Vratislaviana IV: Zapomniani polscy niewolnicy w Breslau
"Policyjne zarządzenie nakazujące noszenie po lewej stronie wierzchniego ubioru znaku "P" oparte było o specjalne, gęsto grożące karą śmierci "Erlasse" z kwietnia 1940 i o przeszło rok wyprzedziło wprowadzenie obowiązku noszenia Gwiazdy Dawida przez nie-Aryjczyków. Drobny ten szczegół jest konsekwentnie w historycznych opisach pomijany. Nie chcę się domyślać powodu". Te słowa pisze Julian Bartosz na pierwszej stronie swojej książki pt. "Zapomniani ludzie z literą P. Polscy robotnicy przymusowi na Dolnym Śląsku 1939-1945".
Ta książka nie mogła przebić się na rynku vratislavianów, zdominowanym przez elaboraty o "wspólnej przeszłości", "pojednaniu polsko-niemieckim" i "europejskim duchu Wrocławia". Jest bowiem rodzajem oskarżenia dla tych, którzy instrumentalnie traktują zjawisko hitleryzmu, traktując Niemców wręcz jako niewinne ofiary systemu politycznego i aparatu represji, a w najlepszym razie, jako biernych obserwatorów poczynań tak zwanych nazistów.
Julian Bartosz napisał ją w latach 60. XX wieku, a podstawowym źródłem wiedzy o przeżyciach polskich niewolników były dla niego ankiety wypełnione przez licznie jeszcze wtedy żyjących weteranów niewoli w Breslau. W kilku zaledwie rozdziałach, w których aż gęsto od cytatów, opisuje dzieje systemu niewolniczej pracy Polaków na rzecz III Rzeszy, lokalizację zakładów w Breslau i warunki codziennej pracy oraz egzystencji. Książkę czyta się jednym tchem.
Przedostatni dla Niemców – pierwsi w stawianiu oporu
Bartosz podkreśla, że Polacy byli traktowani najgorzej – gorzej mieli już tylko jeńcy rosyjscy. Jednak to właśnie Polacy twardo żądali wpisywania do dokumentów "Pole", zamiast "bezpaństwowiec" (jak to Niemcy urzędowo czynili wobec Polaków), mimo że nawet za taki opór groziła im śmierć. To Polacy tworzyli regularne grupy oporu w rodzaju "Olimpu". To Polacy bronili tradycji, wiary, ryzykowali, spotykając się na tajnych kompletach, i walczyli o uczestnictwo w nabożeństwach. Na szczęście dla nich, w miarę chylenia się Festung Breslau ku upadkowi dyscyplina pracy była coraz mniej surowa. Niemcy mieli nadzieję, że obecni niewolnicy dobrowolnie przejdą na ich stronę i staną w obronie Rzeszy…
Prześladowcy i dobrodzieje
Autor jasny sposób wykazuje, że cywile niemieccy, dzisiaj na Zachodzie opisywani jako ofiary Hitlera, skwapliwie korzystali z bezpłatnej siły roboczej. Piekarze, masarze, hotelarze, cukrownicy, właściciele sklepów i knajp – liczni przedsiębiorcy i ludzie prywatni mieli w domach i zakładach polskich niewolników. Traktowali ich zgodnie z wytycznymi Hitlera, to znaczy jak bydło. Były oczywiście wyjątki. Wzruszające są relacje warszawiaków, przywiezionych tutaj po Powstaniu '44, którzy pamiętają i volksdeutschów ratujących malutkie polskie dzieci – sieroty po ofiarach Breslau. Jest wspomnienie o starszym księdzu, który w kościółku św. Rocha (na nieistniejącym już cmentarzu w okolicach ulic Strzegomskiej – Jaworskiej) mówił kazania łamaną polszczyzną, a wierni śpiewali "Boże coś Polskę", o katedralnym kanoniku nazwiskiem Niedzballa, który przychodził do umierających Polaków. Rzecz ciekawa, wśród nazwisk tychże dobrodziejów wiele brzmi znajomo: to Ślązacy, to także potomkowie tutejszej Polonii. Niestety, polsko brzmiące nazwiska miewali także poganiacze niewolników i kaci.
Część II. Suplement po 45 latach
Na koniec Julian Bartosz podsumowuje tak zwany przełom w relacjach polsko-niemieckich, jaki miał nastąpić po 1989 roku. Opisuje obłudę promotorów "pojednania" i malwersacje finansowe w związku z odszkodowaniami dla polskich niewolników. Pozwolę sobie nie przytaczać fragmentów – warto, by każdy czytelnik przeczytał i ocenił sam. Pamiętam dobrze, jak w 2002 władze Wrocławia i Niemcy uroczyście otwierali odnowiony cmentarz w Nadolicach Wielkich, na którym leżą m.in. różni esesmani, gestapowcy, także kaci z KL Auschwitz… Przedstawiali ten cmentarz jako "miejsce pojednania" oczywiście (o czym donoszą m.in. źródła: prywatne i artykuł we "Wprost"). Około 10 km od tegoż "Parku Pokoju" zaledwie nędzna, pordzewiała tablica w krzakach wskazywała miejsce, gdzie leżą ich ofiary…
Jeszcze inny przykład skutków propagandy. Kandydaci do pracy przymusowej w Festung Breslau musieli podpisywać gotowe podania z prośbą o przyjęcie, przy czym tekst formułowano tak, aby wynikała z niego pełna dobrowolność (!) przystąpienia do pracy. Bartosz zauważa, że niektórzy Niemcy wierzą w tę dobrowolność do dziś. Ale jak to możliwe, aby nie widzieli i nie wiedzieli, co działo się dosłownie za drzwiami ich domów? Ulicami Breslau maszerowały kolumny wynędzniałych robotników, na których cywile niemieccy pluli i których próby oporu natychmiast denuncjowali, a przy dzisiejszej ulicy Cybulskiego codziennie odbywały się targi niewolników. Przypominam sobie relacje pastora Horniga i księdza Lassmana. Naprawdę, trudno mi uwierzyć, że Niemcy nie zdawali sobie z tego sprawy. A jednak ludzie z literą P zostali zapomniani.
Aleksandra Solarewicz
J. Bartosz, "Zapomniani ludzie z literą P. Polscy robotnicy przymusowi na Dolnym Śląsku 1939-1945", Agencja Wydawnicza CB, Warszawa 2014
Kategoria: Recenzje