Sztajer: Bo znów wróciły żurawie
Niecały miesiąc temu, na środku całkowicie zlodowaciałego parkingu pod wielkim dyskontem u wylotu mojego miasta, w egipskich, zimowych ciemnościach (choć mogła to być osiemnasta czy dziewiętnasta dopiero godzina), wyminęłam jakiegoś faceta, który z postawionym kołnierzem przemykał przez mroźne przestrzenie. Nie wyglądał ani na bezdomnego, ani na wariata, a jednak powtarzał coś sam do siebie pod nosem, jak mantrę. Nadstawiwszy ucha, usłyszałam: „Byle do wiosny, do wiosny, do wiosny!” Touche!
Z tym hasłem udało mi się przetoczyć śnieżny styczeń, nijaką pierwszą połowę lutego. Podomykać sprawy na uczelni i w pracy, nie usypiać nad książkami i dokumentami, nie usypiać w ogóle (za dużo do zrobienia!), przezimować krótkie, ponurawe dni. Lubię zimę, na zasadzie – żeby móc cieszyć się wiosną, potrzebne jest oczekiwanie, długie, chwilami beznadziejne, wyznaczone kilometrogodzinami czerni i granatów. Lubię zimowe zorze wieczorem (jasne, ostre kolory, prawie kaleczące oczy, ale tak tkliwie, że nie trzeba potem szukać przypadkowej czułości), lubię ujemne temperatury, nawet zimny wiatr lubię – na pewno bardziej niż stojące powietrze, które kojarzy się z upałami, palmami i plażami (pornograficzne obrzydliwości!). A jednak, tak czy inaczej – jest we mnie, jak i w większości Polaków, czy może w ogóle: ludzi – ta część, która wiosny czeka niecierpliwie niczym wybawienia (nie jest tak? stawiam dziesięć do jednego, że właśnie tak jest, i jest to rzecz najbardziej naturalna pod słońcem).
Jak się rzekło, przezwyciężony – przeżyty – został styczeń z jego złudną nowością (a przecież martwe petardy przedstawiają najobrzydliwszy widok już pierwszego ranka po nocy sylwestrowej), z chęcią szybkiego i jak najdosłowniejszego umierania, z tą nijaką, nieokreśloną porą, która nie jest jeszcze przedwiosną, ale nie jest też już zimą; czarna, błotna i nieruchoma zadaje kłam najprostszej, szkolnej historii o czterech porach roku.
Radzę sobie jak mogę – wszyscy to jakoś robimy – pławiąc się po zimnych morzach i rzekach (faktycznie, świetnie to robi na krążenie krwi, humor też ma się po tym nienajgorszy), skacząc po mapie z północy na południe, i na wschód, na wschód; siedząc w cichej kuchni w starym domu na Polesiu Wołyńskim, i czekając spokojnie, aż zagotuje się woda – nic w tym czasie nie czytając, nie rozmawiając przez telefon, nie dotykając się do komputera (po drugiej próbie przestały świerzbić mnie ręce, i poczytuję to sobie za znak, że jeszcze nie dopadły mnie natręctwa człowieka cybernetycznego). I wszystko niby idzie ku dobremu – pomaga w tym pies, ledwo raz cierpliwie pogłaskany, a już nieodstępujący na krok, biega ze mną po kilkanaście kilometrów, skacze i zapiera się łapami o moje kolana, chcąc wylizać mi serdecznie oblicze. Weryfikuję swoją opinię o psach – zawsze mnie trochę śmieszyła ta ich naiwność, łatwość w oddawaniu siebie za byle gest aprobaty, towarzyskość i uparta wierność – ale cóż, może właśnie tego potrzeba, żeby do reszty nie osunąć się w cynizm?
Tutejszy pies nie wraca już drugi dzień (pewnie biega gdzieś, ciekawsko merdając ogonem, za innymi miejscowymi psami), a zmierzch, chociaż coraz to i później, dalej spada na Równinę Wołyńską absurdalnie wcześnie, na chwilkę tylko zalewając grzbiety wzgórz złoto – czerwonymi zorzami.
I cóż – wciąż po uszy w tej pośredniej, niewiadomej porze, która ani wiosną, ani nie jest zimą (ale już bardziej zimą, z jej przykrymi czerniami i szarościami, z milczeniem rzek i lodami na powierzchni sadzawek), wybieram się biegać po lasach Polesia Wołyńskiego, przetrzeć na swój użytek szlaki pomiędzy Sobiborem a Sawinem. Nadleśnictwo Uhrusk, oprócz zagubionych wśród bezkresnych pól miejsc po ukraińskich wsiach, ma dla turysty ogromne lasy, trochę sosnowe, ale sporo jest i brzeziny drżącej na bagnach, borealnie pomieszanej z pewną ilością buków, dębów i grabów. Rzeczki, strumyki i bagniska, błota i mszary, wszystko pod wonnymi parasolami ogromnych sosen, których poszum w pierwszej chwili przywodzi na myśl nadjeżdżający z daleka pociąg, białą lokomotywę („kto mi tu przysłał ją, bym się wydostał stąd?”). Monumentalność tych sosen właśnie przypomniała mi moją cokolwiek nieudaną wyprawę do Puszczy Białowieskiej – high hopes i great expectations rozbudzone tysiącami głosów nigdy nie przygotowują danemu miejscu dobrego wejścia – poczułam się wówczas odrobinę rozczarowana. Widząc, owszem, drzewa ogromne, ale wcale nie większe niż olbrzymy z Puszczy Kryneckiej czy Lasów Strzeleckich, zapytywałam siebie, czy – to już wszystko? To właśnie to? I oczywiście, dziki biotop okolic Białowieży był czymś odmiennym od ukształtowanych gospodarką leśną Lasów Sobiborskich, niemniej potykać się co krok o wycieczkę ze Szwajcarii, wycieczkę z Japonii, postawnych Niemców maszerujących z kijkami nordic walking, by koniec końców dotrzeć do Białowieży, której nie widać spod hoteli, pól z minigolfem, straganów, pokoi gościnnych, grających i śpiewających bud … Uciekałam stamtąd czym prędzej, obiecując sobie, że odwiedzę kiedyś to miejsce w zimie, może wówczas będzie przyjemniejsze – ale póki co jestem tu, na szczycie ostatniego z Pagórów Chełmskich, za którym sinononiebiesko o tej porze roku ściele się szerokimi terasami Wołyń i wije się wstążka Bugu.
Leśnym traktem przez poprzecinany bagiennie las, który aż kusi nazwać „puszczą” – kiedy przez korony sosen idzie poszum, człowiek zastanawia się automatycznie, z jakiego to peronu będzie odjeżdżał ten pociąg. Coś szumi i pluszcze – śródleśny strumyk, wyzwolony z okowy lodu, hałasuje na całego. Ucieka przede mną masywny łoś – ogromne bydlę, z zadziwiającą gracją i jakby od niechcenia przesuwające się pomiędzy drzewami.
W tym wszystkim, pośrodku tej syberyjskopodobnej, borealnej kniei, wśród poszarpanych, wątłych krzaczków i zmrożonych borówek – nagle słyszę, i dociera to do mnie po czasie, bo i zmysły, i analizujący je umysł aż nie dowierzają, że tak być może; że ten zapomniany na kilka miesięcy dźwięk, zwiastujący rzecz tak dobrą, że aż w tej szarej, pomrocznej porze zapomnianej, jest już tu. To jak po długim marszu, kiedy język już skołowaciał, głowa opadła i kołyszę się zmęczona, a obolałe stopy idą machinalnie, człowiek zdumiony widzi nagle, że jest już u celu. W półświadomości doniosły go tu zmęczone nogi, a podnosząc głowę widzi, że – istotnie, wszystko znajome; wspaniale, bo jest tu, gdzie chciał być!
Taki właśnie wydał mi się dźwięk żurawiego klangoru, którego nasłuchuję zawsze pilnie w marcu, nawet idąc przez miasto – przecież nieraz całe klucze, głośno krzycząc, suną nad miastami, nisko, i wyznaczają czas wiosny, czas wychodzenia ze wszystkiego, co zima zostawiła czarne i złe.
Stoję, zadzieram głowę, i słucham. Słucham, żeby się nie pomylić. Tu nie wolno by się było pomylić. Fałszywa nadzieja to przegrana w tej lutowej potyczce.
Ale nie, nie ma wątpliwości. To one na pewno! Długo, przeciągle, z charakterystycznym, tęsknym zakończeniem, rozdzierającym zimne powietrze. Po chwili przestaję słyszeć klangor w górze; zaczyna on do mnie dochodzić z ziemi; widocznie osiadły i będą zaczynać swój ekstatyczny, żurawi taniec.
Opuszczają kraj ostatnie, czasem już w kadzielnicy listopadowych mgieł, wracają jako pierwsze – kiedy lądują na bagniskach, to często chodzą jeszcze po ściętej mrozem ziemi. Może to być nawet w lutym, jak właśnie teraz. Ale skoro są tutaj, skoro dotknęły gruntu, jest absolutnie pewne – będzie wiosna. Przyjdzie i tym razem.
I będzie też Polska, bo przecież one zawsze wracają. Nie umarła, skoro są stworzenia, które pokonują tysiące kilometrów w deszczu, śniegu, ponad oceanami, wystawiając się na ryzyko śmierci – żeby tutaj zatańczyć wiosnę. Tak; żurawie tańczą wiosnę, i nie jest to wcale ckliwe porównanie na wyrost. O ile bowiem ptaki (ale czy tylko one? Robi tak znakomita większość przedstawicieli gatunku homo sapiens sapiens) wykonują taniec godowy, by przywabić partnerkę i spółkować z nią, co ma funkcję czysto pragmatyczną, żurawie tańczą zarówno przed, jak i po. Tańczą na ugiętych nogach, machając szeroko rozłożonymi skrzydłami, ze zgięta wężowo szyją i długim dziobem skierowanym w górę, krzycząc z całych sił. Warto dodać, że żurawie pary są ściśle monogamiczne i pozostają takie same przez całe życie. Ta nie mająca w obrębie ptasiego czy w ogóle zwierzęcego świata uzasadnienia wierność, ten taniec nie spełniający żadnej pragmatycznej funkcji wynosi żurawi modus operandi na poziom jakiejś niespotykanej szlachetności, coś ponadzwierzęcego, lepszego niż nawet obyczaj ludzki. O ile stary, dobry bocian ma nie bez podstaw miejsce w sercu każdego mieszkańca kraju nad Wisła, o tyle żuraw to coś znacznie więcej; to zwierzę z duszą.
Krzyczę więc, stojąc pod baldachimem sosen, w środku poleskich błot: „Tak! Tak! Tak!!!” na cały głos, a tym, którzy się boją, że w tym roku nie będzie wiosny lub – nie będzie Polski, mówię – wszystko będzie dobrze. Bo znów wróciły żurawie.
Agnieszka Sztajer
fot. Roman Filipkowski, Flickr.com, Creative Commons
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka
Dziękuję Pani Agnieszko. Fantastyczny tekst, zarówno przyrodniczy jak i patriotyczny.