Witczak: Jestem
Zmarnowane okazje bolą również wtedy, gdy dostrzega się je u innych, zwłaszcza gdy leży nam na sercu dobro osób postronnych. Bywa tak, że mamy – przynajmniej przez kilka chwil, potem ta werwa mija – palącą chęć wypowiedzenia się akurat w takich okolicznościach, w których wszelki dobry obyczaj nakazuje milczenie. Na przykład – w trakcie kazania.
Oto poczciwy zapewne ksiądz, który postanowił przybliżyć wiernym jednej z górnośląskich parafii sens Bożego Imienia. Jak pamiętamy, zostało ono objawione Mojżeszowi i okazało się zaskakująco proste: JESTEM. Nasz kapłan przeprowadził swą egzegezę w sposób typowy dla czasów współczesnych, starając się przekonać słuchaczy, iż w pierwszym rzędzie chodzi tu o bliskość Boga, o jego przyjaźń z człowiekiem. Otóż owo "JESTEM" miałoby znaczyć domyślnie "Jestem (z wami)", "Jestem (z Tobą)", "Jestem – więc się nie lękaj".
Naturalnie nie ma w tej interpretacji nic heretyckiego (tak przynajmniej podejrzewamy, nie mając oczywiście kompetencji magisterialnych, niemniej polegając na zdrowym rozsądku i podstawowej wiedzy). Znamienne jest jednak to, że zagadnienie zostało sprowadzone tylko do owego jednego aspektu. Intencja była zapewne szczytna, ale wymowa niepotrzebnie antropocentryczna i upraszczająca zagadnienie.
A przecież to jedno słowo mogłoby uchodzić za kwintesensję Biblii, teologii czy religii w ogóle. W dodatku da się to stosunkowo wiarygodnie wyjaśnić. Sceptyk może powiedzieć, że chrześcijanie (czy też katolicy) mają skłonność do budowania niezwykle złożonych konstrukcji na bazie wątłych przekazów biblijnych. Na przykład z relatywnie nielicznych wzmianek o Maryi czy aniołach wznosi się potężne gmachy mariologii czy angelologii, produkując mocą ratio (i rozmaitych przeczuć) kolejne serie wniosków, czasem wspieranych wiedzą z zatwierdzonych objawień. Taki zarzut można zapewne stosunkowo łatwo obalić (zostawmy to fachowcom vel mędrcom), natomiast przytaczamy go tylko po to, by podkreślić, że w przypadku Tetragramatonu jest on zupełnie nieadekwatny.
W tym jednym słowie ujawnia się cała koncepcja Boga – ta, którą znamy z objawienia i w gruncie rzeczy ta, do której rozmaitymi drogami dochodzili tradycyjni filozofowie z wielu zakątków świata, od Aten po Benares. Zauważmy, że Bóg nie przedstawia się żadnym atrybutem, który wydawałby się naturalny – szczególnie komuś, kto przyjmuje rozmaite ewolucjonistyczne koncepcje historii religii i wyobraża sobie, że święte księgi to tylko (tyleż cenny, co naiwny) zapis legend opowiadanych przez szamanów pustynnych plemion. Bóg nie mówi, że jest "Gromowładny", "Litościwy" czy "Mądry", nie przedstawia się nawet jako "Wielki" czy "Wszechmocny". Oczywiście tego rodzaju określenia przewijają się w Starym Testamencie, a np. tradycja islamska wylicza aż 99 cech Boga (i chyba ze wszystkimi możemy się zgodzić z perspektywy chrześcijańskiej). Ale w tym konkretnym momencie, gdy pada pytanie graniczne, gdy następuje swego rodzaju Ujawnienie, Bóg w języku ludzi znajduje tylko jedno (w miarę?) adekwatne słowo: EHJEH. JESTEM.
Nic więcej. Zapytajcie współczesnego uczonego, co było przed Wielkim Wybuchem. Okaże się zapewne, że "to pytanie nie ma sensu", że nie było "przed", bo nie było czasu. Ewentualnie: że nasz Wszechświat mógł powstać z innego – i tak dalej. Nie chodzi nam tu o deprecjonowanie nauki z jakichś pozycji fundamentalistycznych, w żadnym razie. Po prostu za każdym razem to wyjaśnienie jest mało zadowalające. Mamy ochotę pytać jak przekorny siedmiolatek, zapętlając nasze "dlaczego" lub domagając się, by ktoś nam te niezwykłe fakty zobrazował, uczynił je zrozumiałymi.
Kościół naucza, że "przed" był tylko Duch Boży, unoszący się nad wodami. Rzecz jasna to jest pewna metafora: tak naprawdę wód jeszcze nie było. A więc: Duch Boży. Jeśli zabrniemy "zbyt daleko" w osobowe pojmowanie Boga, jeżeli sprowadzimy to ujęcie do jakiejś wizji mitycznej, którą następnie zaczniemy traktować dosłownie, wtenczas nie dojdziemy do niczego sensownego, poza obrazem siwobrodego starca, zabawiającego się w niebiańskim pałacu szklaną kulą, w której pływa Wszechświat.
Ale Bóg, podkreślmy to raz jeszcze, nie przedstawił się jako "Wódz", "Starzec", "Pan Burz", "Władca Oceanu" czy "Wielki Myśliwy". To byłoby ograniczenie. Kłóciłoby się to z "ostatecznością" Boga, z tym, że jest – z samej definicji – "wszech…". Moglibyśmy wówczas pytać: jeżeli jest Panem Burz, to co z innymi żywiołami? Jeśli jest patronem myśliwych, to kto zajmuje się rzemieślnikami? Jeśli jest Miłością, to co z odwagą, roztropnością, pokorą i innymi cnotami?
A więc zostaje nam tylko to nagie, proste: JESTEM. Coś absolutnie fundamentalnego, nieuchwytnego. Czyste istnienie – i zresztą nawet to istnienie możemy pojąć tylko per analogiam. Bo przecież Bóg nie istnieje w czasie, nie miewa nastrojów, nie ma złych i dobrych dni. Jest tak dlatego, że Bogiem nazywamy właśnie ten byt, który z tych wszystkich atrybutów musi być ogołocony, jeżeli nie ma stać się bożkiem. Eckhart pisze: "Kiedy mówię, że Bóg jest dobry, dodaję mu coś" – a przecież Bóg jest jednością i stąd inne zdanie Mistrza: "Jedność jest czymś bardziej czystym niż dobroć i prawda".
Ów dobrotliwy kapłan, o którym wspomnieliśmy na początku, uzasadniał swoją interpretację biblijnego fragmentu faktem, iż w języku hebrajskim słowo "jestem" jakoby zawsze jest relacyjne. Być może, ale zauważmy, że w praktyce to samo można powiedzieć o języku polskim, a być może również o dowolnym innym. Jeżeli mówimy "jestem", to niemal zawsze słowo to stanowi skrót myślowy od "jestem obecny", "jestem tutaj", "jestem taki lub owaki". Czyste "jestem" zdaje się abstrakcyjnie: wyraża ono właściwie tyle, że żyjemy, ale większości z nas ta konstatacja zdałaby się banalna. Żyjemy: tego nie trzeba nawet wyrażać. Jesteśmy: ale jacy? Od razu szukamy atrybutów i okoliczności. Tymczasem Bóg wyrywa nas z tego sposobu myślenia i definiuje się jedynie poprzez istnienie. To prawda: w tym istnieniu jest wszystko, ale w sposób nieskończony, którego nigdy nie możemy uchwycić.
Pojęcie tego wszystkiego nigdy nie było łatwe. Wiele było ludów "prymitywnych", które nosiły w sobie intuicję bądź wspomnienie tego Najwyższego Bytu: ale nader rzadko go czciły, ponieważ łatwiejsze było zwrócenie się ku bałwanom, z ich wąskimi specjalizacjami, mitycznymi kłótniami i resztą sztafażu. Stąd właśnie ów "deus otiosus" z pism religoznawców.
W kulturach "cywilizowanych" zdarzali się myśliciele, którzy – poza chrześcijaństwem – doszli do podobnej (na gruncie filozoficznym) koncepcji Boga, ale i oni nie zawsze spotykali się z uznaniem. Ramanudża uznał np., że nirguna brahman Siankary jest zbyt odległy od człowieka, że jego nieuchwytność to wręcz przeszkoda dla wiernego. Podobnie sądzili poeci z nurtu bhakti. I choć nie znali lub formalnie nie uznawali historyczności Wcielenia w Jezusie z Nazaretu, to jednak budowali swego rodzaju imitację podejścia chrześcijańskiego: mówiąc o Bogu bliskim człowiekowi, o Bogu, który jest przyjacielem i mistrzem, o Bogu "mocno" osobowym, o łasce i pokucie.
Oczywiście: nic w tym złego, przeciwnie wręcz. Nie zmienia to jednak faktu, że apofatyczna teologia zawsze miała swoje miejsce w dociekaniach mędrców, również w chrześcijaństwie. To podejście zakłada, że Bóg – a wynika to, powtórzmy, nie tylko z objawienia, ale i z wszelkiej sensownej próby określenia definicji Boga – może być opisywany jedynie negatywnie: przez to, czym nie jest. I stąd też u niektórych myślicieli tak często czytamy o "Ostatecznej Rzeczywistości" czy "Absolucie". Bardzo ostrożnie można wkroczyć teraz na grząski grunt i zasugerować, że Bóg to poniekąd owo "wszystko", w czym jesteśmy. Ale uwaga: nie należy tego pojmować jako panteizmu, jako banalnego utożsamienia Boga z Wszechświatem; tym bardziej, jeśli słowo "Bóg" mielibyśmy potraktować tylko jako metaforyczne określenie ogółu tego, co istnieje. Abstrahując już od ortodoksji, powiedzmy wprost, że niczego by to nie wyjaśniało: znów moglibyśmy pytać, tak jak pytaliśmy Hawkinga, "ale skąd się to wszystko wzięło?". Jeżeli więc na ten grunt weszliśmy, to jedynie po to, by zasygnalizować, iż Bóg jest jedynym bytem, który istnieje naprawdę, tj. niezależnie od wszystkiego, nie mając nad sobą niczego w porządku przyczyny czy racji bytu.
Znów zacytujmy nieocenionego Eckharta: "Wszystkie stworzenia zawierają w sobie negację, ponieważ jednego stworzenie mówi, że nie jest drugim. (…) Bogu zaś właściwa jest negacja negacji. Jest On jednością i zaprzeczeniem wszystkiego innego, gdyż poza Nim nic nie istnieje. Wszystkie stworzenia są w Bogu" (zauważmy jednak, że Eckhart nie twierdzi, iż każde stworzenie jest Bogiem albo że wszystkie razem są Bogiem).
Na tym się zatrzymajmy, nie wchodząc w subtelne i skomplikowane dywagacje na temat dualizmu, monizmu, nie-dualizmu czy panenteizmu.
Zobaczmy, jak o Bogu pisał Pseudo-Dionizy Areopagita: "…nie istnieje ani słowo, ani imię, ani wiedza o Nim; nie jest ani ciemnością, ani światłością, ani błędem, ani prawdą; nie można o Nim niczego zaprzeczać ani nic pewnego twierdzić, bo twierdząc o Nim lub zaprzeczając rzeczy niższego rzędu, nic o Nim ani nie stwierdzamy, ani nie zaprzeczamy. Ta najdoskonalsza i jedyna Przyczyna wszystkiego jest bowiem ponad wszelkim twierdzeniem i ponad wszelkim zaprzeczeniem: wyższa nad to wszystko, całkowicie niezależna od tego wszystkiego i przekraczająca wszystko"
Zaiste, to słowa podobne do tych, które Siankara w jednym ze swych hymnów wkłada w usta Ostatecznej Rzeczywistości, którą nazywa Śiwą:
"Nie jestem umysłem ani intelektem / nie jestem myślą ani samoświadomością / nie jestem słuchem, smakiem, zapachem lub wzrokiem / nie jestem eterem, ziemią, ogniem czy powietrzem / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie odczuwam niechęci ani przywiązania, chciwości czy chęci zmiany / nie odczuwam dumy czy zazdrości / nie mam obowiązków, ciekawości, pożądań / nie żywię nadziei na wyzwolenie / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Nie znam śmierci, zwątpienia czy względu na kastę / nie mam ojca i matki, nigdy się nie urodziłem / nie mam przyjaciół, krewnych, mistrzów, wyznawców / jestem czystą Inteligencją i Błogostanem (…) Jestem nieokreślony, bez formy / wszechobecny i przekraczający zmysły".
A teraz Eckhart, po raz kolejny: "Mistrzowie niezbyt bystrego umysłu mówią, że Bóg jest czystym bytem, tymczasem On wznosi się ponad byt tak wysoko, jak anioł nad komara. (…) Bóg nie jest ani tym, ani tamtym.
Nie miejsce tu, by rozstrzygać, czy Siankara, Eckhart i Pseudo-Dionizy zgodziliby się we wszystkich swoich dalszych refleksjach, gdyby przyszło im ze sobą rozmawiać. Powszechny i zapewne słuszny jest pogląd, iż chrześcijańska apofatyka nie oznacza ani nihilizmu, ani panteizmu, ani koncepcji Boga obojętnego na świat czy Bóstwa bezosobowego – a jest jedynie uświadomieniem sobie przez wiernego własnej ograniczoności i próbą oddania tego, iż Bóg zawsze we wszystkim jest "ponad". Trudno byłoby nam oceniać – nie ma zresztą teraz takiej potrzeby – czy myśl indyjska, zresztą bardzo różnorodna, prezentuje analogiczne podejście. Jeżeli ją przywołaliśmy, to po to, by podkreślić, że owe apofatyczne refleksje mają głębokie (albo – szerokie) umocowanie.
O tym samym, o owej zupełniej prostocie, o niewzruszoności JESTEM pisał Eckhart w swoim traktacie o odosobnieniu: "(…) w tym nieporuszonym odosobnieniu Bóg trwał od wieków i trwa nadal. A kiedy stwarzał niebo i ziemię, Jego nieporuszone odosobnienie dotknęło to tak mało, jakby się nigdy nie pojawiło żadne stworzenie. (…) Tak więc, kiedy On się gniewa albo wyświadcza jakieś dobro, wtedy my się zmieniamy, podczas gdy On pozostaje niezmieniony. Podobnie blask słońca drażni oko chore, a cieszy zdrowe, choć sam w sobie pozostaje taki sam". A w jednym z kazań, wcześniej już cytowanym: "Poza nim istnieje tylko nicość". Ale równocześnie w innych miejscach Eckhart powiada, iż to właśnie Bóg jest Nicością. Tak, to właśnie paradoksy apofatyki. Paradoksy Ostatecznej Rzeczywistości.
Jeżeli ktoś spróbuje wyobrazić sobie, że przed stworzeniem (czy też przed "Wielkim Wybuchem") nie było nic, to niechybnie poczuje się skonfundowany. Oczywiście wyobrażenie sobie Tego, co wówczas istniało, jest prawdopodobnie równie trudne, ale mimo wszystko bardziej zrozumiałe. To coś w rodzaju koniecznego założenia. Można podejść zresztą do tego inaczej: nie poprzez próbę opisu rozpoznanego już Boga, ale poprzez przyjęcie, iż Bogiem jest właśnie To Jedno, które było "przed" każdym "przed" i które jest "poza" wszystkim. Rzecz jasna, to ostatnie nie znaczy, że owa Jedność ulokowana jest w jakimś miejscu poza światem; wówczas byłaby w owym miejscu zawarta, mniejsza od niego, zależna od niego – i nie spełniałaby definicji Ostateczności. Bóg zawsze się nam wymyka, jak w opowiadaniu "Wigilia" Dino Buzzatiego.
Na koniec zwróćmy uwagę na początek Modlitwy Pańskiej. By zadośćuczynić naszej skłonności do egzotyki i twórczo ją wykorzystać, zanurzmy się w starożytności, posługując się etiopskim językiem liturgicznym geez:
– Abune ze’besemayat – "Ojcze Nasz, któryś jest w niebie". A zatem tu mówimy o ojcostwie Boga. W pewnym sensie i ten fragment można włączyć w nasze apofatyczne rozważania, biorąc pod uwagę to, co mówiliśmy o "istnieniu stworzeń w Bogu". Tym niemniej zupełnie naturalna i zrozumiała jest "bhaktyjska" (wrażliwym zwracamy uwagę na cudzysłów) interpretacja, w której koncentrujemy się na bliskości Boga, na jego więzi, trosce i opiece. Nowocześni egzegeci lubią nawet upierać się, iż owo "abba" to bardziej "Tata" niż potężny "Ojciec", ale to już inna sprawa.
– Yitqedes simike – "Święć się imię Twoje". Ale jakie to imię? To właśnie proste, odwieczne JESTEM. Odnotujemy, że modlitwę przekazał nam ten, którego imię było jedynie minimalnie bardziej złożone: "JESTEM" ZBAWIA, bo tak się tłumaczy konstrukcję "Jehoszua". A więc to drugie Imię niejako odsyła do pierwszego. Do czystego istnienia, przed stworzeniem czegokolwiek, przed zaistnieniem czasu. Do Opowiedzi na każde kolejne "Ale co dalej? Co wcześniej? A skąd to?". Do tego, co z definicji jest tą Odpowiedzią i musi nią być, nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie jej w pełni zrozumieć. Nic w tym zresztą dziwnego: gdybyśmy mogli obyć się bez aksjomatów, bez pewnych zdroworozsądkowych założeń, gdybyśmy sami byli w stanie udzielić każdej odpowiedzi i ją pojąć, to właśnie my bylibyśmy Bogiem.
Nikogo nie namawiamy w żadnym razie, by oderwał się od "bhaktyjskiej" pobożności, tak przecież dla nas naturalnej: od modlitw do każdej z Trzech Osób, do Matki Bożej i świętych, od modlitw we wszelkich godziwych, choćby i przyziemnych intencjach. Warto jednak choćby od czasu do czasu spróbować kontemplacji owego ostatecznego JESTEM. Eckhart zachęca nawet, by nie modlić się o nic konkretnego, by nie mieć żadnej intencji – poza jednym z kolejnych wersów Modlitwy Pańskiej: "Weiqun fekadike", by ująć rzecz w naszym ulubionym języku.
Adam Tomasz (Roch) Witczak
Kategoria: Myśl, Publicystyka, Religia, Roch Witczak, Wiara
“Nikogo nie namawiamy w żadnym razie, by oderwał się od “bhaktyjskiej” pobożności, tak przecież dla nas naturalnej: od modlitw do każdej z Trzech Osób, do Matki Bożej i świętych, od modlitw we wszelkich godziwych, choćby i przyziemnych intencjach”
Szanowny Autorze,
pańskie opracowanie jest zbyt erudycyjnie błyskotliwe, by mogło być praktycznie wykorzystane przeze mnie, półżywego staruszka, pragnącego Zbawienia.
Czy będzie Pan miał czas i chęci na wzięcie pod uwagę moich wątpliwości i nieco uzupełnić swoje opracowanie, jakby “sprowadzić je do parteru”, by było bardziej użyteczne w codziennym życiu?
Usiłowałem przez całe życie postępować według nauczań Pana Jezusa Chrystusa, nawet gdy jakieś dziesięć, może 15 lat temu zauważyłem, że doprowadzają one chrześcijan do zguby, bo chrześcijanie mają uważać wszystkich ludzi za bliżnich – gdy jednocześnie żydzi uważają za bliżnich tylko żydów, goje dla nich to po prostu bydlęta, którym Jehowa nadał postać ludzką tylko dlatego, by łatwiej mogły służyć żydom.
W jaki sposób zlikwidować tę różnicę?
Skąd się wziął “Pan Bóg”?
Osoba miłująca wszystkich i przebaczająca wszystko skruszonym grzesznikom – a więc będąca zupełnym przeciwieństwem “Jehowy”, Osoby popierającej ludobójstwo, złodziejstwo, sutenerstwo i jeszcze w dodatku mściwym aż do siódmego pokolenia.
Uważam, biorąc pod uwagę fakt, że wszystko co żyje na Ziemi (poza nielicznymi rodzajami bakterii), bezlitośnie morduje i zeżera słabsze od siebie organizmy, to Stwórcą jest raczej Jehowa,
a “Pan Bóg” został wystrugany z banana przez tych, którzy z lichwą w sercu, przepisem na gorzałkę za pazuchą i Nowym Testamentem w ręce wyruszyli na podbój Świata.
Czy zgodzi się Pan ze mną, że to Kajfasz nabił goji w chrześcijaństwo:
http://www.sfinia.fora.pl/katolicyzm,7/pytanie-laika-o-ofiare-jezusa,2560-425.html#199585
bo Pan Jezus Chrystus tak pasował do Jehowy, jak pięść do nosa?
Dodam jeszcze, że gdyby Stwórca miał cechy “Pana Boga”, to może stworzyłby taki Świat w którym zapotrzebowanie na energię jest zaspokajane przez bezpośrednią przemianę materii – mamut hasał by do dzisiaj o jednym ziarnku piasku… Słońce by się wypaliło, zanim zjedlibyśmy pustynie, a jeszcze zostałyby Himalaje… Kobiety by rodziły jak lalka Barbie: rozpinając sobie brzuszek…
Pozdrawiam i kłaniam się