Węgierski test na suwerenność
Węgry pod rządami Victora Orbana stanowią bez wątpienia bardzo ciekawy fenomen polityczny w ramach UE. Pomimo, iż Fidesz niestety nie jest radykalnie antyunijny (np. przyjął nieszczęsny pakt fiskalny), rządy tej partii wywołują spazmy wśród euro-establishmentu od samego zarania przejęcia przez nią władzy, zaś jej lider wyrasta na "faszystę numer 1" całego kontynentu. Orbanowskie Węgry swoimi działaniami przyczyniają się do rozstrzygania wielu precedensów, obecnych do tej pory jedynie w literaturze prawniczej czy publicystyce. W rzeczy samej, ostatnie zmiany w stosunkowo świeżej konstytucji węgierskiej zdają się swego rodzaju testem, ile suwerenności można zachować, będąc członkiem Unii Europejskiej.
Podsumujmy, co posiadający większość konstytucyjną Fidesz wpisał niedawno do uchwalonej przez siebie w 2011 r. nowej konstytucji:
1) Małżeństwo jest wyłącznie "związkiem kobiety i mężczyzny", co wyklucza ewentualne wprowadzenie na Węgrzech małżeństw homoseksualnych po możliwym przegraniu przez Orbana wyborów.
2) Ograniczenie kompetencji Trybunału Konstytucyjnego, tzn. zmniejszenie jego właściwości wyłącznie do spraw proceduralnych, odebranie mu możliwości powoływania się na precedensy sprzed ostatnich 22 lat oraz anulowanie wszystkich jego orzeczeń sprzed 1 stycznia 2012 r.
3) Zakaz prowadzenia kampanii wyborczej w mediach innych niż państwowe
4) De facto zakaz bezdomności, tzn. wprowadzenie możliwości karania więzieniem albo grzywną osób nocujących na ulicach miast.
5) Nałożenie na absolwentów studiów wyższych węgierskich uczelni państwowych obowiązku odpracowania w kraju dwa razy tyle czasu, ile studiowali. W przeciwnym razie będą zmuszeni zwrócić pieniądze za swoją edukację Skarbowi Państwa.
6) Przyznanie parlamentowi prawa do decydowania, które z organizacji religijnych będą uznane na Węgrzech za oficjalnie działające Kościoły.
Nie wdając się w merytoryczną ocenę wymienionych wyżej zmian, spośród których punkt 2, 3 i 4 rzeczywiście mogą budzić uzasadnione wątpliwości, każdy szanujący rozsądek węgierskich wyborców uzna ustawę zasadniczą Węgier za sprawę wewnętrzną tego kraju. To oczywiście nie wyklucza poddawania tamtejszej konstytucji publicystycznemu wartościowaniu, natomiast z pewnością musi oznaczać unikanie jakiejkolwiek ideologicznej presji na demokratycznie wybrane władze Węgier. Niestety, reakcja funkcjonariuszy Brukseli nosi znamiona pełnej arogancji groźby, szantażu przepełnionego pychą i paternalistycznym poczuciem wyższości nad Budapesztem. Okazuje się, że w Unii Europejskiej zasada samostanowienia narodów nieuchronnie wchodzi w konflikt z biurokratyczną machiną tworzonej przez fanatyków parafederacji.
Publiczne poddawanie pod wątpliwość zgodności konstytucji Węgier z prawem unijnym nie jest w chwili obecnej niczym więcej, niż spektaklem medialnym. Póki co bardzo trudno jest się do czegokolwiek odnosić, bowiem zarzuty formułowane pod adresem Budapesztu ograniczają się do ogólnych formułek podyktowanych ideowymi różnicami między Fideszem a eurolewicą. Jeśli jednak Komisja Europejska rzeczywiście uzna przeprowadzone w tamtejszej ustawie zasadniczej zmiany za sprzeczne z "wartościami europejskimi", natomiast Rada zdecyduje się na zastosowanie mechanizmu z art. 7 TUE, będziemy mieli do czynienia z precedensem. W Unii Europejskiej od dawna powszechnie przyjmuje się nadrzędność prawa unijnego nad krajowym (także konstytucyjnym) prawem państw członkowskich, wyrażoną w dołączonej do Traktatu z Lizbony deklaracji nr. 17 oraz orzecznictwie wpierw ETS, a obecnie Trybunału Sprawiedliwości. Nawet premier Orban broniąc węgierskiej konstytucji nie powołuje się na jej rzekomy prymat wobec aktów unijnych, a po prostu na jej zgodność z traktatami.
Zastosowanie art. 7 TUE wydaje się jednak całkowicie nierealnym political fiction. Jego budowa bowiem powoduje, że realnie mógłby być uruchomiony w rzeczywiście skrajnych przypadkach, a do takich Węgry orbanowskie bez wątpienia nie należą. W omawianym artykule mamy do czynienia z trzema ustępami. Pierwszy przyznaje Radzie UE prawo do stwierdzenia większością 4/5 "wyraźnego ryzyka poważnego naruszenia przez państwo członkowskie wartości, o których mowa w art. 2", czyli m. in. "demokracji", "państwa prawa", czy "równości kobiet i mężczyzn". Drugi upoważnia Radę Europejską do wydania jednomyślnego postanowienia o stwierdzeniu owego "poważnego naruszenia wartości". Natomiast dopiero trzeci, po wypełnieniu przesłanek z poprzednich ustępów, przewiduje możliwość zawieszenia części praw państwa członkowskiego, przy pozostawieniu w mocy jego obowiązków. Zdrowy rozsądek podpowiada, iż sytuacja w której 4/5 członków Rady będzie skłonnych do podjęcia decyzji z ustępu 1 w stosunku do Węgier, nie mówiąc już o uzyskaniu jednomyślności w Radzie Europejskiej, jest nierealna.
Mamy do czynienia ze zwykłą hucpą medialną, którą rozpętali zasiadający w Komisji i Parlamencie fanatycy unijni, całkowicie świadomi nierealności zastosowania mechanizmów, do których wzywają. Jedyne, czym rzeczywiście Bruksela może zagrozić Budapesztowi, to wstrzymanie pieniędzy z polityki spójności, czy pomocy z pakietów antykryzysowych. Jednak to, jak udowodniłem w tekście "O micie unijnych dotacji", wyjdzie Węgrom tylko na dobre.
Sergiusz Muszyński
Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Polityka, Publicystyka, Społeczeństwo