banner ad

Torys z ulicy Czackiego

| 21 września 2014 | 0 Komentarzy

BartyzelHenryk Krzeczkowski przyznawał się, i to z dumą, do miana konserwatysty jeszcze w czasach, kiedy taka autoidentyfikacja nie była chętnie stosowana. Oczywiście nie oznaczał ów konserwatyzm – bo w ówczesnej rzeczywistości społecznej oznaczać nie mógł – zajęcia stanowiska politycznego. Stanowił on raczej zespół skąpo artykułowanych wprost, ale solidnie utwierdzonych, przeświadczeń filozoficznych, estetycznych i ideowych, czerpiących uzasadnienie z elementarnej prawdy, że nie wszystko, na co mamy ochotę, wolno nam robić, że nie wszystko, co nam się podoba, na uznanie zasługuje… Łatwo sobie wyobrazić, jakie uczucia wzbudziłaby w nim – który potrafił z taką prostolinijnością ogłaszać tak „nienowoczesne” prawidła postępowania – zalewająca nas dziś etyka „luzu”.

Konserwatyzm Krzeczkowskiego to także przekonanie, że absolutne normy moralne obowiązują bez zastrzeżeń również w życiu publicznym, że system prawny powinien być rozwinięciem Dekalogu, że prawa będące fundamentem społeczeństwa tylko wtedy są przestrzegane, gdy w ich interpretacji nie ma elementów relatywizmu moralnego, gdy są zgodne z ogólnie akceptowanymi kryteriami dobra i zła. Właśnie te kryteria integrują takie wielkie zbiorowości jak państwo czy naród.

Prymat etyki obowiązuje, według Krzeczkowskiego, również w tych strefach aktywności ludzkiej, które nowożytna kultura pragnęła usilnie (i w dużej mierze skutecznie) wyemancypować spod owej kurateli: w dziedzinie prawnej, politycznej, w sferze twórczości intelektualnej oraz artystycznej. Gdziekolwiek zamazywane są jasne dystynkcje dobra i zła, lub wręcz odrzucane jako nazbyt „upraszczające”, tam w istocie pod pozorami głębszej interpretacji dokonywana jest próba kastracji sumienia.

W polityce odrzucanie prymatu etyki nad prawem (pozytywnym) owocuje politycznym racjonalizmem i konstruktywizmem. Uwolniony od „restrykcji” sumienia rozum wiedzie na manowce utopii, która jest po prostu próbą zniesienia i unieważnienia historii, jej „zamrożenia” w jakimś dowolnie wybranym, a uznanym za finalny momencie. Tu zatem, w antyracjonalizmie bierze swój początek typowy dla brytyjskiego toryzmu wątek konserwatyzmu Krzeczkowskiego – w sprzeciwie wobec obowiązku wymyślania wszystkiego od nowa, reguły zresztą absurdalnej, skoro wszystkie nowe myśli dawno już zostały wymyślone. Nawiasem mówiąc, nie tylko poglądami, ale i temperamentem, stylem egzystencji, odcieniem dystynkcji najbardziej chyba przypominał Krzeczkowski Michaela Oakeshotta.

Ale, jak się rzekło, nie tylko obszar polityki i ideologii zainfekowany został etycznym relatywizmem. Ta sama choroba toczy stokroć ważniejszą i prymarną sferę ducha, sztuki, twórczości. Idee, jak pisał Richard Weaver, mają swoje konsekwencje; od tego zatem, jaka będzie ich moralna wartość w bezinteresownej kreacji artystycznej i intelektualnej, zależy także rodzaj i jakość konceptów obecnych w życiu społecznym i w polityce czynnej. Wbrew obowiązującym intelektualnym modom, takim jak psychoanaliza czy strukturalizm (mody na dekonstrukcjonizm „zaobserwować” już nie zdążył), uważał Krzeczkowski, że ani twórczość, ani interpretacja (krytyka) bez wartościowania etycznego obyć się nie mogą. Nie ma żadnego sensownego powodu, dla którego akty i sądy estetyczne należałoby wyłączyć spod obowiązywania kryteriów prawdy i dobra. Utwór literacki – przypominał – jest postępkiem, który należy uwzględnić w rachunku sumienia. Literatura kwestionująca porządek moralny jest nie wyzwoleniem, lecz objawem pychy, a u jej postaw stoi tylko paniczny i głupi strach, nie zaś usprawiedliwiona potrzeba wolności twórczej.

Etyczny absolutyzm Krzeczkowskiego musiał więc prowadzić go do konfrontacji z dominującą w całej kulturze współczesnej – od polityki po sztukę – mentalnością liberalną, tą świecką religią postępowych intelektualistów, lubujących się skądinąd w gromieniu nieliberalnej większości z gazetowych i telewizyjnych ambon i we wdychaniu woni kadzidła palonego ku ich czci. Tylekroć wychwalany za humanizm, tolerancyjność, optymizm, liberalny paradygmat okazał się nie tylko śmieszny w bezbronności wobec totalizmu, ale też dużo mniej powabny, niż przedstawia go nostalgiczna mitologia. Dziś, gdy piąty już rok liberalizm ów ma niemal nieograniczone pole „wychowania do demokracji”, „europeizowania”, „uczenia tolerancji”, widzimy jasno jego drugie, mniej zachęcające oblicze. Ale wówczas, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu, kiedy chodził on w glorii „opozycyjności”, prześladowania, obrony wartości humanistycznych etc., trzeba było naprawdę wielkiej przenikliwości oraz równie wielkiej odwagi cywilnej, aby odsłonić moralną mizerię i liberalizmu jako takiego, i jego specyficznie polskiej odmiany, która w imię ocalenia tylko ją obchodzących wartości nie dość, że nierzadko przechodziła obojętnie wobec deptania wartości ważnych dla całej zbiorowości narodowej, ale również, i to wręcz ochoczo, godziła się z tym, że jej ulubiony oręż intelektualny – sceptyczna ironia, kierowana może być pod adresem „okopów św. Trójcy”, w żadnym zaś razie w kierunku „postępowych” idei, które otrzymały mandat politycznej słuszności.

Obecność w naszej pamięci myśli Henryka Krzeczkowskiego to jeden z dowodów i jedna z przesłanek idei, że można skutecznie stawić opór każdemu – nie tylko totalitarnemu, ale i liberalnemu chamstwu; że nie można i nie trzeba godzić się, aby uchodziło ono za styl myślenia posiadający rangę historycznej słuszności.

 

Jacek Bartyzel

za: legitymizm.org

 

 

Kategoria: Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *