Zimny: Il ne prétend pas. Il est!
Poniższy tekst powstał w odpowiedzi na artykuł prof. Adama Wielomskiego „Ludwik XX i jego legitymistyczna uzurpacja”, dostępny pod adresem: https://konserwatyzm.pl/ludwik-xx-i-jego-legitymistyczna-uzurpacja
Ponad miesiąc temu p. prof. Adam Wielomski postanowił „rozprawić się” z francuskimi legitymistami i napisał dla „Najwyższego Czasu” artykuł, w którym demaskował Ludwika XX jako uzurpatora pozbawionego praw do korony. Artykuł ukazał się następnie (7 stycznia) na portalu konserwatyzm.pl. Sama historia jest jednak znacznie dłuższa i zaczęła się w połowie listopada zeszłego roku. W tym momencie musimy nieco uprzedzić fakty i planowaną narrację. W swoim tekście prof. Wielomski wspomniał, że „starł się” z legitymistami. Szkoda, że nie podał dokładnych okoliczności owego „starcia”. Rzecz zaczęła się bowiem od tego, że po powrocie z Hiszpanii piszący te słowa wrzucił na portal facebook.com zdjęcie przedstawiające jego, jego znajomych i właśnie Ludwika XX. Prof. Wielomski w mało grzeczny sposób, przez nikogo nieproszony, postanowił to zdjęcie skomentować, krytykując prawa głowy rodu Kapetyngów do korony francuskiej, wywołując, jak się to dziś, równie mało grzecznie nazywa, tzw. „gównoburzę”. Efekt tej walki na komentarze był taki, że profesor, którego zdania nie poparł niemal nikt, zawziął się, znalazł sobie kolejnego śmiertelnego wroga i postanowił przystąpić do krucjaty przeciwko Ludwikowi XX.
Swoją linię argumentacji buduje profesor Wielomski w oparciu o traktat utrechcki (1713 r.) kończący wojnę o sukcesję hiszpańską. Przy czym wcześniej zaznacza, że nie jest legitymistą, ponieważ uważa legitymizm za przeżytek czasów, w których prawo publiczne i prawo prywatne przenikały się ze sobą i w nowoczesnym państwie, funkcjonującym wyłącznie jako byt prawa publicznego, nie ma na takie przeżytki miejsca. Po pierwsze trzeba tu zauważyć, że nieprawdą jest czysto publicznoprawny charakter państwa i wie o tym każdy student prawa II roku, któremu wyłożono różnicę między imperium a dominium, a po drugie, są to zaiste ciekawe słowa, jak na konserwatystę. Prof. Wielomski postanowił jednak wejść na grunt legitymistyczny i pokonać zwolenników Ludwika XX ich własną bronią. Zamierzamy tutaj wykazać, że kompletnie mu się to nie udało. Nie zaczniemy jednak od traktatu utrechckiego, tylko przedstawimy proces kształtowania się praw sukcesyjnych Królestwa Francji, by mieć przed oczyma szerszy obraz zagadnienia. Czego prof. Wielomski nie zrobił, albo zrobił, tyle że niedokładnie, wręcz niechlujnie, o czym świadczy fakt, że powstanie zasad dziedziczenia tronu nad Sekwaną wiąże z wybuchem wojny z Anglią zwanej stuletnią (1337-1453).
My zaczniemy od Merowingów. W tych czasach, które przypadają na okres po upadku cesarstwa rzymskiego na zachodzie, czyli V i VI w. n. e., nie można jeszcze mówić o Francji, tylko o państwie Franków położonym w Galii (i nie tylko, gdyż władza Merowingów obejmowała również obszary na wschodzie Renu). Państwo to istotnie jest patrymonium, tą tak złowrogą dla profesora Wielomskiego, „prywatną własnością” domu panującego. Stąd też podlega takim zasadom dziedziczenia, jak majątek w ogólności: po śmierci władcy jest dzielone pomiędzy jego synów. I tak, gdy umiera Chlodwig, pierwszy ochrzczony, zatem katolicki, władca Franków, państwo przypada w udziale czterem synom: Chlotarowi I w Soissons, Childebertowi I w Paryżu, Chlodomerowi w Orleanie i Teodorykowi I w Reims. Po śmierci pozostałych braci i ich następców, Chlotar, zwany Starym, jednoczy państwo Franków, ale gdy umiera, znów dzieli je pomiędzy synów. Ta sytuacja powtarza się wielokrotnie, aż do trwałego zjednoczenia kraju przez Teodoryka III w 679 r. Odtąd państwo nie jest już dzielone, choć władza niekoniecznie przechodzi z ojca na syna. Wykształca się zasada elekcji spośród członków rodu Merowingów. Wyjątkiem jest sytuacja powstała po śmierci Teodoryka IV, gdy władzę nad państwem Franków sprawuje, bez króla, majordom Karol Młot, przodek Karolingów. Na łożu śmierci dzieli on państwo między swoich synów, ale w 743 Merowingowie zostają przywróceni. Wszakże na krótko.
W 751 r. syn Karola Młota, Pepin Krótki, przeprowadza, jakbyśmy to dziś powiedzieli, przewrót pałacowy. Z błogosławieństwem papieża, dynastia Merowingów zostaje obalona i nastaje era Karolingów. Czasy karolińskie są, jeśli chodzi o dziedziczenie tronu, erą chaosu. Pepin dzieli królestwo między synów, Karlomana i Karola, który przejdzie do historii jako „Karol Wielki”, Karloman jednak prędko umiera. Karol forsuje zasadę dziedziczenia całości, ale przerośnięte imperium nie jest w stanie jej udźwignąć, taka jest geneza traktatu w Verdun i podziału monarchii frankijskiej. Powstałe w ten sposób państwo zachodniofrankijskie staje się bezpośrednim przodkiem Francji. Po śmierci Ludwika II powraca zasada elekcji. To ona wyniesie do władzy głównych bohaterów naszego artykułu, Kapetyngów. Po raz pierwszy, jeszcze pod imieniem Robertynów, w roku 888. Karolingowie zdołają jednak odzyskać tron, choć nie na długo. W 987 r., wobec braku wybitnych przedstawicieli tej dynastii, wolni Frankowie wybiorą królem Hugona Kapeta.
Z początku nic nie wskazuje na to, by elekcja ta miała różnić się czymkolwiek od wspomnianej elekcji Odona i dać początek nowej dynastii, w starożytnym stylu nazwanej na inskrypcji w nekropolii w Saint-Denis „Trzecią Dynastią” (la troisième dynastie). Jest jednak inaczej ze względu na dwa czynniki. Pierwszym jest pomysłowość Hugona Kapeta, który postanawia doprowadzić do elekcji vivente rege. Przeprowadza ją w tym samym, 987 roku i formalnie współkrólem zostaje jego syn, Robert II Pobożny. Ten modus operandi będzie odtąd przez długie wieki stosowany przez następców Hugona. Drugim czynnikiem jest tzw. „cud kapetyński” (miracle capétien) – aż do 1316 r. każdy król Francji pozostawi po sobie syna, co znacznie ułatwia przeprowadzanie elekcji vivente rege. Oczywiście, do czasu. W pewnym momencie elekcja staje się bowiem fikcją, panujący król jedynie wskazuje swojego następcę, na którego parowie Francji się zgadzają. Filip August rezygnuje nawet z tej fikcji. Nie wyznacza swojego następcy, dla wszystkich jest jasne, że po jego śmierci (która ma miejsce w roku 1223) będzie panował najstarszy syn, Ludwik. Filip August jest też pierwszym władcą, który tytułuje się nie „królem Franków” (Francorum rex), a królem Francji (rex Franciæ). Można więc powiedzieć, że za jego panowania wykształca się zarówno Francja, jak i zasada primogenitury.
Potrzeba regulacji ujawnia się jednak w obliczu przypadku dotąd nieznanego. Taki zdarza się dopiero w roku 1316. Wówczas to umiera Jan I Pogrobowiec, syn Ludwika X. Ponieważ w momencie śmierci jest dzieckiem, a nawet niemowlęciem, nie mógł pozostawić po sobie potomka. Jako że jest pogrobowcem, nie może też mieć młodszych braci. Ma natomiast starszą siostrę. Pojawiają się dwie kontrowersje. Pierwszą jest okoliczność, że owa siostra, Joanna, jest oskarżana o nieprawe pochodzenie. Drugą: że nigdy dotąd nie zdarzyło się, by Francja miała panującą królową. Skoro zaś się nie zdarzyło, to być może kobiety nie mogą panować nad Francją. To drugie zdanie przeważa. Francję dziedziczy stryj Jana, Filip V. O tym, że wątpliwości co do pochodzenia Joanny nie odgrywają takiej roli, najlepiej świadczy fakt, że odziedziczy ona później Nawarrę, od czasów Filipa Pięknego pozostającą w unii personalnej z Francją. W Nawarze kobieta najwyraźniej może dziedziczyć.
Te okoliczności zadają kłam tezie prof. Wielomskiego, jakoby prawo salickie wykształciło się dopiero w związku z wojną stuletnią. Od wojny tej dzieli nas jeszcze ponad 20 lat i cały szereg dość niespodziewanych śmierci. Co więcej, nikt wtedy, w 1316 r., nie wiąże wydziedziczenia Joanny z prawem salickim, tzn. prawem Franków z V w., które wyłączało kobiety od dziedziczenia tzw. „ziemi salickiej”. Przypisanie francuskiemu prawu dziedziczenia tej nazwy jest późniejsze. W 1316 r. kluczowym argumentem jest, bardzo ważny w mentalności ówczesnych Europejczyków, więc i Francuzów, fakt, że nigdy dotąd kobieta we Francji nie panowała.
Historia powtórzy się w roku 1328, gdy umrze brat Filipa V, Karol IV. Po dwunastu latach jest już dla wszystkich jasne, że kobieta nie może dziedziczyć Francji. Stąd gdy wdowa po Karolu rodzi córkę, na tron wstępuje brat stryjeczny zmarłego króla, Filip VI. Aczkolwiek nie od razu, ponieważ od dziedziczenia należy jeszcze odróżnić przeniesienie praw do tronu. Gdyby kobiety mogły przenosić prawa (których same nie posiadają), wówczas Filipa de Valois wyprzedzałby w kolejce do tronu siostrzeniec Karola, Edward III Plantagenet, król Anglii. Baronowie, prałaci i wykładowcy Sorbony ustalili jednak, że kobiety nie tylko nie dziedziczą, ale również nie przenoszą praw do korony. Tu można by się zgodzić z prof. Wielomskim, że uchwała ta miała na celu obronę rodzącego się państwa narodowego, gdyby nie drobny szkopuł. Profesor Wielomski raz, że źle naszkicował problem roku 1328, pisząc o wyłączeniu kobiet od dziedziczenia (a to zostało potwierdzone w roku 1316), dwa, nie wziął pod uwagę czynnika, który zdecydował. Czynnikiem tym był spór Roberta d’Artois z ciotką, Mahaut, o panowanie w hrabstwie Artois. Robert wziął pod uwagę tę okoliczność, że Filip Walezy jest blisko, zaś Edward daleko, oraz tę, że jeśli król będzie zawdzięczał swoje panowanie zasadzie wyłączającej kobiety od przenoszenia praw, to odwdzięczy się Robertowi gwarantując taką samą zasadę odnośnie dziedziczenia lenn. Niestety, Mahaut okazała się być lepszą sojuszniczką i król nie oddał Robertowi Artois. I dopiero potem tenże sam Robert przeprawił się na północny brzeg kanału La Manche, mamiąc Edwarda III wizją, jakoby należał mu się tron Francji (z takim samym zamiarem, tj. uzyskania swojego dziedzicznego Artois). Przecież wojna stuletnia wybuchła w roku 1337, a nie 1328!
Wojna stuletnia zresztą jest dość ważna dla dwóch kolejnych zasad dziedziczenia tronu Francji. Profesor Wielomski napisał: „Teoria niezrzekalności praw do tronu jest niebezpieczna, gdyż wtenczas nawet zrzeczenie się praw do tronu przez osobę psychicznie chorą byłoby nieważne i aby pozbyć się szaleńca poddani nie mieliby innego wyjścia niż go zamordować”. Aż dziw człowieka bierze, że profesor nie wie, że tak właśnie jest, że nie jest to żadna teoria, tylko rzeczywistość. Sytuacja taka wydarzyła się bowiem za panowania Karola VI Szalonego, którego przydomek fachowo nam objaśnia, iż król ten zwariował. Zwariował, a mimo to nie pozbawiono go tronu, ani sam zeń nie zrezygnował. Dopiero pod koniec panowania, jego syn i imiennik, ogłosił się regentem (jednak bynajmniej z powodu wariactwa, ale o tym później). Nawet szaleństwo Karola nie odebrało mu tronu, podobnie jak później niestabilność psychiczna nie była powodem do zdetronizowania Karola IX. Właśnie w czasach Karola VI zasada ta się ukonstytuowała i obowiązuje po dzień dzisiejszy.
Istotnie jednak, p. prof. Wielomski ma o tyle rację, że panowanie takie jest niebezpieczne. Karol VI bowiem po zwycięskiej kampanii króla Anglii, Henryka V, ogłosił jego (i ewentualnych spadkobierców) swoim następcą, wyłączając od dziedziczenia swojego syna. Syn oprotestował tę decyzję nie tylko dlatego, że odsuwała go od dziedziczenia, a panowie Francji nie tylko dlatego, że była dla nich niekorzystna i oddawała ich w panowanie obcego króla. Do tego bowiem czasu, tj. roku 1420, wykształciła się już we Francuzach świadomość, że korona jest czymś odrębnym od osoby króla i że nie można tak sobie przehandlować państwa poza ustalonym porządkiem sukcesji. Przeczy to też tezie prof. Wielomskiego, jakoby legitymizm był jakąś pozostałością czasów patrymonialnych. Być może legitymizm w innym kraju nosi takie cechy, ale z pewnością nie można tego powiedzieć o legitymizmie francuskim, skoro jedna z konstytuujących go zasad explicite rozdziela koronę i jej aktualnego nosiciela. Ten drugi pełni funkcję służebną wobec tej pierwszej, pozostaje w jej dyspozycji i nie może nią dysponować czy kupczyć, ani dzielić królestwa między synów tak, jak to było w czasach wolnych Franków. Ta wykształcona świadomość, potwierdzona argumentem siły, czyli zwycięstwem Karola VII nad Anglikami i wygraną Francji w wojnie stuletniej, świadczy o tryumfie zasady publicznoprawnej nad rozpatrywaniem państwa w kategoriach prywatnego folwarku panującego.
Podczas wojny z Anglią w ogóle nie jest rozpatrywany argument cudzoziemskiego pochodzenia króla. Gdy wojna ta dobiega końca są bowiem wykształcone następujące zasady sukcesji: tron jest dziedziczony wyłącznie przez mężczyzn i wyłącznie w linii męskiej, a korony nie można się zrzec pod żadnym pozorem (nawet choroby psychicznej), ani w imieniu swoim, ani w imieniu następców. Żadna z tych zasad nie odnosi się do cudzoziemców. Kwestia cudzoziemców pojawi się dopiero w czasie wojen religijnych. Nim przejdziemy do dokładniejszego jej omówienia, musimy jednak poczynić tę uwagę, że zasady dziedziczenia stają się nie tylko dla wszystkich jasne, ale wręcz Francuzi przywiązują do nich olbrzymią wagę. Kiedy umiera Karol VIII, wygasa główna linia Walezjuszów. Tron obejmuje jego najbliższy krewny w linii męskiej, kuzyn Ludwik Orleański (Ludwik XII). I on nie spłodził syna, tron przechodzi więc na kuzyna Franciszka z linii na Angoulême. Kiedy wraz z Henrykiem III wygasa w ogóle gałąź Kapetyngów zwana Walezjuszami, tron przypada Henrykowi Burbonowi. Ostatnim wspólnym przodkiem w linii męskiej obu Henryków był Ludwik Święty, ponad 300 lat wcześniej.
Właśnie z panowaniem Henryka IV wiąże się ta nieszczęsna kwestia cudzoziemców, o której pisze profesor Wielomski. Henryk IV początkowo odmówił przejścia na katolicyzm i chciał pozostać protestantem. To wzmogło opór Ligi przeciw niemu, do tego stopnia, że ogłosiła ona królem kardynała de Burbon, pod imieniem Karola X. Kardynał zmarł jednak w roku 1590 i katolicy poczęli szukać innego kandydata na króla. Książę Mayenne zwołał w tym celu Stany Generalne. Proponowano, by koronę powierzyć Izabeli Austriaczce, córce Filipa II, króla Hiszpanii. Henryk okazał się być jednak lepszym graczem od księcia Karola. Nawiązał potajemny kontakt ze Stanami Generalnymi, zapowiedział przejście na katolicyzm. W efekcie Stany zamiast ogłosić Izabelę królową Francji, uchwaliły, że cudzoziemiec nie ma prawa dziedziczyć korony Francji. Czyżby zatem profesor Wielomski miał rację?
Otóż nie, i to z dwóch powodów. Po pierwsze, Stany Generalne nie mają takiej kompetencji, by zmieniać prawa fundamentalne królestwa. Nikt w ogóle nie ma takiej kompetencji, te prawa po prostu są i mogą być z czasem odkrywane (tak jak do zakończenia wojny stuletniej odkryto prawa wcześniej wymienione), ale odkrywane przez długotrwały usus, a nie przez uchwałę. Jednak dla ułatwienia życia i nam, i profesorowi Wielomskiemu, możemy przyjąć, że Stany Generalne miały taką kompetencję. Wówczas i tak pozostanie powód drugi. Henryk Burbon sam przecież był cudzoziemcem. Był królem Nawarry, tam się urodził, tam spędził znaczną część życia. Fakt faktem, że po inwazji Ferdynanda na to królestwo i po tym, jak straciło ono ziemie na południe od Pirenejów, Nawarra była ściśle zintegrowana z Francją, ale była jednak osobnym, suwerennym królestwem. Czy zatem Stany Generalne dogadawszy się z Henrykiem, uchwaliły wymierzone przeciwko niemu prawo? Oczywiście, że nie! „Cudzoziemiec” miał tu oznaczać po prostu przedstawiciela innej dynastii niż kapetyńska. A zatem Stany Generalne 1593 roku nie uchwaliły żadnego nowego prawa: one potwierdziły dotychczasową zasadę niedziedziczenia przez kobiety i nieprzenoszenia praw do korony przez kobiety. I nie przeszkodziło to cudzoziemcowi z Nawarry zostać królem Francji.
Do ułożenia tych puzzli brakuje nam jeszcze jednego, ostatniego i najbardziej istotnego elementu. Rozpatrzenia kwestii traktatu utrechckiego. Niemniej widzimy już, że jak dotychczas wszystko to, co prof. Wielomski usiłował obrócić przeciw Ludwikowi, tak naprawdę ani trochę nie umniejsza jego praw. Ludwik XX jest takim cudzoziemcem, jakim przed czterystu laty był jego praprzodek, Henryk IV. A zatem, czy traktat z Utrechtu skutecznie wyłączył potomków Filipa Andegaweńskiego od dziedziczenia korony francuskiej?
Nie będziemy przypominać przyczyn i przebiegu wojny o sukcesję hiszpańską. Wspomnimy tylko, że na samym jej początku, Ludwik XIV wydał edykt potwierdzający zachowanie przez Andegaweńczyka i jego potomków praw do korony francuskiej. Edykt ten został zarejestrowany przez Parlament Paryża, czyli, w dużym skrócie objaśniając niezorientowanemu czytelnikowi, taki odpowiednik Trybunału Konstytucyjnego we Francji doby ancien régime. Jest to ważne, ponieważ, nawet w erze absolutyzmu, warunkiem obowiązywania danego prawa była właśnie jego rejestracja (zwana remonstrancją) przez Parlament Paryża (z pewnym wyjątkiem, o którym niżej). Traktat utrechcki tymczasem, kończący wojnę o sukcesję hiszpańską i zawierający klauzulę wyłączającą Filipa V i jego potomków od tronu Francji, przez Parlament Paryża zarejestrowany nie został. Radcowie Parlamentu odmówili jego remonstrancji właśnie dlatego, że był on w interesującej nas kwestii sprzeczny z prawami fundamentalnymi królestwa Francji. Istniał wszakże sposób na obejście odmowy radców. W Parlamencie Paryża znajdowało się specjalne krzesło, zwane lit de justice. Kiedy król zasiadł na tym krześle i dyktował prawo, Parlament nie miał prawa odmówić remonstrancji. Ludwik XIV w 1713 roku mógł zatem wejść do parlamentu, usiąść na owym magicznym krześle i nakazać radcom rejestrację traktatu z Utrechtu. Ale tego nie zrobił, co świadczy, że i jemu nie zależało na wyłączeniu jego wnuka od dziedziczenia. Co dość oczywiste, nie po to u zarania wojny wydał edykt reafirmujący prawa Filipa do tronu. Dodajmy do tego, że w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów, gdy hierarchia aktów prawnych raz, jest jasna, a dwa, daje prymat prawu międzynarodowemu nad krajowym, podówczas nie była ona tak jasna, a po wtóre, zgodnie z zasadą suwerenności przyznawano raczej pierwszeństwo prawu państwowemu, a nie międzynarodowemu.
Owszem, bez klauzuli wyłączającej Filipa pokój zapewne nie zostałby podpisany. Ale jednocześnie Francja ani chciała, ani mogła tej klauzuli warować. Nie chciała, bo Parlament nie zarejestrował traktatu, nie mogła, bo nawet gdyby to zrobił, jego treść byłaby sprzeczna z prawami fundamentalnymi Francji. Co więcej, o tym, że zarówno we Francji, jak i w Hiszpanii, zasadę niepołączalności tronów rozumiano co najwyżej w ten sposób, że nikt nie może panować jednocześnie w obu krajach, najlepiej świadczy fakt, że podczas choroby swego młodego bratanka, Ludwika XV, Filip V abdykował z tronu Hiszpanii, czekając aż z Wersalu nadejdzie wieść o śmierci chłopca, po to, by natychmiast mógł wyruszyć do Reims i koronować się na króla Francji. Na szczęście dla młodego króla, powrócił on do zdrowia, natomiast smutna wieść nadeszła z Eskurialu: zmarł inny Ludwik, syn i następca Filipa na tronie Hiszpanii. Filip zatem po raz drugi został królem tego iberyjskiego państwa. Niemniej ta gotowość do objęcia tronu Francji najlepiej pokazuje, że ledwo jedenaście lat po podpisaniu traktatu utrechckiego, był on rozumiany właśnie w ten sposób, tzn. że niemożliwe jest jednoczesne panowanie we Francji i Hiszpanii, natomiast nie tak, że linia hiszpańska jest wykluczona z dziedziczenia tronu Francji. Nie mógł tak bowiem być rozumiany, ponieważ niemożliwe jest wyłączenie jakiegokolwiek potomka Hugona Kapeta zrodzonego z katolickiego małżeństwa od dziedziczenia francuskiej korony.
Problem podniesiony przez profesora Wielomskiego należałoby zatem rozważać, gdyby Ludwik XX był także pretendentem do tronu Hiszpanii, albo po prostu jej królem (co byłoby możliwe, ponieważ gen. Franco rozważał także tę linię). Nie jest nim jednak, a nawet gdyby był, przypominamy, że unia personalna zaszła po raz pierwszy w roku 1887 i o ile pamiętam, żaden z sygnatariuszów traktatu utrechckiego nie złożył noty protestacyjnej. Oczywiście ten argument jest z naszej strony pewnym nadużyciem, ponieważ król Karol XI (w Hiszpanii: VII) wówczas realnie nie panował, niemniej uzasadniony o tyle, że trudno znaleźć inny powód dla którego miałby się z tej słusznej pretensji wycofać.
Powyżej przedstawiliśmy francuskie prawo sukcesyjne w jego rozwoju historycznym, przy omawianiu poszczególnych problemów odnosząc się do tez prof. Wielomskiego i falsyfikując je. Zrekapitulujmy zatem. Kobiety wyłączono od dziedziczenia tronu francuskiego nie ze względu na obawę przed Anglikami, a potwierdzając usus liczący sobie (łącznie z panowaniem Merowingów i Karolingów) niemal dziewięćset lat, kobietom zabroniono przenoszenia praw do korony nie z powodu Anglików, a z powodu intryg dotyczących hrabstwa Artois, wobec Anglików ujawniła się tylko zasada niemożności przenoszenia praw do tronu (w gruncie rzeczy również stanowiąca potwierdzenie usus, ponieważ aż do czasów Karola VI nigdy żaden król Francji nie abdykował; nie licząc zrzuconych z tronu Childeryka III i Karola Grubego), przy czym podstawowym problemem nie było oddanie władzy Henrykowi VI, a oddanie władzy samo w sobie. O tym, jak wielkim poważaniem cieszyło się prawo salickie świadczy fakt, że w 1589 tron po Henryku III objął Henryk IV, spokrewniony z poprzednikiem w 21. stopniu i zyskał poparcie większości swoich poddanych. Zakaz dziedziczenia przez cudzoziemców dotyczył obcych dynastii, ponieważ sam Henryk IV był cudzoziemcem, jako król Nawarry. Wreszcie, traktat z Utrechtu nigdy nie miał wpływu na prawo wewnętrzne Francji, ponieważ nie został zarejestrowany przez Parlament Paryża, zaś Filip V mając przed sobą perspektywę objęcia tronu francuskiego, po prostu abdykował z tronu hiszpańskiego.
Należy zatem stwierdzić, że żaden z argumentów podniesionych przez profesora Adama Wielomskiego nie wytrzymuje krytyki, a co najmniej dwa świadczą o niedostatecznej znajomości historii Francji. Wierzyć się nie chce, by profesor miał tak poważne braki w wiedzy odnośnie tematu, na który postanowił się wypowiedzieć. Trzeba zadać sobie pytanie, czy nie mamy do czynienia z typowym, niestety, dla profesora Wielomskiego, zjawiskiem kłócenia się i posiadania zdania odrębnego dla czystej przyjemności wywołania awantury. O tym ostatnim świadczy i to, że jak powiedział (a właściwie napisał) nam doktor Mariusz Affek, w latach 90. profesor Wielomski uznawał prawa Ludwika XX.
Na koniec nie pozostaje napisać nic innego niż: Ludwik XX JEST królem Francji.
Adrian Zimny
Kategoria: Adrian Zimny, Historia, Myśl, Publicystyka
"Zdania Prof. Wielomskiego nie poparł niemal nikt"-ten fragment to kompromitacja pana Zimnego, który oficjalnie głosem ludu pogardza, ale gdy trzeba to potrafi się na demokrację powołać. Żenujące.
Ludwi XX może siebie uważać za kogo chce. Nawet za napoleona. Liczy się stan faktyczny. A nie jakieś przestarzałe prawo, które zresztą przez wieki bywało naginane.