Zawisza: Nigdy więcej donosów na Polskę
Na początku roku 2016 doszło do precedensu, czyli zagrożenia państwu członkowskiemu Unii Europejskiej wszczęciem procedury kontroli praworządności. W tym tygodniu doszło do debaty w Parlamencie Europejskim, w którym polski rząd odpierał zarzuty i ataki ze strony zarówno Komisji Europejskiej, jak i poszczególnych grup politycznych: od zielonych i komunistów poprzez liberałów i socjaldemokratów aż do chadeków.
Znamy dominujące komentarze po tej debacie: polska premier starała się spokojnie wyjaśnić, co dzieje się w naszym kraju i wyszła obronną ręką spod ognia różnorakich ataków. Zagraniczna koalicja krytyków składała się z unijnych polityków profederalistycznych i z reguły nieprzychylnych Polsce. Krajowa opozycja reprezentowana w Parlamencie Europejskim nie znalazła dobrego patentu na przekazanie swojego stanowiska i cały ułożony przez nią plan brukselskiego ataku na warszawski rząd obrócił się w niwecz. Zwolennicy rządu i większości parlamentarnej w szczególności podkreślają godne i stanowcze, ale też spokojne i perswazyjne stanowisko polskich reprezentantów, od pani premier począwszy („nowy europejski lider” według polskiego ministra spraw zagranicznych) poprzez wypowiadających się w mediach ministrów, a na eurodeputowanych skończywszy (np. wystąpienie prof. Legutki). Wielu pozytywnie zaskoczył też Janusz Korwin-Mikke, który przedstawił się jako przeciwnik PiS, ale jeszcze większy przeciwnik PO oraz nieustanny wróg UE powtarzający, niczym Katon swoje „ceterum censeo”, iż Unia Europejska powinna być zniszczona.
Wszystko to prawda: rząd w Brukseli wygrał, a opozycja przegrała. Nawet jeśli odczucia eurokratów mogą być inne, to krajowa opinia publiczna przyjęła to w ten właśnie sposób, co widać w licznych analizach, komentarzach i sondażach. Patrząc jednak na brukselskie wydarzenia okiem narodowca, musimy poczynić co najmniej potrójne „ale”…
Primo, polski rząd godząc się na brukselskie przesłuchanie, przydał Unii Europejskiej prawo do takich przesłuchań i dalszych kroków z tym związanych. To decyzja niezwykle ryzykowna, a w zasadzie nawet szkodliwa. Rzetelni prawnicy, a w szczególności krytycy unijnego federalizmu, podkreślali, iż Unia Europejska co do zasady nie ma prawa do kontroli tzw. praworządności w swoich krajach członkowskich. Na mocy traktatów unijnych taka ingerencja nie leży w kompetencjach ciał unijnych. Mówił o tym nawet raport unijnych służb prawnych, które w swej analizie przestrzegały Komisję Europejską przed takim bezprawnych działaniem. Stąd rodziło się pytanie: skoro Bruksela działa bezprawnie, to dlaczego rządzący Polską uznają prawomocność jej bezprawnych działań i ulegają sui generis przemocy prawnej, uczestnicząc w procedurach unijnych pozbawionych mocy prawnej? Negację tej unijnej uzurpacji proponował wiceminister spraw zagranicznych odpowiedzialny za kwestie traktatowe Aleksander Stępkowski (nota bene, profesor prawa), a wraz z nim poseł do PE Kazimierz Michał Ujazdowski (także profesor prawa!), zaś podobne stanowisko rozważał jako publicysta były polityk Jan Maria Rokita przewidujący nawet spór traktatowy z Komisją Europejską prowadzony przed sądami europejskimi, aby wykazać, iż Komisja Europejska już nigdy nie będzie miała prawa do podobnych zachowań. Niestety, pani premier wspierana przez ministrów spraw zagranicznych Waszczykowskiego i Szymańskiego uznała, że pragmatycznym wyjściem będzie podjęcie brukselskiej polemiki. Owszem, była w tym doza pragmatyzmu, gdyż debata była dosyć udana dla Polski. Jednak dalekosiężne skutki mogą być fatalne, bo następnym razem wszystko nie musi skończyć się dobrze. Oto ponoć najbardziej eurosceptyczny rząd w Unii Europejskiej uznał dotychczas nieistniejące i niestosowane uprawnienie tejże Unii do ingerowania w politykę wewnętrzną państw unijnych!
Secundo, dobrze, że wyrażono szerokie pretensje do krajowych inspiratorów brukselskich przesłuchań (od Platformy Obywatelskiej poprzez Nowoczesną aż do nieszczęsnego Komitetu Obrony Demokracji), ale szkoda, że nie rozliczono poprzednich wystąpień w podobnym duchu. Trzeba przecież pamiętać, iż politycy Prawa i Sprawiedliwości, mówiący dzisiaj słusznie: „ci, którzy donoszą na Polskę, powinni się wstydzić”, sami proponowali i przeprowadzali w Parlamencie Europejskim tzw. wysłuchania publiczne (w sprawie katastrofy smoleńskiej, w sprawie Telewizji Trwam i w sprawie wyborów samorządowych). Rozumiem, że działali w poczuciu pewnej beznadziejności, gdy nie byli w stanie pokonać wspólnego frontu rządzącej koalicji, liberalnych mediów i ich zaplecza biznesowego, lecz jednak stawali na cienkiej granicy pomiędzy lojalnością wobec kraju a szukaniem protektoratu międzynarodowego. Rozumiem też, że stawali w słusznych sprawach (inaczej niż dzisiaj Platforma i jej sojusznicy), ale rozważamy tu samą zasadę uciekania się do pomocy międzynarodowej w sprawie polityki krajowej. Trzeba tu być bardzo uważnym i ważyć swoje działania. Z tego punktu widzenia nie najgorzej trzeba osądzić wystąpienie jedynego zabierającego głos deputowanego Platformy, który został źle osądzony przez najtwardszych przeciwników rządu, bo wyrażał się zbyt łagodnie. Jednak Jan Olbrycht tłumaczył: „zapowiadaliśmy, że nie będziemy toczyć wojny polsko-polskiej na arenie europejskiej – i dotrzymaliśmy słowa”. Może to zbyt późna refleksja, ale trzeba jej autora i jego kolegów trzymać za słowo. Nigdy więcej donosów na Polskę – to hasło winni powtarzać narodowcy strzegący zasady interesu narodowego.
Tertio, politycy Prawa i Sprawiedliwości muszą dobrze zastanowić się nad istotą swojego przekazu i jego wiarygodnością. W kraju ciągle słyszymy i czytamy, że rozwalany jest układ i trwa odsuwanie świń od koryta, że przecinane są powiązania polityczno-biznesowo-przestępcze, że powraca rewolucja Solidarności i miażdży oligarchiczne elity, że media publiczne czyści się z liberalnych dziennikarzy uprawiających antyrządową propagandę, że wreszcie trzecie pokolenia AK walczy z trzecim pokoleniem UB. Zapewne sporo w tym prawdy! Jednakowoż ani słowa o tym nie powiedziała w Brukseli pani premier… Tłumaczyła ona eurodeputowanym i unijnym urzędnikom, że w Polsce zaszła regularna zmiana polityczna, rząd realizuje zdroworozsądkowy program i toczyły się standardowy spór międzypartyjny, zaś zmiany ustawowe mają ograniczony charakter i prowadzą do zwyczajnych usprawnień mechanizmów działania instytucji publicznych. Ktoś powie, że to zrozumiałe, iż do różnych audytoriów mówi się różnymi językami. Na pewno tak jest, ale też trudno się dziwić unijnym liberałom czy socjalistom, że patrzyli na wystąpienie pani premier trochę jak na przysłowiowe rżnięcie głupa. Być może sądzili, że usłyszą więcej z fraz prezesa Kaczyńskiego, poety Rymkiewicza, redaktora Sakiewicza, reżyserki Stankiewicz czy choćby posła Pięty. Usłyszeli jednak wypowiedzianą z uśmiechem nowomowę jakby na wzór unijny. W pewnym sensie zostali pokonani własną bronią. Ze strony obozu rządzącego to bardzo sprytne, ale też uważać będzie trzeba, jakie wnioski wyciągnie z tego lud pisowski. Gdyby uwierzył w uspokajające zapewnienia pani premier, za chwilę będzie miał kłopoty z zachętami do mobilizacji w obronie i skuteczności w ataku, jakie usłyszy od wodzów partyjnych. Będziemy z zainteresowaniem obserwować, jak PiS poradzi sobie z zarządzaniem emocjami swego ludu.
Artur Zawisza
Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Polityka, Prawa strona świata, Publicystyka