Wąs: Conservatism – right or wrong?
Na początku dwudziestego wieku, w Anglii, na kanwie sporu o zasadność drugiej Wojny Burskiej, zamieszkujący ów kraj, egzotyczny narodek djingo ukuł sobie sprytną i dumną frazę, brzmiącą jak następuje: My country – right or wrong! Mniemam, że stopień znajomości ze współczesną wersją lingua franca (lingua macdonaldiana?) wśród polskiego ludu jest już na tyle wysoki, że nie trzeba jej literalnie tłumaczyć. Na poziomie ideologicznym chodziło w niej o to, że wierność Imperium Brytyjskiemu (dla dżingoistów to był właśnie ich kraj) to wartość ponad dobrem i złem; obowiązująca zawsze, niezależnie od moralnej wartości czynów rządu owego Imperium. Ze zła zawsze powstaje jakieś dobro, tak więc i w tym wypadku ów sympatyczny sloganik odegrał przynajmniej taką korzystną rolę, iż dowiódł niezbicie niemoralności mocarstwowej ekspansji Brytyjczyków (bo nawet jej zwolennicy broniąc jej musieli zwyczajnie kwestionować moralność), wraz z towarzyszącymi jej masakrami na burskich wojskach (które niejaki pan Rudyard Kipling był tak uprzejmy określić mianem „zadowalającego odstrzału”) i pozwolił, po dłuższym czasie, na pewną zmianę mentalnościową w społeczeństwie Wyspiarzy, w których nastroje „imperialne” ostatecznie nieco przygasły. Dodajmy, że jednym z najzacieklejszych przeciwników drugiej Wojny Burskiej był niejaki Gilbert Keith Chesterton, który – w charakterystyczny dla siebie sposób – nie tylko sporo na ten temat pisał, ale swoje pisanie łączył z czynem. I tak pewnego razu, wmieszał się wraz z kolegą w rozgorączkowany tłumek dżingoistów, po czym zaczął wznosić toasty na cześć Brytyjczyków z Afryki Południowej, których – zgodnie z oficjalną propagandą – „ratowały” przed burskimi represjami imperialne wojska. Przy „Chamberlainie” zrobiło się miło – wszakże gdy dwaj młodzi dziennikarze doszli do „Ecksteina” i „Albu”, rozgorączkowany tłumek stał się nieco bardziej rozgorączkowany, a w powietrzu wyczuć się dało elektryzującą energię nagłego olśnienia. Ostatecznie, całe spotkanie przerodziło się w walkę wszystkich przeciwko wszystkim, osiągając, dzięki niezbadanym zwrotom powszechnego ruchu dziejów, status naturalnego symbolu sporów politycznych.
Dlaczego jednak o tym w ogóle piszę? Ano, dlatego, że slogan my country i tak dalej zyskał niemałą popularność przede wszystkim w kołach związanych z Partią Konserwatywną. Nie wiem, od czego to zależy, ale konserwatyści wszelkiej maści naprawdę wydają się mieć jakąś przedziwną doprawdy skłonność do otwartego cynizmu w polityce. Tak, na przykład, ostatnio natknąłem się na artykulik, w którym pewien polski konserwatysta z całą mocą utrzymywał, że największą tragedię naszych dziejów stanowił fakt, że (prawie) nigdy sami nie strzelaliśmy do naszych powstańców. Oczywiście, nie mam zamiaru (ani chęci, anie kompetencji) zajmować tutaj wszystkimi poruszonymi w tekście zagadnieniami, wystarczy, że skupię się na moment na tym, co wydaje mi się być jego najbardziej podstawową osią, to znaczy: bezkrytycznego niemal stosunku do władzy, którego kwintesencję stanowi pogląd na naturę caratu. Z trudnych do określenia przyczyn, aby uciec tutaj znów w obszary o większym stopniu ogólności, konserwatyści polscy, na ile coś tam z ich tekstów czytałem, istotnie, bardzo przepadają za carami, a zawłaszcza za „ich” wojskiem (w myśl nieśmiertelnej frazy Mikołaja II: „Czego oni, do cholery, chcą od mojej floty?!”), do którego jeden z ich idoli zorganizował był kiedyś brankę przyszłych powstańców styczniowych, za do dziś jest przez wielu ludzi niezmiernie wychwalany.
Rzecz to, zaiste, ciekawa. Tyle się mówi dzisiaj wśród konserwatystów o wartości „cywilizacji łacińskiej”, o zagrażającej jej rewolucji, o ponadczasowych wartościach, które ona niesie, a których tak szaleńczo należy bronić, ba!, czasem nawet o roli Kościoła w tym wszystkim – by potem, nagle a niespodziewanie, wpakować w to cara i traktować zamach na jego władzę jako coś z definicji niewłaściwego, niemal jako targnięcie się na prawo naturalne jako takie. A właściwie, można spytać, to czemu? Jaka jest tutaj podstawa? Czy car był władcą katolickim? Czy car był władcą, że użyję cytatu, „starego, europejskiego ładu”? Czy wyrastał z tradycji łacińskich? Dawnymi czasy pewien mądry człowiek zapytywał, czy w ogóle był on władcą legalnym; i odpowiadał jednoznacznie negatywnie. Często cytuje się w kołach reakcji czterowiersz Cypriana Norwida: „Jeśli mi Polska ma być anarchiczną,/ Lub socjalizmu rozwinąć pytanie,/ To ja już wolę tę panslawistyczną,/ Co pod Moskalem na wieki zostanie!”, nie pytając wszakże o właściwy sens użytych tu sformułowań. Jaki on jest, można domniemywać z innych pism poety, choćby genialnego Promethidiona, z jego słynnym „przekręcaniem” słów w odnośnym fragmencie (kwestia do dziś chyba dla wielu niejasna, bo niektórzy wydawcy to niby-przekręcenie… poprawiają): „Car w ludzie jest to, co le prestige znaczy./ Więc niechaj prawdą dla prawdy walczący/ Wpierw rozczarują car ów czarujący,/ Car ów, co władzy zewnętrznym kłamaniem/ Więc nie od Boga władzy pochodzącej[…]”. Carat – to dla Norwida władza nieprawa, alias tyrania; jeśli zaś Norwid woli carat od socjalizmu, to nie lepiej dla caratu, tylko dla socjalizmu – tym gorzej. Nie można budować sprawiedliwego społeczeństwa we współpracy z tyranem – można go najwyżej, jak wiemy z Summy teologicznej (I-II, 96, 4), tolerować: dla uniknięcia większego zła. Ale i to mało powiedziane, bowiem tak sprawy się mają, według Doktora Anielskiego, tylko w wypadku, w którym tyran sprzeciwia się dobru ludzkiemu; jeśli zaś sprzeciwia się także dobru Bożemu, czyli prawdziwej wierze, to nawet o tolerancji nie może być mowy. A nie można zaprzeczyć, że carat jak najbardziej się owej wierze sprzeciwiał, nie tylko jej nie przyjmując, ale poddając jawnym represjom, choćby przez zakaz budowy w Polsce seminariów duchownych, którego celem ostatecznym było przebiegłe przekształcenie niewykształconego, polskiego kleru, w prawosławnych popów.
Innymi słowy: uważam, że jeśli naprawdę można powiedzieć sporo w obronie sprawy ludzi niechętnych zbrojnym insurekcjom, to akurat postępowanie Wielopolskiego jest owej sprawy, jeżeli czymkolwiek, to piętą Achillesową. Przymierze z caratem z konieczności doprowadziłoby w końcu do utraty dokładnie wszystkich tych wartości, które są ponoć konserwatystom tak bardzo drogie. Feliks Koneczny bardzo często zaznaczał (zgadzając się tutaj z intuicjami Adama Mickiewicza), że Rosja to mieszkanka cywilizacji bizantyjskiej i – turańskiej, czyli mongolskiej; że najważniejszym wydarzeniem w jej dziejach była właśnie – trwająca tak długie wieki niewola tatarska. A organizowanie planowej branki do obcego wojska, podtykanie okupantowi pod nos odpowiednich nazwisk, to nic innego, jak zwyczajny sojusz, nawiasem mówiąc, kojarzący mi się dosyć jednoznacznie ze zwykłym kapusiostwem (co z tego, że urzędowym? – tym gorzej…). I, szczerze, nie dziwię się „Białym”, że od tej ohydy woleli desperacki (co wcale nie oznacza, że samobójczy) zryw militarny, który przynajmniej bronił polskości, wyrażał jakieś ideały, stanowił manifestację, która później przyniosła, zresztą, wielki wzrost świadomości narodowej (i nie sądzę, aby dało się tutaj nic więcej nad oklepane gloria victis). Desperackie środki w sytuacjach beznadziejnych znajdują chyba czasami jakieś uzasadnienie. Nie stanowi to zresztą żadnej sensacji. Chrystus Pan wyraźnie powiedział, żeby nie obawiać się tego, kto może zgubić ciało, ale raczej tego, co i ciało, i duszę, może wtrącić do piekła. To chyba dosyć wyraźne nakreślenie roboczej skali wartości. Potężne chóry żyjących wiecznie męczenników stanowią nadto wymowny dowód tego, że Bóg jest prawdomówny. A podobno konserwatyzm czerpie cokolwiek z nauki katolickiej.
Jakby na to nie spojrzeć, ani w politycznym oportunizmie, ani w przyozdobionej rytuałem i blichtrem despotycznej samowoli nie ma za wiele pierwiastków konserwatywnych. To chaos, a nie ład (chociaż, jak dowiedziałem się niedawno na zajęciach, „świat to taki chaos uporządkowany”, ale – jak zaznaczyłem już kilka razy – takie abstrakcje biją wyżej mojej miałkiej pokrywki); to anarchia w karnawałowej masce, a nie żaden porządek. Dlaczego, zatem, polscy konserwatyści tak bardzo lubią carat? Jeśli się nad tym zastanowić, można nabrać podejrzeń, że z bardzo przyziemnego powodu, dla którego pewnego typu uczniowie liceum lubią innego typu uczniów liceum: ponieważ był duży i silny; i jako duży i silny, mógł bezkarnie bić mniejszych od siebie. Ale to już nie jest żaden konserwatyzm, tylko imperializm, o którym była już mowa wcześniej. Zawsze taki sam – i zawsze tak samo bezpardonowo ubierający w szaty „prawa naturalnego” nawałnice żywiołów. To dosyć powszechne zagrożenie na prawicy. Lubimy porządek, a co jest bardziej porządkujące, na oko przynajmniej, niż siła? I tak, zawsze kusi nas subtelnie stary jak świat kult owej siły, znajdujący swój wyraz w metodzie faktów dokonanych. Siła przecież potrzebuje rosnąć; i brać w swoje miłosne posiadanie coraz to nowe dziedziny słabości. Władza ma zawsze rację – ponieważ jest władzą. Karmiono tą zgniłą paszą Polaków przez bardzo długi czas; stąd pokutujący dosyć powszechnie pogląd, że to my „doprowadziliśmy” do rozbiorów (inne jeszcze kuriozum wymienionego wyżej tekstu i, nawiasem mówiąc, jedno z hasełek składowych salonowej „polityki wstydu”, z uporem maniaka udowadniające Polakom, że są untermenschen). To kolejny przedziwny zupełnie motyw; w tym wypadku, rozbiory traktuje się tak, jakby były one jakąś koniecznością natury. Coś podobnego, jak gdyby powiedzieć, że jeśli ktoś jest stary i słaby, to złodziej zwyczajnie MUSI go okraść, więc staruch sam sobie winien – trzeba się było nie starzeć. No, socjologiem nie jestem, ale śmiem twierdzić, że chyba jednak wygląda to nieco inaczej. I jakkolwiek można, a wręcz trzeba, odnosić się do naszego kraju i jego historii krytycznie, to nie można zapominać, że rozbiory to zwykła, makiaweliczna patologia stosunków międzynarodowych. Stąd bierze się szczególny, moim zdaniem, status Ojczyzny w dziejach (oczywiście dało by się znaleźć liczne inne, podobne przypadki; niemniej fakt ów powinien dać do myślenia także tym, którzy bezrefleksyjnie szydzą z naszego romantycznego mesjanizmu). Jeżeli bowiem postuluje się powrót do bardziej chrześcijańskiego postrzegania polityki, do organizowania świata według Prawa Bożego, to nie można – wbrew temu, co wyczytałem już lata temu w innym, podobno konserwatywnym artykule – nie upominać się o Polskę. Bo rozbiory to ostateczna pieczęć historyczna na dechrystianizacji polityki Starego Kontynentu. Komuś może się to podobać, nie przeczę. Tylko wtedy niech nie zasłania swoich poglądów Ewangelią.
Nie chodzi mi tutaj, żeby piać z zachwytu nad nieprzemyślanymi posunięciami wojskowymi, czy nad niepotrzebną śmiercią tysięcy młodych ludzi, mogących odegrać wiodącą rolę w życiu narodowym. Mamy tego wystarczająco dużo w oficjalnych „polityce historycznej” kolejnych rządów, które zamiast czcić jak trzeba pamięć Cudu nad Wisłą, kulminacją naszych dziejów XX wieku czynią (znów: jako coś w rodzaju średnio wytłumaczalnej konieczności dziejowej) Powstanie Warszawskie. Zdecydowanie nie; wolę jednak nie popadać, w ramach krytycznego uniesienia, w drugą skrajność kształtowania filozofii politycznej według wariackiej teorii dwóch „celów ostatecznych”. Z definicji, jest tylko jeden cel ostateczny – i jest to Bóg. I chociaż w polityce nie osiąga się Go bezpośrednio, to nie świadczy to o godności, ale raczej właśnie o nędzy tej sfery życia. Polityka nie osiąga Boga samego w sobie – i dlatego właśnie musi podporządkować się instancji wyższej, Ewangelii i Kościołowi. Jeśli tego nie robi, przeczy swojej własnej naturze. Tragedią całej historii ludzkości jest właśnie fakt, że robi to bardzo rzadko (chociaż, z zupełnie innej beczki, ostatnio ktoś tam miauczał o „czynieniu polityki przyzwoitą”, ale to jest poziom żenady, którego lepiej nawet nie komentować). Niemniej – cóż właściwie stąd wynika? W życiu prywatnym sprawy wcale nie mają się tak wiele lepiej. I co? Czy to wystarczający argument do uchylenia obiektywności przykazań moralnych? Obiektywności wiary? Istnieje chyba coś takiego, jak grzech pierworodny. Istnieją także środki, aby sobie z nim radzić. Nie roszczę sobie prawa do bycia ekspertem – wydaje mi się wszakże, że jeśli konserwatyzm chce być wiarygodny i skuteczny, to po pierwsze musi być szczery. I pamiętać, że oprócz doraźnych korzyści istnieje też coś takiego, jak dobro. Że te dwie rzeczywistości, niestety, nie zawsze się pokrywają. A także, co pozostaje przecież w jakimś (mistycznym, oczywiście) związku ze sprawą, że synowie tego świata roztropniejsi są w rodzaju swoim, niż synowie światłości.
Maciej Wąs