbadanej historii zakonów monastycznych; nie dziwi się, że pierwsze z nich powstały w dolinach Pirenejów w trakcie wojen z mahometanami; pojmuje, że było to zwykłą koniecznością w epoce, w której najważniejszy wspólny wysiłek Europy stanowiła Reconquista.
Ogólnie mówiąc, przebieg europejskich dziejów to dla oczu katolika proces naturalny; nie kusi katolika angażowanie się w ów wielki, współczesny pochód teorii, sprzecznych ze sobą i promowanych wyłącznie dlatego, że są nowe, który mąci i niszczy wszelkie próby rzetelnego odtworzenia wypadków minionych. Przede wszystkim, nie popełnia od podstawowego błędu historiografii – nie „czyta historii do tyłu”. Nie mniema, jakoby cały sens przeszłości leżał w tym, że nieświadomie przygotowywała grunt pod doskonałość dni obecnych. Jego własna natura współgra z naturą tych dziejów: czuje ich wzloty i upadki: czuje rytm życia, które jest jego życiem.
Europejczycy to ciało z jego ciała. Może porozumieć się zarówno z wiekiem pierwszym, jak i piętnastym; niedziwne są mu ani kaplice, ani wyrocznie; i jeśli istotnie jest niszczycielem, to również i dziedzicem bogów.
Tłum. Maciej Wąs
1 William Stubbs (1825-1901) – angielski historyk i duchowny anglikański. Zwolennik hipotezy „saskiej”.
2 John Richard Green (1837-83) – angielski historyk, duchowny anglikański. Autor popularnej niezmiernie, czterotomowej Historii narodu angielskiego, skupiającej się zasadniczo wokół hipotezy stopniowego postępu społecznego.
3 William Bright (1924-1901) – angielski historyk, duchowny anglikański. Zajmował się głównie historią Kościoła.
Za: chestertonpolska.org
Kategoria: Myśl, Publicystyka, Religia, Wiara
nareszcie natrafiłem na myśli dotyczące historii, które są mi bliskie.
Jednak podałbym inną metodę badań historycznych. Bóg będąc Przyczyną, Istotą i Celem wszechczasów jest jedynym , pierwszym i ostatecznym wytłumaczeniem zdarzeń historycznych, w ich istocie. Należałoby podjąć ortodoksyjna reflesję na temat wierności i niewierności Bogu narodu wybranego niegdyś a od czasów Chrystusa Pana katolików i wynikających z tego skutków. Ta zależność stanowi fundament historii. Stąd podstawowym podręcznikiem historii jest Biblia i z niej nalezy czerpać także metodologię badań. Wszystko inne to antropocentryczne fantasmagorie nt. dziejów ludzkości.