Wąs: Na rocznicę Chrztu Polski – święty Jan od Krzyża
Niedawno, w klasztornej księgarni sanktuarium Matki Najświętszej w Kalwarii Zebrzydowskiej, szczęśliwym zrządzeniem losu trafiłem na książkę świętego Jana od Krzyża pod tytułem Dzieła, będącą, rzecz jasna, po prostu tomem dzieł zebranych tegoż autora, wielkiego reformatora zakonu karmelitów z XVI wieku, w przekładzie ojca Bernarda Smyraka OCD. Ponieważ w kwestiach mojej wiary staram się w miarę możności dokształcać, bez chwili zastanowienia ową książkę kupiłem. Jak to często bywa, w tym wypadku również okazało się, że w mojej obecnej sytuacji duchowej dokładnie tego potrzebowałem. Niezależnie od tego, o jakim dziele by mówić, tak w poezji jak w prozie Doktor Mistyczny zawsze trafia w punkt, rozjaśniając, wyjaśniając, czasami karcąc, lecz za każdym razem, w ostatecznym rozrachunku, niosąc umocnienie i pociechę mniej rozsądnej i skąpiej obdarzonej przez los duszy.
Nie chcę przeprowadzać tutaj szczegółowej recenzji. Powody tego są dwa. Po pierwsze: książka jest, jak zaznaczyłem, zbiorem mniejszych dzieł, z których każde trzeba by recenzować osobno. Zdecydowanie przekracza to możliwości skromnego felietonu. Druga sprawą jest dzieł owych ciężar gatunkowy. Recenzowanie jest zawsze ocenianiem; żeby zaś oceniać, trzeba mieć kryteria. A jakie ja mogę mieć kryteria do oceny twórczości tak wielkiego mistyka? Istnieją (i istnieli, opisywał ich chyba św. Augustyn) na tym świecie ludzie, którzy mówią, że nie wierzą w Ewangelię, bo jest tak marnie napisana. Istnieją; ale ja się nie chcę do nich zaliczać. Dlatego zamiast przedsiębrać podobne nonsensy, postanowiłem podzielić się z Czytelnikiem pewnymi obserwacjami, które narodziły się we mnie podczas ponownej lektury Drogi na górę Karmel, a które mogą, jak sądzę, zachęcić tych, którzy tego jeszcze nie zrobili, do sięgnięcia po pisma tego niezaprzeczalnie Bożego człowieka.
Gdyby bowiem chcieć podsumować Drogę… jakimś jednym słowem (co samo w sobie jest zamiarem dosyć wątpliwym), równie dobrze można by powiedzieć: „mniej”. Zupełnie fascynującym zajęciem jest patrzeć, jak Doktor Mistyczny z umiejętnością i mądrością znawcy wymienia i opisuje różnorakie przejawy życia duchowego, czasami naprawdę wzniosłe: różne wizje, głosy wewnętrzne, światła proroctw i tak dalej (dla laika to prawdziwa kopalnia informacji), po to tylko, by za moment stwierdzić, że najlepsze co można z nimi zrobić – to zwyczajnie porzucić. Na rzecz czego? I w tym tkwi właśnie klucz do całości: na rzecz wiary głoszonej przez Kościół. Z grubsza mówiąc, argumentacja św. Jana od Krzyża idzie po takiej linii: „Wszystkie nadzwyczajne pomoce, które człowiek otrzymuje w życiu, pociechy duchowe i zmysłowe, objawienia, oświecenia i tak dalej, prawie nigdy nie dokonują się bez jego współpracy; gdzie zaś jest człowiek, tam jest zawsze możliwość błędu; tam jest grzech pierworodny; tam – subtelny wpływ szatana; istnieje natomiast na świecie rzeczywistość całkowicie wolna od niedoskonałości, niemogąca wprowadzać w błąd – Bóg, który się objawia poprzez Kościół, publicznie; najlepszą zatem rzeczą na tym świecie, jest przylgnąć do tego Boga, do tej wiary; masz wizje, słowa wewnętrzne, charyzmaty? – dobrze; ale możesz mieć coś lepszego; możesz po prostu – wierzyć”.
No dobrze, zapyta ktoś, ale co do ma do mnie? Jak może to pomóc laikowi, dalekiemu od ciszy klasztornej celi, zabieganego, narażonego codziennie na złość i rozproszenia, niemającemu żadnych wizji, ba! – z trudem wysupłującemu czas na codzienna modlitwę? Sądzę, że może; wystarczy to tylko nieco dostosować. Ilu z nas bowiem, jeśli spojrzeć na sprawy uczciwie, nie ma różnych swoich „rewelacyjnych” pomysłów na wiarę i Kościół? Ilu z nas nie myśli o tej lub tamtej sprawie na zasadzie „jak ja bym to poukładał, to by dopiero dobrze było!”? Ilu z nas nie ma przygotowanych na podorędziu własnych teorii apologetycznych, wyjaśniających od ręki ten lub ów artykuł z Credo (pomijając już fakt, że różnorakie rewelacje teologiczne można usłyszeć tu i ówdzie na kazaniu)? A jednak – i trudno tego, jak się zastanowić chwilkę, nie dostrzec, że ważniejsze od wyjaśniania prawd wiary jest ich przyjmowanie. Lepiej jest wierzyć, niż uprawiać apologetykę. Lepiej jest wierzyć, niż walczyć z modernizmem. Lepiej jest wierzyć, niż nawracać. I tak dalej.
I znów, nie chodzi o to, że te wszystkie rzeczy są złe; wprost przeciwnie – one są dobre. Ale można mieć coś jeszcze lepszego. Teoretycznie można nawet o tym fakcie wiedzieć – natomiast praktyczna realizacja, no cóż: z tym jest trudniej. Jeśli zaś spojrzy się na to, w jaki sposób święty zakonnik rozprawia się, z pełnym spokojem i zdrowym rozsądkiem, z rzeczami znacznie przecież wznioślejszymi, udowadniając niezbicie, że nie ma niczego cenniejszego w życiu, niż pokorne poddanie się doktrynie katolickiej, i żadne charyzmaty czy nadzwyczajne pomoce nie mogą się z tym równać, łatwiej będzie i w swoich, bardziej przyziemnych, warunkach, pamiętać o tej zasadzie. A jak radzić sobie z tym w szczegółach, nie będę próbował opowiadać; lepiej poczytać samemu. Bo z tym, jak z modlitwą: kto nie spróbuje, nie zrozumie. Tolle et lege, drogi Czytelniku.
Tym bardziej, że znaleźliśmy się w czasie szczególnym dla naszego życia narodowego. Oto bowiem obracamy się ciągle w najbliższym otoczeniu 1050 rocznicy chrztu księcia Mieszka I. I znów, moglibyśmy zapytać, ile możemy znaleźć w tzw. „debacie publicznej” różnych, „rewelacyjnych” teorii i spostrzeżeń dotyczących Ojczyzny? Wystarczy włączyć dowolny program publicystyczny w telewizji, aby jakiś dziennikarz, poseł czy profesor wprost zasypał nas receptami na całe zło, oświecił nasz umysł zawrotnymi teoriami socjologicznymi, wytłumaczył nam doskonale, co powinniśmy zrobić, aby wszystko się ułożyło. I nie chodzi nawet o to, że te teorie są błędne – bo wcale nie muszą takie być. Chodzi mi raczej o jakieś trudne do nazwania wrażenie dziwnej niewystarczalności. Już sama forma, sam fakt ferowania wyroków w kwestiach zasadniczych na dwudziestominutowej pogadance przy kamerach budzi moje wątpliwości; co zaś do samych idei, to one również mają w sobie jakiś element bycia nie na miejscu, jakąś ulotność, jakiś wiejący z ich wnętrza brak. Bardzo trudno go określić – bardzo łatwo jednak zauważyć. Dzisiaj bowiem, wszystko zmienia się dosłownie z dnia na dzień. Kiedy zaczynałem studia, mówiło się jedne rzeczy; teraz kończę – mówi się już inne. Rządy, a wraz z nimi koncepcje życia zbiorowego Polski (a także obsada ciepłych posadek w spółkach Skarbu Państwa, na przykład), zmieniają się co cztery lata. Kiedy wstępowaliśmy do Unii tak zwanie Europejskiej, wydawało się, że oto przypieczętowujemy następne sto lat światowego ładu; dzisiaj coraz głośnie mówi się, że UE może się rozpaść. Co dzień, to nowe rewelacje – co rok, to nowy prorok. I z każdym rokiem – bardziej fałszywy.
Na szczęście, mamy także proroków jak najbardziej prawdziwych. Gdyby zapytać świętego Jana od Krzyża, jak mamy patrzeć na historię naszego narodu, powiedziałby: wracajcie do chrztu. Tak jak w życiu osobistym mamy ciągle powracać do tego wiecznotrwałego i życiodajnego źródła, które dał nam Syn Boży, kiedy przebywał wcielony w naszym wszechświecie, tak i w życiu społecznym; co zaś jest źródłem wiary, jeśli nie chrzest? Mamy, jako Polacy, potężne oparcie. 1050 lat temu, nasza Ojczyzna oddała się Bogu we władanie – na przeszłość i na przyszłość, na dobre i na złe, w zdrowiu, w chorobie, do końca wieków. Stała się częścią Jego mistycznego Ciała. Czym są, wobec tego wydarzenia, doraźne przepychanki między politykami, jakieś dziecinne spory o rezolucję w „europarlamencie”, czy inne tego typu wariactwa? Nie chodzi o to, żeby zamienić się w pustelnika i o nic nie dbać; ale żeby do wszystkiego nabrać zdrowego dystansu – płynącego nie z pychy egoistycznego pięknoducha, ale od samego Boga, ukrzyżowanego źródła wszechrzeczy. Możemy więc przynajmniej spróbować stosować te zasadę w praktyce i odrzucać (w nakreślonym wyżej sensie) wszystko, co mogłoby przyćmić nam ten podstawowy fakt: nasza Ojczyzna należy do Boga. I nawet jeśli na chwilę się od Niego oddali, zawsze będzie mogła wrócić, jak każdy grzesznik. Konserwatyzm, jak sądzę, w znacznej mierze opiera się na próbie odnalezienia w życiu społecznym jakiejś niewzruszoności, na której można by budować; jakiegoś początku, który byłby zawsze obecny. Czy można wyobrazić sobie niewzruszoność solidniejszą niż ta, początek bardziej, niż ten, podstawowy i żywotny? „Większą jest rzeczą, aby z człowieka grzesznego stał się sprawiedliwy, niż stworzenie nieba i ziemi – bowiem niebo i ziemia przeminą, zbawienie zaś i usprawiedliwienie przeznaczonych trwać będą na wieki” pisze św. Augustyn. Chrzest – to więcej niż cała natura i wszelkie jej prawa. Bo to obietnica samego jej Stwórcy; to mieszkanie w sercu Trójcy Świętej.
„U progu czterechsetlecia śmierci świętego Jana od Krzyża, napawa radością fakt powszechnie panującego zainteresowania jego dziełami, po które sięgają osoby pochodzące z różnych środowisk: mistycy i poeci, filozofowie i psycholodzy, przedstawiciele różnych wyznań religijnych zarówno ludzie kultury, jak i ludzie prości.” pisał św. Jan Paweł II w swoim liście apostolskim z 1990 roku, poświęconym świętemu, polecając zapoznanie się z jego pismami wszystkim katolikom. I rzeczywiście, nie ma chyba przykładu mistyka równie ortodoksyjnego i związanego tak ściśle z samym sednem wiary. Nie zajmuję się tutaj, rzecz jasna, różnymi szaleństwami, które próbują zrobić z niego niemal buddystę, czy panteistę; podobne rzeczy były, są i będą. I to nie tylko w związku z mistykami Kościoła. Nieraz zdarzyło mi się słyszeć ludzi, którzy z pasją przekonywali mnie, że Machiavelli nie był amoralistą, a Nietzsche to najprawdziwszy chrześcijanin. To wszakże tylko zabawki dużych dzieci. Jak się pojawiły, tak zginą; jak trawa na łące. A przecież mamy mocniejsze świadectwo, mowę, która nie przeminie, choćby przeminął cały świat. Nie przejmując się zatem tymi niepotrzebnymi ciemnościami, zachęcam gorąco, aby – kto jeszcze tego nie zrobił – sięgnął po dzieła św. Jana od Krzyża. Na rocznicę Chrztu Polski – lektura obowiązkowa!
Maciej Wąs
Ilustracja: szkic Ukżyżowanego Chrystusa autorstwa Św. Jana od Krzyża.
Kategoria: Inni autorzy, Myśl, Religia