Wielomski: Wojenne szaleństwo
Na samym początku tego felietonu deklaruję, że nie obawiam się rosyjskiej agresji na Polskę, nie przechodzą mnie ciarki na plecach, że na ulicy mojego rodzinnego miasta pojawią się rosyjskojęzyczne „zielone ludziki”. Zupełnie nie boję się odbudowy ani ZSRR, ani Układu Warszawskiego.
Słowem, ośmielam się myśleć inaczej niż media odwołujące się do tradycji solidarnościowej, jak i te, które należą do amerykańskich i niemieckich właścicieli.
Piszę to wszystko, ponieważ czuję, że w Polsce panuje szaleństwo. Coraz to kolejni politycy, dziennikarze i „niezależni eksperci” opowiadają nam, że pojawienie się „zielonych ludzików” na Krymie i separatystów w Noworosji stanowi początek szeroko zakrojonego planu „odbudowy imperium” przez Władimira Putina. Wczoraj ofiarą rosyjską był Krym (rzekomo „odwiecznie ukraiński”), dziś jest nią Donbas, jutro zaś będzie nią reszta Ukrainy, potem Litwa, Łotwa i Estonia, a następnie armia rosyjska, przez Warszawę, pomaszeruje na Zachód Europy. Media papierowe i elektroniczne pełne są rozmaitych rewelacji: a to Putin lokuje wojska pod granicą łotewską, a to rosyjski samolot przeleciał wzdłuż granicy z Estonią, a to Żyrynowski zagroził atomowym bombardowaniem Warszawy, a to sprzątaczka z Kremla pogroziła polskiej ambasadzie etc.
Dlaczego nie boję się rosyjskiej agresji? Dlatego, że cała rosyjska operacja na Ukrainie nie jest ruchem agresywnym, ale obronnym. Putin nie występuje tutaj w roli agresora, ale obrońcy tradycyjnego status quo, które polegało na rosyjskiej dominacji w krajach byłego ZSRR. Przez ostatnie ćwierć wieku Moskwa wielokrotnie deklarowała, że byłe państwa sukcesyjne po Związku Radzieckim, zamieszkałe przez znaczącą mniejszość rosyjskojęzyczną – na czele z Ukrainą – znajdują się w moskiewskiej sferze wpływów. Było to coś w rodzaju rosyjskiej odpowiednika Doktryny Monroe, głoszącej amerykańską hegemonię nad hiszpańskojęzyczną Ameryką Środkową i Południową. Ta rosyjska koncepcja posiada nawet swoją nazwę: Doktryna Miedwiediewa.
Moskwa nigdy nie ukrywała woli politycznej i ambicji uporządkowania tej wielkiej przestrzeni geopolitycznej na swoją modłę. Po wieloletnich trudach Zachodowi udało się z tej euro-azjatyckiej przestrzeni wyciągnąć kraje nadbałtyckie, a to z racji ich historycznych związków z Europą Zachodnią i mimo tego, że mieszka tam wielka i zwarta masa Rosjan, stanowiąca czasem nawet połowę mieszkańców (Łotwa).
Kreml zdolny był pogodzić się z odpadnięciem odmiennej cywilizacyjnie Pribałtyki, ale nie jest zdolny pogodzić się z utratą Ukrainy. Nie budzi dziś wątpliwości, że Majdan w Kijowie nie był żadnym „oddolnym” i „samoistnym” protestem, ale znakomicie zorganizowaną akcją, finansowaną i koordynowaną przez amerykańskie i niemieckie służby. Celem tej operacji była zmiana geopolitycznego układu sił w Europie, a nawet na świecie, której istotą było wypchnięcie Rosji z Europy, przejęcie resztek ukraińskiej gospodarki przez niemieckie firmy i zbudowanie, pod rosyjskim nosem, amerykańskich baz wojskowych. Dlatego Rosja odpowiedziała za pomocą tzw. wojny hybrydowej. Rosyjskie działania mają terytorialnie charakter mocno ograniczony, rosyjskie czołgi wcale nie wjechały do Kijowa i nie obaliły banderowskiego reżimu. Przeciwnie, Rosja nie dąży nawet do powrotu do status quo ante sprzed Majdanu, ponieważ nie ma pomysłu ustabilizowania Ukrainy za pomocą panowania politycznego prorosyjskich sił politycznych. Kreml wie, że zachodnia i środkowa Ukraina są antyrosyjskie i nie da się tutaj stworzyć trwałego pro-rosyjskiego rządu. W związku z tym celem operacji Putina było odebranie Krymu i trwała destabilizacja wschodniej części Ukrainy. Po co? Dlatego, że Kijów nigdy nie zaakceptuje aneksji Krymu, Doniecka i Ługańska. To zaś znaczy, że przez kolejnych kilkadziesiąt lat Ukraina nie będzie miała zdefiniowanej linii granicznej z Rosją, będąc z nią w militarnym sporze lub zgłaszając roszczenia do swoich byłych terytoriów. Putin wie, że kraju takiego nikt nie przyjmie ani do Unii Europejskiej, ani do NATO. I to wydaje się celem Rosji: skoro Ukraina nie jest w rosyjskiej sferze wpływów, a zgodnie z Doktryną Miedwiediewa być powinna, to należy uniemożliwić Kijowowi integrację ze strukturami politycznymi, ekonomicznymi i militarnymi Zachodu. Innymi słowy, Rosja godzi się na wypadnięcie Ukrainy ze swojej wielkiej przestrzeni geopolitycznej, ale za cenę jej neutralności, a nie integracji z Zachodem. Czyli Putin nie dąży do odbudowy status quo ante sprzed Majdanu, ale neutralizacji geopolitycznej Ukrainy. To nie jest operacja ofensywna, ale defensywna.
Dlatego właśnie zupełnie nie obawiam się „zielonych ludzików” na polskich ulicach czy też szturmu rosyjskich dywizji pancernych na Warszawę. Skoro Moskwa nie czuje się na siłach podbić Ukrainy, to tym bardziej nie zaatakuje Polski, będącej członkiem NATO i UE. Polska nie znajduje się w rosyjskiej przestrzeni geopolitycznej, sformułowanej w Doktrynie Miedwiediewa: ani nie była w składzie ZSRR, ani nie ma tu rosyjskiej mniejszości. Nie da się prowadzić u nas żadnej wojny hybrydowej, gdyż żadni przywiezieni z Rosji „separatyści” nie są zdolni prowadzić działań partyzanckich przy zerowym wsparciu ludności cywilnej. Kto miałby im dać jeść, przenocować, wskazać drogę, ostrzec przed polskim wojskiem? No kto? Mieszkańcy podrzeszowskich, lubelskich czy białostockich wsi? Prowadzenie wojny tego typu, jak w Noworosji, wymaga aktywnego współdziałania ludności cywilnej, czyli licznej mniejszości narodowej wspomagającej agresora.
Czemu służy więc to straszenie Polaków groźbą rosyjskiej agresji? Politycy i „niezależne” media raczej przygotowują nas na agresywne działania państw zachodnich przeciwko Rosji, tak aby przedstawić je jako uprawnioną samoobronę. To klasyczna sytuacja, gdy agresor przedstawia się jako ofiara, aby zmobilizować opinię publiczną po swojej stronie. Medialna wrzawa sugeruje, że ktoś szykuje się do zwarcia z Moskwą. I bardziej boję się Waszyngtonu i Berlina niż tejże Moskwy.
Adam Wielomski
Kategoria: Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo