Witczak: Medytacja apofatyczna
Dawna kosmologia postrzegała czas i przestrzeń jako dużo mniejsze niż w ujęciu współczesnej nauki. Przyjęło się myśleć o siedmiu planetach, bliżej nieokreślonej liczbie gwiazd – i sześciu tysiącach lat dziejów od owego początku, gdy "Bóg stworzył niebo i ziemię". Bereszit bara Elohimet haszemaim wet harec.
Zauważmy jednak, że nawet ten obraz budził w człowieku podziw, przytłaczał swym ogromem i stanowił dowód niezmierzonej wielkości Boga i jego dzieł. Współczesna nauka poszerzyła skalę przeszłego czasu do kilkunastu miliardów lat i podobnie poszerzyła przestrzeń, nauczając nas o zgoła niewyobrażalnej liczbie galaktyk, unoszących się w wielkiej, kosmicznej pustce. Cóż dopiero myśleć o liczbie gwiazd?
Ta właśnie nauka powiada nam, w dużej mierze w ślad za ks. Lemaitre, iż wszystko zaczęło się od Osobliwości, od punktu o nieskończonej gęstości i masie, który eksplodował w potężnej erupcji, w wyniku czego uformował się znany nam Wszechświat.
Brzmi to przekonująco i zresztą jest potwierdzone tak przez obliczenia, jak i przez pewne dowody empiryczne. Model ten jednak nie odpowie nam – bo i nie może, albowiem pytanie sięga transcendencji względem tego, co namacalne – skąd się wziął ów osobliwy punkt, dlaczego wybuchł właśnie w tym, a nie innym momencie… Uwaga: końcówka poprzedniego zdania nie ma tak naprawdę sensu. Bo przecież: czas powstał właśnie wtedy, jeżeli więc w ogóle można mówić w tym kontekście o chwili, to jedynie o tej pierwszej, najpierwszej. A przed nią… Nie istniało 'przed nią'. Wszelkie pytania o to, gdzie rezydował ów punkt, skąd się wziął, dlaczego eksplodował – z punktu widzenia fizyki i astronomii zdają się nie mieć sensu. Lub może inaczej: gdybyśmy nawet weszli poziom wyżej, gdybyśmy uznali, że nasz Wszechświat powstał innego, że jest jednym z wielu w Wieloświecie, że przed naszym czasem był jakiś inny czas… to wciąż moglibyśmy, z naiwnością dziecka, zadawać to samo pytanie: skąd wziął się ów wyższy poziom, kto lub co za nim stało, kiedy się on zrodził?
Zwykle, gdy człowiek wierzący mówi komuś o Bogu, przyjmuje, iż zarówno on, jak i jego słuchacz wiedzą z grubsza czym lub kim jest ów "Bóg" – że dysponują pewnym jego klarownym obrazem i starają się dowieść jego cech czy choćby istnienia. Spójrzmy jednak na rzecz inaczej, niejako od drugiej strony. Cofnijmy się o sześć tysięcy lub piętnaście miliardów lat – zależnie od tego, czy jesteśmy młodoziemskimi kreacjonistami, czy nie. Krok po kroku ogołoćmy wszystko to, co nas otacza, z wszelkich przedmiotów: z ludzi, zwierząt, gór, lasów, mórz, planet, gwiazd i galaktyk. Uciszmy wszelkie drgania i każdy ruch. Ścieśniajmy przestrzeń w nieskończoność, by nie można było mówić o rozciągłości. Ku czemu zmierza ta operacja cofania Stworzenia? Ku niczemu, chciałoby się odpowiedzieć. Ale cóż właściwie miałoby oznaczać "nic"? Kto może stanąć z boku i powiedzieć: "nigdzie nie ma niczego"? Sam przecież musiałby swoim zaprzeczyć temu zdaniu – przez to tylko, że stanąłby (choćbyśmy nawet nie rozumieli tego słowa materialnie i przestrzennie), ujrzał i stwierdził. Zresztą, nadal nie wyjaśnia nam to tego, w jaki sposób z nicości powstało "coś"? A jeśli nicość była pierwotną potencjalnością, wszech-możliwością, to skąd się wzięła?
Rzecz w tym, że to właśnie jest Bóg. To właśnie w ostatecznym rozrachunku, ten byt, nazywamy Bogiem: nagie, czyste istnienie. Sam fakt istnienia czegokolwiek. Odpowiedź ostateczną, granicę nieosiągalną – tak jak w wielu obiektach matematycznych, które albo umożliwiają za każdym razem pójście krok dalej (nieskończoność potencjalna), albo wręcz operują pojęciami nieskończoności aktualnej.
Nieskończoność. Kto może sobie wyobrazić ogrom liczb Skewesa czy liczby Grahama, które co prawda są skończone, ale znacznie większe niż jakakolwiek znana wielkość we Wszechświecie, włącznie z liczbą cząstek elementarnych? Kto mógłby je "dojrzeć" i sobie "uświadomić"? Tym bardziej zaś – kto jest w stanie widzieć nieskończoność aktualną, przeliczalną lub nie?
Rozważania matematyczne można jednak, w ślad za konstruktywistami czy (ultra-)finitystami uznać za budowle myślowe, niekoniecznie odkrywające jakiś rzeczywisty świat idealny – albo też (formalizm) za operacje na symbolach, które mogą nie mieć nawet żadnego obiektywnego znaczenia. W porządku. Ale co z bytowaniem poza czasem? Cóż to znaczy, że Bóg "pewnego razu" stworzył niebo i ziemię? Przecież nie "pewnego razu", bo nie było jeszcze żadnych razów. Czy zatem oznacza to, że Bóg jest tożsamy ze swym Stworzeniem i że osuwamy się w matnię płytkiego panteizmu, w którym "Bóg" i "Wszechświat" to tylko dwa różne imiona tej samej entity? Niezupełnie, a nawet wcale. Rzecz nawet nie w ortodoksji, jakkolwiek zakładamy, że i my, i czytelnik chcemy jej przestrzegać. Po prostu: znów niczego by to nie wyjaśniało. Bóg to Wszechświat (niekoniecznie nawet tylko materialny), Wszechświat to Bóg – niech będzie; a skąd się ów Wszechświat wziął? I tak wciąż i wciąż…
Każda autentyczna definicja Boga i każde myślenie o Ostatecznej Rzeczywistości, o Absolucie, muszą zakładać jego nieustanną transcendencję. Prawdą jest, że istniejemy w Bogu – przez stosunek racji bytu; ale nie jesteśmy Bogiem czy jego "cząstkami". Nie jest jednak tak, że Bóg bytuje gdzieś z boku, obracając w rękach szklaną kulę z Uniwersum, a my jesteśmy w każdym sensie "poza nim". Bowiem "poza" (beyond) implikowałoby to, że Bóg nie jest jednak ostateczny: bo jest on i coś poza nim, zatem gdzie mieści się on, a gdzie "poza"? W relacji zawierania oznaczałoby to, że ostatecznym zbiorem jest Bóg i to, co nim nie jest, tak więc Bóg byłby li tylko częścią i podzbiorem czegoś większego. Zatem musimy uznać, iż Bóg zawiera w sobie nawet swoje dopełnienie, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało. Nie oznacza to koncesji na zacieranie różnic pomiędzy Stworzeniem a Stwórcą, ani tym bardziej na lekceważenie dualizmu Dobra i Zła. Jak pisał dr Rama Coomaraswamy: Choć Uniwersalna Zasada sama w sobie nie jest ani transcendentna, ani immanentna, ale jest po prostu Tym, Czym Jest, to jednak na płaszczyźnie manifestacji niezbędny jest transcendentny Stwórca, zaś powstałe dzięki niemu Stworzenie potrzebuje Jego immanencji dla podtrzymania swego istnienia. Oba poziomy zjednoczone są w teofanii, poprzez Logos, tj. Boga-Człowieka. Z naszego ludzkiego punktu widzenia można rzec, iż transcendencja anihiluje manifestację, zaś immanencja ją uszlachetnia[i]. Nawiasem mówiąc, wywód dr Ramy uwidacznia nam, że to bardzo apofatyczne spojrzenie na Boga, sięgające wyżyn ogólności i pra-początku, nie wyklucza się z tym wszystkim, co zazwyczaj myślimy o Nim – a myślimy o Ojcu, Sędzim, Stwórcy, Królu czy wreszcie Chrystusie Odkupicielu. Wszystko to zawiera się w uniwersalności Boga, w jego "wszech-…", bo jest on z samej definicji Wszech-Możliwością.
Łącznikiem, dodajmy, z Bogiem, jest dusza, a ściślej, ten jej poziom, który wykracza ponad sferę psyche (odpowiedzialną za emocje, cechy osobiste, wrażenia) i jest duchem, pneumą. Jak pisze Clodovis Boff: "Duch" (pneuma) jest częścią centralną (czy wyższą) duszy, tam gdzie człowiek otwiera się na transcendencję. Jest to sfera woli ("chcę"); a ponadto intuicji mistycznej ("postrzegam"); i jeszcze – wiary i miłości ("wierzę", "kocham"). To jest świat "człowieka duchowego" i odpowiada "sercu", o którym mówi Biblia. Rozróżnienie między "psyche" a "duchem" jest pomocne, by nie mylić duchowości ze zwykłym spirytualizmem, czyli nie brać zwykłej religijnej emocji za autentyczne doświadczenie duchowe[ii].
Odbiegliśmy jednak zbyt daleko od naszych bazowych rozważań. Wróćmy raz jeszcze do początku, a właściwie – do Początku. Bóg egzystuje poza czasem: nie można powiedzieć, że czekał w swym mroku przez tysiąc, milion lub nieskończenie wiele lat, aby pewnego dnia (?) dokonać dzieła Stworzenia. Pojęcie czasu o tyle nie ma Doń zastosowania, że skoro zawiera on w sobie (przynajmniej w porządku relacji racji bytu) wszystko, jest Wszech-Możliwością, to jest jednocześnie niezmienny, jest doskonały, jest taki, jaki tylko być może i powinien, jest tym, czym jest. Skoro stanowi czyste Istnienie, skoro jest doskonały (a być musi: inaczej musielibyśmy poszukać innego Boga, ten bowiem nie byłby autentycznym), to nie podlega zmianom. Nie ma potrzeby czy wręcz możliwości się zmieniać: ani na gorsze (bo byłoby to abdykacją, zresztą nie do pomyślenia nie tylko ze względu na majestat, ale i przez sam fakt bycia Istnieniem), ani na lepsze (bo niczego mu nie brakuje, po prostu istnieje, ma w sobie wszystko, czego potrzebuje, przy czym trudno sądzić, by potrzebował czegokolwiek w takim sensie jak my). O czasie mówimy ze względu na zmianę: bo otaczająca nas rzeczywistość jest nieco inna teraz, nieco inna rok czy tysiąc lat temu, inna będzie za sto lat – wszystko przemija, rodzą się też nowe rzeczy, cząstki elementarne buzują w skocznym tańcu. Ale Bóg jest niezmienny, zatem każda Jego sekunda jest taka sama jak inne… A zresztą znów daliśmy się tu złapać w sidła ludzkiego sposobu myślenia: cóż bowiem oznacza "Jego sekunda"?
I z tą właśnie Ostateczną Rzeczywistością spotkał się Mojżesz tego dnia na górze. "JESTEM" – tylko takie imię zostało mu ujawnione. Nietrudno dziś znaleźć takich, którzy widzą w tym przede wszystkim obietnicę wytrwania w przymierzu z ludźmi i zapewnienie o byciu blisko. Niewątpliwie, to się w owym Tetragrammatonie zawiera, ale czyż nie jest to zarazem potwierdzenie (poprzez Objawienie w historii) tej intuicji, która kierowała autorami Katha-upaniszady, piszącymi:
Nie da się go ogarnąć ani mową,
ani myślą, ani wzrokiem.
On "jest" – tylko tym słowem
Można go uchwycić – nie inaczej[iii].
Pseudo-Dionizy Areopagita mógł już nie tylko w oparciu o rozumowanie i intuicję, ale także na kanwie wiary wyrastającej z Objawienia (mojżeszowego i ewangelicznego) napisać:
Bóg nie jest ani duszą, ani intelektem, ani wyobrażeniem, ani mniemaniem, ani pojmowaniem, ani słowem i pojmowaniem; […] nie jest bez ruchu, ani w ruchu, ani nie odpoczywa. […] Nie jest […] ani Boskością, ani dobrocią […]. Nie jest też niczym z niebytu ani czymś z bytu. […] Nie istnieje ani słowo, ani imię, ani wiedza o Nim. […] Jest ponad wszelkim twierdzeniem i ponad wszelkim zaprzeczeniem[iv].
Znane są także słowa, które w usta Śiwy (Absolutu) wkłada Śankara:
Nie jestem umysłem ani intelektem / nie jestem myślą ani samoświadomością / nie jestem słuchem, smakiem, zapachem lub wzrokiem / nie jestem eterem, ziemią, ogniem czy powietrzem / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie odczuwam niechęci ani przywiązania, chciwości czy chęci zmiany / nie odczuwam dumy czy zazdrości / nie mam obowiązków, ciekawości, pożądań / nie żywię nadziei na wyzwolenie / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie znam śmierci, zwątpienia czy względu na kastę / nie mam ojca i matki, nigdy się nie urodziłem / nie mam przyjaciół, krewnych, mistrzów, wyznawców / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Jestem nieokreślony, bez formy / wszechobecny i przekraczający zmysły[v].
A teraz wielki Eckhart, niezmordowanie płynący i brnący przez coraz bardziej mgławicowe pokłady apofatycznej teologii ku sednu Boga:
Stosownie do tego należy posuwać się ku prawdzie: ku czystej jedności, którą jest sam Bóg. W ten sposób dochodzi się do niezwykłego cudu. I trzeba na tym cudzie poprzestać. Albowiem ludzki umysł nie jest w stanie zbadać jego istoty. (…) Co wszakże wznosi się ponad umysłem, jest samym Jednem, niepojętym cudem[vi].
Czy w innym miejscu:
Wszystko, co ma istotę, wisi (jest zawiesiną) w tym "Nic". Zaś owo "Nic" to jakieś "tak" niepojęte Ja, że żaden duch w Niebie i na Ziemi nie może ogarnąć ani zgłębić[vii].
Zadziwiające jest to, że przy wszystkich różnicach (nie tylko terminologicznych czy powierzchownych, ale i filozoficznych oraz teologicznych, o czym pisał np. R. Otto, porównując Mistrza Eckharta z Śankarą) mędrcy z tak różnych religii, kultur i stron świata dotarli do tak podobnej refleksji, przynajmniej na najogólniejszym poziomie. Wszyscy oni w swoich dociekaniach, w próbach pojęcia czy też ogarnięcia rzeczywistości rozumem i intuicją dotarli do tego potężnego muru, do punktu maksymalnego, albo – co w tym wypadku na jedno wychodzi – do punktu minimalnego, więc do szczytu i fundamentu zarazem. I choć w pierwszej chwili czytelnik mógłby pomyśleć, że tak abstrakcyjne, ogołocone, ogólne myślenie o Bogu odbiera mu jakąś część majestatu, do którego tak jesteśmy przyzwyczajeni, że z Króla i Sędziego czyni go mgławicową nicością, że odrywa nas od wszystkich rękawów i rzemyków u Jego szat i sandałów, za które próbujemy chwycić w trakcie naszych pokornych, ufnych modlitw, że ta apofatyka rzuca nas w niebezpieczną otchłań, w coś absolutnie nieprzeniknionego – to jednak ona również jest Drogą. I czy właśnie ten majestat, majestat czystego Istnienia, nieskończoności, bytowania poza czasem i przestrzenią, przekraczania wszystkiego, co jesteśmy w stanie sobie wyobrazić (nie mówiąc o tym, co jesteśmy w stanie dotknąć), ta totalna Jednia – czy właśnie to wszystko nie jest najbardziej wymowne, potężne i skłaniające do schylenia głowy? Niech czytelnik pamięta o tym, gdy następnym razem recytować będzie: "Abune ze besemayet / Yitqedes simike" (Ojcze nasz, któryś jest w Niebie / Święć się IMIĘ Twoje)…
JA JESTEM UBIK. ZANIM ŚWIAT BYŁ, JAM JEST. STWORZYŁEM SŁOŃCA. STWORZYŁEM ŚWIATY. STWORZYŁEM ISTOTY ŻYWE I MIEJSCA PRZEZ NIE ZAMIESZKIWANE; UMIESZCZAM JE TO TU, TO TAM. IDĄ, GDZIE IM KAŻĘ, ROBIĄ, CO IM POLECĘ. JESTEM SŁOWEM I NIGDY NIE BYWA WYPOWIEDZIANE MOJE IMIĘ – IMIĘ, KTÓREGO NIKT NIE ZNA. NAZYWAJĄ MNIE UBIK, ALE TO NIE JEST MOJE IMIĘ. JA JESTEM. JA BĘDĘ ZAWSZE.
(Philip K. Dick – "Ubik")
Roch Witczak
[i] ) Rama P. Coomaraswamy, "The desacralization of hinduism for the Western Consumption", http://www.the-pope.com/hindiwcc.html [tłum. ATW]
[iv] ) Paweł Rojek, "Logika teologii negatywnej", https://pressje.pl/…/pressje…/article/article__issue_399.pdf
[vii] ) ibid. Nawiasem mówiąc, w tym fragmencie Eckhart, pisząc o "Ja", podkreśla samoświadomość i osobowość Boga.
Kategoria: Myśl, Publicystyka, Religia, Roch Witczak, Społeczeństwo