Żak: Wirus „my-oni”
„My-oni” jest wpisane w ludzkie DNA niczym pradawny wirus, który czeka tylko na sprzyjające warunki, aby zacząć pożerać ludzkie uczucia. Potrafi trwać w uśpieniu czasami dziesiątki lat, czasami setki, ale pewnego dnia wybucha i niczym wulkaniczna lawa niszczy wszystko na swojej drodze. Jego geniusz polega na tym, że potrafi zakamuflować swoje istnienie przywdziewając piórka rodziny, religii, tradycji, każdej ludzkiej i nieludzkiej idei, bo jako drapieżnik doskonały, nie chce być widziany – pisze Artur Żak.
„Ciekaw jestem, jakie to korzyści mamy z lądowania człowieka na księżycu, jeśli sami nie potrafimy żyć tu, na tej ziemi?” – pyta Anthony de Mello w „Przebudzeniu”. Codziennie słyszę o przełomowych odkryciach, o technologii, która zmienia rzeczywistość… Możliwe, że pewnego dnia ludzkość zbuduje raj, w którym będzie tak pięknie i cudownie, tylko znowu zabraknie instrukcji, jak żyć… Czytam książkę Daouda Hari „Tłumacz z Darfuru”, opowiadającej o ludobójstwie w położonym w zachodnim Sudanie Darfurze i odnajduję jedynie kruchość ludzkiego losu.
Przyjście na świat jako Europejczyk, a szczególnie biały Europejczyk, to wygranie losu na loterii. Na dzień dobry ma się przewagę nad płodzonymi w przyśpieszonym tempie dziećmi w Afryce, Azji czy Ameryce Południowej. Traumy wojen światowych, komunizmu, wojny bałkańskiej, a nawet rosyjskiej agresji na Ukrainę, są tak dalekie, że w Europie możemy dać sobie prawo do arogancji i poczucia wyższości połączonej z pewnością jutra. Od czegoś mamy swoje lepsze lub gorsze rządy podłączone do kroplówki Unii Europejskiej, aby spać spokojnie i z optymizmem patrzeć w przyszłość. Mamy swoje paszporty, które pozwalają swobodnie okrążać Ziemię. Możemy wykuwać swój los, ubezpieczać go, a jeśli trzeba, to nawet mieć wszystko w dupie, bo przecież do tego też mamy prawo.
Bohater książki wraca po wieloletniej tułaczce do rodzinnej wioski w Darfurze. Zdążył nauczyć się kilku języków obcych, zwiedzić więzienia Izraela i Egiptu, cudem uniknąć kary śmierci. Pisze: „Szczęśliwy byłem, że odnalazłem swoje miejsce w wielkiej i kochającej rodzinie. Może tak właśnie wygląda raj – serdecznie połączenie z ukochanymi osobami po długim rozstaniu i mrocznych czasach, ale z odrobiną podniecenia, żeby nie było nudno.” Szczęście trwa jednak jedynie kilka dni. Wioska zostaje zaatakowana i zniszczona.
Rozpoczyna się tułaczka do Czadu, do jednego z obozów przejściowych, w którym można przeżyć, ale w którym nie da się żyć. Każda historia wegetującego tam człowieka, to opowieść o bólu, który nie sposób wyrazić, a jednak musi być wyrażony, aby nie popaść w szaleństwo: „Ciekawe, na ile sposobów można krzywdzić i zabijać ludzi, terroryzować i palić wsie, na ile sposobów dzieci umierają na pustyni, a młode matki cierpią. O tych odmianach śmierci i cierpienia nie da się mówić, a jednak to wszystko wypowiedziano.”
Jeden z opisów w szczególny sposób wżera się w pamięć i obnaża istotę zła: „Na skraju pewnej wsi, na terenie gęsto porośniętym drzewami, uzbrojeni obrońcy wspięli się wysoko miedzy gałęzie. Był to ich ostatni posterunek. Napastnicy wszystkich wystrzelali. Minęło co najmniej trzy dni i tego parnego popołudnia ciała zaczęły spadać na ziemię. Znaleźliśmy się w osobliwym świecie, w którym z nieba spadały ludzkie szczątki. Tuż koło mnie upadła noga. Nieco dalej na ziemię zwaliła się głowa. Koszmarny odór wypełniał ten las niczym gaz trujący, był tak silny, że szczypał w oczy. A był to dopiero wstęp do tego, co mieliśmy później zobaczyć: zwalone jedno na drugie ciała osiemdziesięciu jeden mężczyzn i chłopców, których napastnicy podczas tego samego ataku porąbali i zadźgali.”
Napastnikami są niedawni arabscy sąsiedzi. Nie chodzi jednak o przynależność rasową. Darfur niczym nie różni się od Rwandy, Bośni, Doniecka czy… Wołynia. Wszędzie jest jeden i ten sam mianownik: my – oni. Jeden z pojmanych arabskich napastników, zaledwie czternastoletni chłopiec, powie w czasie przesłuchania: „Żołnierze wojsk rządowych powiedzieli nam, że ci ludzie zaatakują naszą wieś i pozabijają nasze rodziny, jeśli nie zaatakujemy pierwsi. Obiecali, że nam za to zapłacą.” Za udział w masakrze sąsiadów miało być dwieście dolarów. Dla tamtejszych mieszkańców kwota ogromna. Pojmany chłopiec mówi: „Nasze rodziny potrzebują pieniędzy. Musimy je chronić.”
„My-oni” jest wpisane w ludzkie DNA niczym pradawny wirus, który czeka tylko na sprzyjające warunki, aby zacząć pożerać ludzkie uczucia. Potrafi trwać w uśpieniu czasami dziesiątki lat, czasami setki, ale pewnego dnia wybucha i niczym wulkaniczna lawa niszczy wszystko na swojej drodze. Jego geniusz polega na tym, że potrafi zakamuflować swoje istnienie przywdziewając piórka rodziny, religii, tradycji, każdej ludzkiej i nieludzkiej idei, bo jako drapieżnik doskonały, nie chce być widziany.
Jeśli życie i miłość jest dowodem na istnienie Boga, to „my-oni” jest potwierdzeniem mutacji, którą zło odurzyło ludzką duszę. Czasami wystarczy kilka prostackich haseł, aby wirus otworzył oczy i zaczął szukać pokarmu. Nic tak nie zdobywa poklasku i popularności, jak wskazanie palcem bardziej czy mniej wyimaginowanego wroga. To wystarczy. „My-oni” zaczyna rezonować. Coraz mocniej. Coraz szerzej. Wtedy potrzeba już jedynie iskry, aby nienawiść eksplodowała.
Sudan, Rwanda, Bośnia, Ukraina… Lista nie ma końca.
Artur Żak
Daoud Hari, Tłumacz z Darfuru, przekład Hanna Jankowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2018
Kategoria: Artur Żak, Myśl, Publicystyka




