Sztajer: Zwierzę terytorialne
Nigdy wcześniej lato nie nauczyło mnie tak wielu rzeczy. Nigdy wcześniej nie było tak długie – od frenetycznego, gorączkowo kipiącego życiem niemal przez całą długość doby czerwca, przez rozjeżdżony po szosach wschodniej Polski lipiec, po rozprażony sierpień i pochylający się ku jesieni początek września z jego pajęczynami w powietrzu, gasnącą złamaną zielenią i chłodnymi nocami. W te noce, rozchodzone na bosaka po zimnych posadzkach, wczesnojesienne przeziębienie podkrada się i łapie za gardło, pozostawiając rankiem przykrą goryczkę niejasnego wspomnienia, że oto kończy się czas wielkiego bumelanctwa – snu w granicach powszechnie przyjętych za normę potrzebną do funkcjonowania; pisania tego, co się chce i jak się chce; budzenia się i zasypiania w którymś z zakoli Bugu, nad Piną i Prypecią albo w cieniu Hor Łapickich. A więc to się kończy, można by powiedzieć – typowe pożegnanie lata, jak na okładce tego tuż-przedwojennego magazynu, gdzie dorodna, opalona kobieta na tle morza macha czapką, uśmiechając się szeroko, z typowo polską nutką melancholii związaną z wrześniem. To i jeszcze więcej! – kiedy kończy się lato i rozpaczliwy, stadny klangor żurawi rozlega się z góry, gdy lecą na południe – zawsze wtedy wiem, że ni mniej, ni więcej, tylko upłynął kolejny rok. Absolutnie i nieodwracalnie, z przynależną czasowi nobliwą bezczelnością obracając w przeszłość cokolwiek w teraźniejszości żyło i pulsowało, nietrwale ale stanowczo zajmując miejsce w panteonie tego, co istniejące.
Tyle w zasadzie można by powiedzieć, to w zupełności by wystarczyło, na tym polega mechanika świata i jest to właściwie wszystko, co można o nim powiedzieć, a odbywające się każdego jednego dnia w każdym miejscu na ziemi pogrzeby są wyczerpująco dobitnym potwierdzeniem tej prawdy.
Przepędzanie (spędzanie? – jest to odrobinę obrzydliwe słowo, kojarzy się ze „spędzaniem płodu”; może to skądinąd trafne skojarzenie, jednak czasu nie da się załatwić tak łatwo, jak człowieka, w jego okresie prenatalnym bądź późniejszym) czasu, na różne sposoby, czasu trwającego niejednakową długość dla poszczególnych jednostek ludzkich, to materia ludzkiego życia, które działa wyłącznie w zgodzie z tą mechaniką – to najprostsze podsumowanie wszystkiego, co kiedykolwiek zaczęło się i skończyło. (Są jeszcze rzeczy drugie; jest coś, co wykracza poza te ramy i poza tę mechanikę, z tego powodu, że istnieje poza – tym – światem, mieszcząc go w sobie i nie przejmując się lokalnym zestawem prawideł, nie o tym jednak na razie mowa – „żywi niech myślą o życiu”, jak powiedział Spinoza; jest to co prawda porada z gatunku tych, które budzą mój niesmak, które uważam – tak naprawdę i w sensie globalnym – za chybione i bezsensowne ; po ezoterycznym panteiście spodziewałabym się czegoś innego, ale przyjmijmy tymczasowo, że właśnie o tym, o życiu będziemy myśleć, w końcu jemu też coś się należy.)
Tak też dla mnie kończy się kolejny rok, i mogę powiedzieć, że wychodzę z niego z pewnym rodzajem wiedzy – może nieco zaskakującej z jednej strony; jeśli jednak spojrzeć na to z innej perspektywy, do tego właśnie wszystko zmierzało.
Cała ta wiedza streszcza się w stwierdzeniu, że jestem zwierzęciem terytorialnym.
Filozofowie zasadniczo zgadzają się co do tego, że człowiek jest zwierzęciem (tylko najbardziej uparci i naiwni antropocentryści, produkty głównie nowożytności, zwłaszcza nowożytności chrześcijańskiej, irytują się na to określenie, i to w sposób tak zabawny, że chciałoby się rzec; „hejże, miłośnicy ludzi, tak usilnie podkreślacie ich odrębność od świata zwierząt, że wyglądacie, jakbyście próbowali przekonać samych siebie. Jest ewidentne, że człowiek to zwierzę drastycznie, substancjalnie, wręcz nieprzyzwoicie inne od pozostałych; tym, o czym trzeba przypominać w imię prawdy jest jednak raczej to, że w gruncie rzeczy nasze miejsce jest na tej samej przepróchniałej drabinie, na której siedzą pierwotniaki, szczury i absurdalne butlonosy; może i na jej szczycie, ale przecież nawet na najwyższym tronie świata siedzi się ostatecznie na własnym zadku[1]. Człowiek nie może być tym, kim pragnie być, jeśli wystartuje ze zbyt wygórowanego progu mniemań o sobie – od razu zagubi się we własnych neurozach, miotając się pomiędzy wyobrażeniami o swoim anielskim statusie a małpimi odruchami, których nie akceptuje. To właśnie będzie przyczyną jego porażek – żeby zajść naprawdę daleko trzeba najpierw nieco spuścić z tonu i nieco pokorniej podejść do swojej gliniano – pylnej konstytucji – w końcu ashes to ashes, dust to dust, ale o tym nie lubicie przypominać, prawda? Tak, jakby śmierć ujmowała cokolwiek z człowieczeństwa. Przeciwnie, nie ma bardziej ludzkiej rzeczy niż śmierć, ale też nie ma bardziej boskiego rozwiązania podanego z pomocą człowiekowi. O tym jednak nie pamiętacie.” No tak, mieliśmy się zajmować życiem, a jak zwykle dotarliśmy do śmierci. Zdecydowanie potrzeba mi większej dyscypliny w myśleniu, kontynuujmy zatem temat zwierzęcości człowieka.
A więc owszem, człowiek jest rodzajem zwierzęcia, mówią tacy i inni, ci i tamci; dodają jednak różne przymiotniki, i to ich od siebie różni. Osobiście nie czuję się za bardzo zwierzęciem politycznym, to znaczy owszem, jestem nim, ale coś nie czuję, żeby to był mój element konstytutywny. W epoce indywidualizmu nie tak znowu łatwo zidentyfikować własne polis, a jeszcze trudniej poczuć się jego częścią i spłacać długi, które zaciągnęło się poprzez fakt przynależności. Zresztą; w każdej epoce człowiek rodził się i wpadał w tryby zorganizowanego systemu – im lepiej zorganizowanego, tym lepiej dla tego nieboraka – jakieś złudzenie zmiany czy tworzenia polityczności mieli chyba tylko rewolucjoniści, ale nie będziemy mówić zbyt wiele o destruktorach porządku, bo zwyczajnie na to nie zasługują (konserwatyści sądzą inaczej i poświęcają im wiele miejsca, tak jakby tkanką historii było niszczenie, albo jakby sam porządek nie zasługiwał na to, żeby nad zniszczeniami przejść z powrotem do porządku, a w konsekwencji – tak jakby to właśnie niszczenie było czymś normalnym i trwałym; zwłaszcza, że rzadko kiedy godzili się na to, żeby zastaną przez siebie materię nazywać porządkiem – mówią o nim niemal zawsze w czasie przeszłym albo przyszłym. I cóż, z tego samego powodu nie będziemy też mówić o konserwatystach.) Tak też polityczność – jeśli jest okrzepła i dobrze zorganizowana, jest czymś tak oczywistym, że niemal nie zauważa się własnego w niej funkcjonowania, przynajmniej jeśli się jest „raczej zwykłym” człowiekiem. Jeśli zaś jest źle zorganizowana, jest prędzej własną karykaturą. Więc nie; czuję się oczywiście zwierzęciem politycznym, ale nie – w pierwszym rzędzie politycznym.
Czy jest zwierzęciem myślącym? Na pewno; ale znowu, tak jak przy polityczności – jest to przymiot zdecydowanie przereklamowany. Myślenie jest, no bo jest; otrzymaliśmy przywilej posiadania narzędzia do rozczytywania mapy racjonalnego świata. Szkoda, że rzadko czynimy z niego dobry użytek i zwykle kręcimy się tylko w kółko, jak gówno w przeręblu; niewiele wynika ani z naszej racjonalności, ani ze struktur budowanych do jej rozrostu, ochrony i celebracji (uniwersytety, szkoły, instytuty naukowe). Co dobrego wynikło w tym i poprzednim stuleciu z myślenia? Niewiele; oczywiście, doceniam jego rolę polegającą na tym, że jakoś funkcjonuje, ratując nas przed skutkami, które niosłoby ze sobą niemyślenie; jasne, lepiej być gatunkiem myślącym niż niemyślącym, ale przecież gdybyśmy nie posiadali tego przymiotu, bylibyśmy podobni jakimś, dajmy na to, szczurom albo orangutanom, stworzeniom dość łebskim by sprytnie organizować sobie czas pomiędzy narodzinami a śmiercią, ale nie dość rozumnym, żeby móc pozwolić sobie na luksus samoświadomości. A ponieważ czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, nie mielibyśmy wówczas pojęcia (a więc i żalu), że moglibyśmy tworzyć znacznie bardziej wyrafinowane struktury i organizować dużo misterniej wykończony świat. A zatem: rozum? – no dobrze, ale jeśli jego zasługą jest to, że jest, a przecież mogłoby go nie być, i że robimy z niego jako taki użytek, to o co tyle hałasu? Nie mam nic przeciwko powściągliwym i wyważonym pieśniom na jego cześć, zwłaszcza, jeśli pojawia się on w szerszym kontekście (cała filozofia tomistyczna); ale histeryczne zaprowadzenie jego kultu i awansowanie go na głównego bożka (oświecenie) to znaczna przesada. (Nie mówię, że nie istnieją intelektualne przyjemności, lub że nie istnieją chwile, kiedy dzięki rozumowi człowiek czuje, jakby wzbijał się w powietrze; są to chwile niewątpliwie wzbudzające wielkie wzruszenie, a jednak, na litość, zawsze jest tak tylko dzięki temu, że rozum zostaje odpowiednio wykorzystany jako narzędzie. Świetnie jest posiadać dobry młotek i śrubokręt, ale organizowanie zakonu młotka i śrubokręta to już zbyt wiele. I nawet, jeśli się wydaje, że celebrowany obecnie kult rozumu jako ostatecznej instancji, jest oczywistą i niezmienną częścią światopoglądu każdego normalnego człowieka, trzeba to uznać za bzdurę. Żaden paradygmat nie jest trwały, a już na pewno nie taki, którego głosiciele uważają się nieomal za kapłanów i z niezmierzoną bufonadą proklamują wyłączność swojego kultu. Akurat takie wierzenia są zmiatane z powierzchni ziemi dość szybko (przy czym „szybko” może trwać i trzysta lat, mówimy tu w końcu o tysiącleciach historii ludzkich cywilizacji) i brutalnie (można sobie łatwo wyobrazić, że brodząc w odpadach nuklearnych po wojnie atomowej, ocaleni wypowiedzą posłuszeństwo jakiejkolwiek nauce, widząc w niej przyczynę upadku, i powrócą do mitów i legend; oczywiście, zupełnie odrzucając czystą racjonalność, nie będą mieli racji, ale czy ktokolwiek kiedykolwiek ma ją na pewno?).
Warto zwrócić uwagę na to, że głosiciele rozumu jako najistotniejszego przymiotu ludzkiego dyskretnie rezygnowali nawet z postrzegania człowieka jako zwierzęcia, chętniej opisując go jako maszynę (to znaczy, również i zwierzę – rzecz w tym, że dla nich tak samo człowiek, jak i zwierzę są maszynami). Ciekawy punkt widzenia, z całą pewnością, trąci jednak niezdrowym dualizmem z jednej strony, a fascynacją technologiczną z drugiej. Maszyna maszyną, a jednak ciało ludzkie nie lubi być traktowane jak ona – nie lubi, bo jest zbyt dalece sprzęgnięte z duszą, by nie mieć prawa do posiadania takich preferencji lub w ogóle preferencji. Gdy mówimy czasem, że należy szanować ciało, również ciało zmarłego (choć to akurat jest pogląd coraz mniej popularny w kręgu tak zwanej cywilizacji zachodniej), chodzi nam z grubsza o to, że ciało to było jedno z duchem, jeśli można tak powiedzieć, jeśli można to w ogóle rozdzielić, a więc czuło i tęskniło, myślało, kochało i nienawidziło – z tego względu należy mu się szacunek. Z jakiegoś, bliżej nieokreślonego powodu (choć są oczywiście na to nazwy w terminach medycznych lub w kronikach policyjnych; chodzi raczej o niejasne przyczynowanie tego, czym określa się te nazwy) zasada poruszająca i ożywiająca to ciało przestała działać, ustała lub oddaliła się, nikt nie wie gdzie (jest to przedmiot wiary, nie wiedzy), a jednak jest w tym rozdzieleniu coś nienaturalnego; coś, co każe patrzeć na ciało, które oto leży bez życia nie tylko jak na relikt, ale jak na wielki znak zapytania; część całości, która domaga się do tej całości powrotu.
(Uporczywy nawrót do tematu, do którego mieliśmy nie wracać, zajmując się życiem, a nie śmiercią, proszę potraktować jako natręctwo, ale natręctwo nie bez znaczenia.)
Homo ludens, homo viator, homo faber, homo creator, homo naturalis – oczywiście, w tych wyrażeniach, które można już mnożyć i multiplikować do tysiąca i jednego, został pominięty element naszej zwierzęcości, ale wiadomo, o co chodzi. Chodzi zawsze o to samo – o próbę znalezienia „pomysłu na siebie”, jak to się mówi, na siebie w sensie nieco bardziej globalnym; na określenie się.
W części tych nazw jest pewnie sporo prawdy; ostatecznie nie wzięły się znikąd. Nie będzie więc wcale faux pas, jeśli pozwolę wybrać dla siebie jedno z istniejących już gdzieś w kulturze (a może w tym wypadku – w botanice) określeń; tego właśnie nauczyło mnie ostatnie lato – określenie nie wyczerpujące, ale ostre i prosto w środek tarczy, skromnie skrojone na moje doświadczenia, a zarazem – jak sądzę – z potencjałem na nieco bardziej powszechne użycie. To znaczy, przypuszczam, że wielu ludzi czuło bądź czuje się jak ja, a na tym uczuciu (tego słowa nie lubię) czy przeczuciu (dużo lepsze), nieco atawistycznym, nabudowano podwaliny pod struktury społeczne – więc może zasługuje na nieco uwagi.
Otóż jestem zwierzęciem terytorialnym. Tak właśnie – zwierzęciem terytorialnym, jak na przykład ryś albo wilk.
***
Wydawało mi się jeszcze do niedawna, że w moich peregrynacjach chodziło o wysiłek – wysiłek fizyczny i wysiłek podróży.
To pierwsze jest, oczywiście, zawsze mile widziane, bo ma wszystkie dobre, a żadnego ze złych skutków narkotyzowania się. Endorfiny, które wytrącają się, kiedy położy się nieco presji na własne ciało, pozwalają pogodzić się ze sobą i odsunąć niepotrzebne myśli na bok; samotność sportowca (sportów zespołowych nie uprawiam, bo ich nienawidzę – mijają się z każdym jednym z celów, jakie w ogóle może mieć dla mnie aktywność sportowa) daje mu odpoczynek i dystans.
Wysiłek podróży – też coś w sobie ma, w pewnym sensie połykanie przestrzeni, zwłaszcza z pomocą własnych mięśni, to najlepszy generator owego zdrowego dystansu. Żyjąc gdziekolwiek indziej niż w klasztorze kontemplacyjnym (a takie życie siłą rzeczy prowadzi człowiek świecki) sprawia, że ma się mnóstwo na głowie; może chodzi nie tyle nawet o obowiązki, ile o bodźce – niezliczone przypadki konieczności ustosunkowywania się do rzeczy, ludzi i spraw. Pod koniec dnia człowiekowi wybucha głowa – fakt, że nie radzi sobie z oddzielaniem spraw ważnych od nieistotnych, jest najlepiej udowadniany przez mechanizm śnienia – mózg serwuje śpiącemu obrazy składające się z najbłahszych i najmniej znaczących rzeczy; wystarczy, że je kiedyś napotkał – przechowuje je i mieli, i wyrzuca te wszystkie głupoty człowiekowi naprzeciw jego świadomości we śnie, jak w akcie zemsty.
Podróż może być jakąś formą ucieczki od tego szlamu zalegającego w głowie. Zbawienne zmęczenie, kiedy wędruje się albo jedzie rowerem, coraz dalej i dalej, fizycznie nawet zostawiając za sobą to, co już przeżyte, sprawia, że rzeczy pozostawione za plecami tracą na wadze, i liczy się tylko przestrzeń, przestrzeń i cel podróży – jakieś dobre miejsce, osłonięta górami kotlina, albo zatoka nad rzeką. Azyl, dolina w długich cieniach.
Jeśli jednak głębiej się zastanowić, odkładając na bok aspekt fizycznego zmęczenia, związanego z pokonywaniem kilometrów, podróże są do bani i nie ma tu żadnego usprawiedliwienia. Po co ludzie podejmują wysiłek podróżowania, jeśli nie mają ściśle określonego, czysto utylitarnego celu, mówiąc prosto – sprawy do załatwienia? Myślę, że chodzi o bardzo starą i zawszę tę samą rzecz – szukanie Innego, by uniknąć Tego Samego.
Na tym etapie nawet jeszcze to rozumiem; To Samo rodzi znużenie, w formach bardziej ekstremalnych niepokój, niekiedy przerażenie; czasem zdarza się, że To Samo jest jak śmiercionośne bagno, wciągające swoje ofiary. Chęć ucieczki od Tego Samego nie jest niczym dziwnym ani w sumie niczym nagannym; może być to w pewnych wypadkach chęć ratowania swojego zdrowia i życia, na raty, w urlopy i wakacje.
Problem w tym, że zmiana geograficzna rzadko kiedy bywa realnym przejściem z Tego Samego w Inne. Pozornie może i tak; zmienia się sceneria, kolory, ludzie; wioski potiomkinowskie całego świata wciąż mają się dobrze.
Czy na pewno jednak Inne bądź Nowe można znaleźć za górami, w stopniu większym niż na kartach książki czy w nowym człowieku? Gdyby poświęciło się na to wystarczająco dużo czasu, pewnie tak. Miejsca są nadzwyczaj łaskawe dla tych, którzy pragną w nie wrosnąć; ziemia jest chłonna i chociaż milczy, skrywając swoją historię, dość chętnie przyjmuje nowe korzenie. Nie czarujmy się jednak – podróże nie polegają z reguły na wrastaniu, przeciwnie; ich zasadą jest ruch, zmiana, kilka szlagierów turystycznych, obiad i plaża, zdjęcia, no i cześć. Mijają lata i kolejne urlopy, i podróże stają się esencją Tego Samego. Zmiana scenografii jest działaniem pozorowanym, na dłuższą metę męczącym i przypominającym konieczność zabawiania dziecka błyskotkami, żeby nie uprzykrzało innym życia marudzeniem. Podróże zatem to w większości pic na wodę – jeśli ktoś mówi wam, że lubi podróżować, uważajcie; ten człowiek może szybko popadać w znudzenie. Znudzeni mają zaś tysiące oczekiwań, ale nie dają ani jednego dobrego powodu, by warto było inwestować w podtrzymywanie z nimi znajomości.
***
Wróćmy jednak do tego, co zostało powiedziane o miejscach.
M i e j s c e – niesamowita istność, zbyt szybko przechodzi się nad istnieniem przestrzeni i sposobów jej partycji do porządku dziennego. Ostatecznie można by sobie było wyobrazić jakiś inny sposób organizacji rzeczywistości, dlaczego nie, w pewnym sensie Kant miał rację, mówiąc o czasie i przestrzeni jako o formach naoczności, a przecież Absolut mógł spokojnie zrealizować Swoje stwórcze zamysły w ramach jakichś innych form. Wydaje się nawet, że przestrzeń jest dość kłopotliwa, nazbyt hojna i nie do końca ekonomiczna; w każdym razie, że można było to załatwić prościej, a przestrzenność jest wyrazem nadzwyczajnej i szalonej rozrzutności, może też zamiłowania do pewnej dosłowności. Niesie ze sobą stary materializm w stylu vintage – przestrzeń jest pretekstem do istnienia materii, jest jej najwyższą afirmacją, hymnem na jej cześć. I bardzo dobrze – widocznie tak miało być, a tajemnica przestrzenności jest jednym ze sposobów, w jaki Absolut wyraża afekt w stosunku do Swoich stworzeń.
Miejsce, istniejąc w czterowymiarze, oferuje głębię dużo większą, niż to się na pierwszy rzut oka wydaje. Jest więc, to rzecz oczywista, szerokość, długość i głębokość – te dwie pierwsze łatwo dostrzegalne, i najczęściej do nich właśnie ludzie skłonni są redukować miejsca. To spłachetki lądu, kwadraty albo prostokąty, co najwyżej sześciany – no, może właśnie najprędzej sześciany, w końcu w miejscach są rzeczy, które mają jakąś wysokość, rzadko kto jednak widzi odwrotność wysokości, czyli głębokość. Nieco odsłaniają ją rzeki i jeziora, stąd pewną świadomość jej istnienia mają nurkowie i archeolodzy. Część zwierząt terytorialnych również korzysta z wysokości (orły) lub głębokości (borsuki).
Wracając do archeologów – ci, eksplorując to, co pod ziemią, odkrywają pokłady historii miejsca. Niższa od ulicy posadzka w starych budynkach, stare domy, które ledwo wyglądają dachami ponad obecną szosę – wszystko to jest bezpośrednim dowodem na nawarstwianie się czasów, co prowadzi nas bezpośrednio do czwartego wymiaru miejsc. Znać miejsce to znać jego historię; wiedzieć, skąd wziął się krzyż przy drodze i jak wyglądał jego poprzednik; czyj był kiedyś stary dom na końcu wsi i czyje kości spoczywają na miejscowym cmentarzu. „Post jucundam juventutem, post molestam senectutem nos habebit humus.” – otóż humus właśnie, użyźniana ciągle naszymi szczątkami gleba, to miejsce skrzyżowania wymiaru trzeciego (głębokości) i czwartego (czasu).
(Tym sposobem znów doszliśmy do śmierci; chyba po prostu nie ma sensu starać się unikać tematu, skoro prędzej czy później zawsze wychynie spod kołderki poprawności pisania o sprawach bardziej bzdurnych. Można byłoby przyjąć, że ten ciągły nawrót do tematu umierania to produkt obsesji; nie obrażę się, ale nie sądzę, żeby to była prawdziwa hipoteza. Ma to więcej wspólnego z faktami niż z czyimikolwiek urojeniami, niechby i niezdrowymi; po prostu wszystko zmierza do swojego końca, i musi być w tym jakiś witz; byłoby za proste i zbyt przygnębiające, wreszcie zbyt absurdalne, gdyby koniec oznaczał przejście z bycia do nicości; nie, to zupełnie bez sensu – śmierć ma więc jakiś dodatkowy element, nieznany komponent, nieoczywistą cechę – i dlatego właśnie nie można o niej nie myśleć. )
Osobiście sądzę, że miejsca mają jeszcze piąty, nieco eteryczny wymiar, będący właściwie wymiarem zbierającym wszystkie pozostałe. Być może nie ma sensu dopisywać go do listy; możliwe, że jest sztuczną kompilacją, niemniej skoro Akwinata pozwolił sobie na sklasyfikowanie tak zwanego zmysłu wspólnego, za pomocą którego chciał skoordynować wszystkie zmysły, ja również pozwolę sobie nazwać piąty wymiar przestrzeni wymiarem wspólnym, ale oczywiście możemy umówić się, że to tylko nazwa, symbol, zupełnie użytkowa hipoteza.
C z y m dokładnie jest ów piąty wymiar, tego i ja nie wiem, więc wytłumaczyć nie mogę; wiem natomiast, jak wchodzi się w jego percepcję. Otóż dla każdego miejsca, w którym człowiek przebywa przez jakiś czas, jest przypisany moment, od którego liczy się „zadomowienie” w tym miejscu, i nie chodzi tu o prosty fakt przyznania się do pewnego przyzwyczajenia ani o odrobienie pewnego stażu, odmierzonego upływem czasu.
Niekiedy na ten moment trzeba czekać dłużej, kiedy indziej krócej, zapuszczenie korzeni ma różną głębokość; rzecz jednak w tym, że jest taka chwila, kiedy człowiek spostrzega się, że „wpadł” w jakąś przestrzeń, że oto już nie – ślizga się po powierzchni, odbijając od chodników i ścian, ale bezwiednie wtapia się w scenografię miejsca, stając się jej częścią; teraz może chodzić po ulicach tej miejscowości czy po ścieżkach tego lasu zamyślony, nieobecny duchem, a i tak nie zgubi drogi – bo stał się częścią, małym, tętniącym naczynkiem w krwioobiegu miejsca. Często moment ten przychodzi na tyle niepostrzeżenie, że dopiero po jakimś czasie, ocknąwszy się, człowiek konstatuje, że już nie jest tu obcym; czas zrobił swoją robotę. Żeby tak się jednak stało, nie wystarczy „pomieszkać trochę” w danym miejscu. W zasadzie „mieszkanie” nie jest nawet warunkiem koniecznym; konieczne jest co innego – należy wiedzieć, jak dane miejsce wygląda w zimie i w lecie, w czas hossy i bessy, w święto i w dzień powszedni, tuż przed burzą i po deszczu; we wtorek rano i w niedzielną noc, podczas suszy i podczas powodzi.
Nic więcej i nic mniej.
Od tego czasu spokojnie można dane miejsce zaanektować. Nie chodzi tu, rzecz jasna, o jakieś pretensje do zawłaszczania czy posiadania w sensie prawnym; anektowanie terytorium ma prawdziwy sens tylko wtedy, kiedy przybiera postać takiego stosunku do danej połaci terenu, jaką ma zwierzę terytorialne do swojego rewiru. Podchodzi ono doń z mieszaniną obojętności (czy ktoś widział zwierzę śpiewające pieśni patriotyczne albo płomiennie deklarujące, że „nie rzucą ziemi, skąd ich ród?”) i postawy przynależności widoczną jako coś najoczywistszego na świecie; pojawiając się w tym miejscu, zwierzę je, śpi i porusza się z naturalnością; poza nim jest elementem obcym, stąpa po niepewnym gruncie. Jeśli inne zwierzę podejmie próby wydziedziczenia go z rewiru, spotka się z zaciekłą obroną, z zębami i pazurami. Zwierzę rodzi się, żyje i umiera w obrębie rewiru, a każde znalezienie się poza nim jest sytuacją niepożądaną, potencjalnie niebezpieczną; przekładając to na uwarunkowania ludzkie, jest stratą czasu.
Tracenie czasu na przebywanie w miejscach, których nigdy się nie pozna, jest skrajnie niebezpieczne, ponieważ raz utracony czas jest nie do odzyskania. Jego utrata jest złem samym w sobie, jest trwonieniem jedynego realnego kapitału, jaki posiada człowiek. Nie mam w tym temacie nic więcej do dodania.
I tak zataczam coraz mniejsze kręgi na przestrzeniach, które całymi połaciami rozkładają się przede mną latem; coraz mniejsze, bo z każdym rokiem wyraźniej dociera do mnie, co jest, a co nie jest moim rewirem, gdzie mogę znowu się narodzić i gdzie mogę szukać schronienia, kiedy trzeba będzie zbierać się do odejścia. Moje rewiry są, niestety, czasem poprzecinane granicami; to nic, a może to nawet lepiej; obecność granicy w zasięgu wzroku pozwala zapomnieć, że ziemia jest kulą (doskonałość kuli – to okropne, jeśli pomyśleć o tym, że na tej doskonałości rozgrywa się nasze życie; kula to klaustrofobiczna, zamknięta nieskończoność i bezalternatywność; fakt, że nie można dobić do kresu świata i wychylić się za krawędź ziemi rodzi we mnie mentalną astmatyczność; mam wiele sympatii dla płaskoziemców nie dlatego, że mają rację, ale dlatego, że cudownie by było, gdyby ją mieli). Granica, pisał mistrz Wańkowicz, jest nieuchronna jak śmierć. To, co jest poza granicą, jest radykalnie Inne. No właśnie; poza t a k ą granicą (nieuchronną i niełatwo przekraczalną, bez przejść granicznych dostępnych od ręki i w dowolnym czasie) kończy się To Samo, zaczyna Inne. Tam dopiero można zostać zbawionym.
Więc jeśli spotkacie mnie któregoś lata, mnie z moim rowerem, to najprawdopodobniej będzie któryś z moich rewirów; staram się nie tracić już czasu na podróże, jeśli wiecie, co mam na myśli. Szukanie jest zabawne pod warunkiem, że w końcu coś zostanie odnalezione, dla pewności możecie jednak spytać: „Hej, czy jesteś tu tylko przejazdem, czy to twoje terytorium, Lily Ann?”, albo „Mary Lou”, czy jaki tam jeszcze inny lipny pseudonim mogę dla siebie wymyślić, bo przecież chodzi o mnie; jasne, że chodzi o mnie, pisarze są egocentryczni i nudni, znają tylko jeden temat, i rzadko kiedy są w stanie napisać o czymś, co bezpośrednio ich nie dotyczy, ale przecież każdy ma jakieś wady, ostatecznie nikt nie jest doskonały, a ponieważ wszyscy szukamy Innego przeciw Temu Samemu, pewną monotonię można przecież wybaczyć.
Agnieszka Sztajer
Kategoria: Agnieszka Sztajer, Myśl, Publicystyka