banner ad

Sztajer: Wola Uhruska, czyli świat

| 9 lutego 2018 | 0 Komentarzy

Dziecięce, niestrudzone i mające w sobie posmak wieczności uczucie, że oto dobrze znane miejsce; ten dom, to podwórko, to miasteczko – to mógłby być cały świat; to jest cały świat – małe, samowystarczalne uniwersum, którego nie trzeba opuszczać, żeby poznać wszystkie smaki życia; koliste centrum, rynek w kształcie słońca i biegnące od niego ulice pełne gwarnego życia, nabrzmiałe treścią jak piersi karmiącej – a dalej muszą być już mityczne żółwie i słonie podtrzymujące ten mały świat, tę szczęśliwą autokefalię, nietkniętą na razie pierwotną winą – to przedziwne, starożytne uczucie z dni niewinności powraca do mnie, kiedy jestem w tej wsi na wschodnim krańcu Polski, w ruskim grodzie, przytulonym do zakola Bugu – w Woli Uhruskiej.

Zajeżdżam tu zwykle od strony Włodawy, przez ciągnące się kilometrami, opustoszałe Zbereże, przez lasy, wdzierające się klinami w szuwary burzysk. Wtedy trzeba tylko sforsować niewielki pagórek w Bytyniu – i oto wychyla się zza niego niezdarna, przyciężkawa wieża kościelna i żelazna iglica posterunku Straży Granicznej; a potem wszystkie sosny i modrzewie naraz, rozsadzając ulice świeżą wonią igliwia.

Czasami szosą od Łowczy – i ten wjazd chyba lubię najbardziej – bo kiedy jestem już, już na Woli, rower staje dęba na szczycie ostatniego, zaporowego pagórka – wału, z którego roztacza się widok Równiny – i Ukraina uderza sinawą zielenią, i wciska się w płuca lękiem przestrzeni; przestrzeni rozrzutnie wielkiej, wielokrotnie przekraczającej oczekiwania (choć który to już raz oglądam ten widok? – siódmy? W tym roku tylko!). Oczy chciwie pożerają panoramę, Ukraina rozlewa się półkolistym łukiem ziemi i rozwija jak dywan, ale zanim jeszcze ona – oto ostatnie polskie pisklę, obmywana rzeką osada, widoczna stąd jak na dłoni.

Można przyjechać tak, jak jedzie PKS chełmski – od Siedliszcza przez Uhrusk – ach, słodkie zapachy łąki, kąkole i maki, i nasyp kolejowy, i uhruska cerkiew, tak uparcie wpuszczona korzeniami w grunt, że nie ruszono jej nawet w przeklętym ’38.

A potem? Potem, kiedy już się tu osiądzie, dokonuje się rzecz niesamowita: reszta świata, migocząca gdzieś w epistemologicznym tle samo umiejscowienia, zwija się i w księżycową noc wąską, wirującą rolką niknie za grzbietami pagórów; zapada się w niepotrzebność i niekonieczność istnienia. Mapa świata staje się  małą terra felix na mlecznym pergaminie, a jej krańce wyznaczają Chełm i Włodawa, za którymi nieledwie można już wypatrzeć starożytne żółwie podtrzymujące ten światek, zawieszony na zmęczeniu i moim kołyszącym śnie, kiedy na chwilę przebudzam się, żeby zobaczyć szybko mknące ponad lustrem Bugu obłoki.

Nie wiem, jak to jest mieszkać na stałe w Woli Uhruskiej, niespełna dwutysięcznej wsi  w powiecie włodawskim, uplasowanej na miejscu dawnych grodziszcz książąt halickich, na dobrach rodziny Uhrowieckich – pewnie tak sennie, nudno i z naglącym wektorem wyjazdu do dużego miasta, jak i w każdej innej polskiej wsi. Nie wiem tego, bo ja znam Wolę tylko ze swoich tęsknych wyjazdów; potrzebuję jej jak powietrza i jak niezbędne powietrze traktuję szerokie nadbużańskie łąki i widok żelaznych torów, biegnących w kierunku północnym ku Włodawie i Białej Podlaskiej, na południe zaś – do Chełma. Dzięki tym torom właśnie, dziś bocznicom porośniętym zielskiem, dziką lebiodą – Wola wyrosła na ośrodek, który zmarginalizował pobliski Uhrusk. Rozrost Woli kosztem dawnej siedziby halicko – włodzimierskich książąt dokonał się bowiem właśnie w owej epoce, kiedy kolej żelazna wyznaczała życie i śmierć miast i miasteczek rozrzuconych po kilimie modernizującej się Europy. Wola otrzymała nie tylko kolej, ale też zaszczyt podejmowania cara Mikołaja II, który w swojej kolejowej podróży tu się zatrzymał – oglądał odsłonięcie pomnika jednego ze swoich poprzedników. Można wspomnieć – a niech każdy zrobi z tą wzmianką, co uważa za stosowne – że naszą wioskę odwiedził niemal dokładnie sto lat po carskiej wizycie Jean – Claude Juncker, oznajmiając mieszkańcom, że oto buduje się tutaj nowy świat.

Bóg zechciał, że dziesięć lat po jego wizycie symptomów nowego, wspaniałego świata nadal brak. Park wokół dworca, czyli zabitej deskami, nieczynnej budki kolejowej, siostrzanie podobnej do innych dożywających swych lat dróżniczych i kolejowych klitek w całej Polsce, to ogromne drzewa o falujących wierzchołkach. W zimie i na jesieni widać ogromne złogi jemioł na gałęziach starych drzew – i całymi stadami zlatują się pod wieczór wrony, ze schrypniętych gardeł wydobywając wibrujące krakanie, zapadające w ciemniejący horyzont. Pomiędzy drzewami stoją rzeźby – najczęściej nawiązujące do rzecznych bóstewek – oto słowiański Posejdon, a tam udrapowany na antyczną pozę polsko – ruski chudy wędkarz, co nielegalnie wyciągnął na leszczynie szczupaka. 

Wola, mimo tego, że w opuszczonych sadach i powyginanych studniach czai się gdzieś złowrogo wspomnienie Wołynia i krwawej rzezi, ma w sobie dziwną pogodę. Może to zasługa balsamicznych modrzewi i sosen z wonnymi palcami ich delikatnego igliwia; może to właśnie wszechobecne drewniane świątki i wodne bożki dopraszają się uwagi turystów i odciągają myśli od brodzenia w czerni; a może to coś jeszcze innego, nieuchwytnego, może wreszcie najzupełniej subiektywnego, tak więc – nie warto już dalej szukać, nie warto zapełniać szpalt tym, co się wsobnie we własnej głowie ulęgło.

Grunt, że będąc w Woli, mam wszystko – przynajmniej na tę niedługą chwilę odpoczynku – jest wszystko, czego potrzeba oczom, sercu i umysłowi. Są domy, przedwojenne i niedługo powojenne; śmiesznie ucięte jak klocki na dawnym osiedlu przemysłowym; są bezkresne łąki, zdeptane przez stada saren i jeleni, mineralne wzgórza lasu i stare cmentarze nakryte baldachimem wielkich kasztanowców; miękki śnieg w rozpadlinach stepów i skute lodem starorzecze. Nie ma potrzeby, nie ma najmniejszej pokusy oddalenia się z tego kieszonkowego świata po coś jeszcze czy po coś więcej, bo chwilowo nie istnieje żadne „jeszcze” ani żadne „więcej” poza obrębem tej zamkniętej granicą  i słabo przejezdnymi drogami dziedziny śnienia kresu, odpoczynku serca – bo jeśli jest nieprzekraczalna granica na rzece, uspokaja się i nie szepcze o żadne „dalej” i „w drogę”. Może o to właśnie chodzi, o spokój bezalternatywności; o odpoczynek od chęci wrażeń? Błogosławiony letarg, który zamyka usta światowemu pędowi, pragnieniu podróży. Dlatego chyba właśnie nigdy mi nie dość Woli – chociaż należę do tych nauczycieli, którzy tęsknią za niespokojnymi pytaniami błyszczącymi w oczach uczniów; za podniesionymi dłońmi studentów, spieszących, by niecierpliwie zakwestionować prostolinijność Kartezjusza albo mizantropię Spinozy – kiedy jednak tu jestem, marzę o kolejnym, i jeszcze jednym dniu w tym małym świecie z daleką galaktyką Podlasia w tle, z nieuchronną jak śmierć granicą na wyciągnięcie ręki. 

Kiedy odwracam się i powoli wchodzę na strzelisty pagórek; ostatnie wzgórze Chełmszczyzny, którą od Równiny Wołyńskiej oddziela srebrna nić Bugu, w mroźnej czerni nawołują się puszczyki.

 

Agnieszka Sztajer

 

 

 

 

 

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Publicystyka, Reportaż, Społeczeństwo

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *