banner ad

Sztajer: Wieżowiec

| 26 listopada 2018 | 0 Komentarzy

            Mija kolejna godzina nocy, przepuszczam swoje nocne czuwanie przez palce, beztrosko odmawiając sobie luksusu snu; myślę, jak łatwo było Sorenowi Kierkegaardowi ukryć się za całym zmyślnym systemem epistolografii rzekomo znalezionej w antykwariackim sekretarzyku. Te czasy, kiedy można było zasłonić się czyjąś korespondencją, dziennikiem, skrupulatnie prowadzonym diariuszem, zawierającym najgłębsze tajemnice osobistego życia – bardzo to wygodne! Można było pleść sobie niespiesznie fikcję opiewającą wydobywanie paczek listów z zakurzonych kufrów; "przypadkowo" odnajdywały się w zapomnianej szufladzie sekretne dzienniki; neurotyczne kobiety zamęczały wybranków serca całymi szpaltami wynurzeń skrytych w kopertach, dzienniki pokładowe zdradzały przebieg podróży po skarb.

            Cały ten wdzięczny, choć nieco wytarty warsztat miał jednak tę zasadniczą zaletę, że autor był w nim po prostu bezpieczny. To w sposób oczywisty gra, nakładanie maski jawnie i w przytomności widowni; nie w ciemię bity czytelnik zdawał sobie przecież sprawę z tego, że za kotarami zmyślonych listów i misternie zaplanowanych wpisów pamiętnikarskich kryje sie zawsze ta sama, znana jak zły szeląg,  ambitna imaginacja pisarza. Ale było to ukryte w uświęconej konwencji; odgrodzone od nazbyt literalnego "ja wymyśliłem, że…", "twierdzę, że…" piętra i zapośredniczenia narracji tworzyły ażurową i subtelną zasłonę niedomówienia. Wspomniany już Duńczyk, wymyślając narratorów i korespondencje nakładał zgrabnie wykonane maski na własną twarz tuż przed oczyma czytającego, ale było w tym wielokrotnym geście coś tak przekonywującego, że do dziś krytycy mniemają, że problemem (a przynajmniej problemem dla przeciętnego czytelnika) jest odkrycie jego rzeczywistych poglądów. Wszelkie nieścisłości, infantylizm, niedobory warsztatowe, a nawet brak stylu można było w ostateczności zrzucić na rzekomego "autora listu" czy "piszącego dziennik". Było to, powtórzę raz jeszcze, nie tylko w niesłabnący sposób świeże i popularne, ale najzwyczajniej wygodne.

            Muszę więc powiedzieć, że pluję sobie w brodę, że współczesność odebrała mi możliwość skorzystania z tych narzędzi. Udawanie, że moi bohaterowi pisali dzienniki (a nie blogi), listy (a nie sms – y albo e – maile); że prezentowali się na piśmie, a nie na instragramie, byłoby zwyczajnym i ordynarnym pójściem na łatwiznę. W pewien sposób obrażałoby czytelnika. Korzystanie z przestarzałych narzędzi jest nieskuteczne i budzi niesmak, a może za mało mam wyczucia literackiego, żeby wystylizować bohatera w ten sposób, żeby oddawał sie tak zapoznanej czynności wiarygodnie. Nie mniejszy niesmak pozostałby jednak po tym, gdyby została podjęta próba "tłumaczenia" konwencji korespondencyjnej na te tam wszystkie blogi, vlogi, wiadomości elektroniczne i twitty. Próbowano już tego – wygląda to dobrze jedynie w postmodernistycznych, oślepiających jak błysk flesza miniaturkach albo powieściach o młodzieży i dla młodzieży. Część takich usiłowań wygląda obecnie zresztą dość żałośnie – pamiętam kiepską groszową opowieść, zachłystująca się własną nowoczesnością, w której bohaterowie operowali na pagerach. Konia z rzędem temu, kto pamięta, jak działa i do czego służy to zabytkowe ustrojstwo!

            Pozostaje mi wobec tego rozwiązanie pośrednie, które pozwoli mi pisać bez nieodłącznej żenady, chociaż – jak to rozwiązania pośrednie – nie zadowoli nikogo. Ucieknę się do uroku koniunktivu. Fikcja ma bowiem to do siebie, że raz rozpoczęta, może toczyć sie dowolnymi drogami (choć musi mieć sens, co, jak zauważono, odróżnia ją od rzeczywistości). Mój bohater, Paweł (a osądowi czytelnika zostawiam, na ile jest on skonstruowany, a na ile "prawdziwy", powstały z gliny i mułu postaci – typów realnych), nie prowadzi pamiętnika ani nie pisuje do nikogo długich listów. Ale gdyby tak było, gdyby przelewał myśli na papier albo miał w zasięgu ręki bodaj jedną duszę, z którą mógłby sie podzielić tym, co leży mu na sercu, niczego nie ukrywając – ta narracja wyglądałaby właśnie tak.

            Byłaby właśnie tak gorzka, tak czarna, a jednocześnie w zadziwiającym stopniu niewinna – gdyż, po pierwsze, celem wydobycia Pawła z literackiego niebytu jest terapia wstrząsowa (a w tematach eklezjalnych nie znajduję chyba obecnie innego języka); po drugie zaś, dwoistość charakteru w jakim tu występuje – to jest tego, który zarówno przyczynia się do korupcji, jak i jest tej korupcji ofiarą, jest dwoistością opisującą jeden z podstawowych faktów ludzkiej natury – a przynajmniej jestem głęboko przekonana, że tak właśnie jest.

 

***

            Mija kolejna godzina nocy, któryś z kolei raz powtarzam sobie: "Połóż się spać" – bo czas się położyć. Nocny czas, płynący inaczej niż pospieszne dzienne godziny, zwinnie wnikający w pory mojego zmęczenia, utrzymujący mnie wciąż w trybie czuwania.  Chcę spać, jednocześnie nie chcąc się położyć. Leniwie przesuwam palcem po ekranie; zaciskam powieki i czuję pod nimi charakterystyczny piasek, naleciałość niedospania. Pieką mnie oczy – otwieram je szeroko i mrugam, jakbym chciał strząsnąć z nich mgiełkę zużycia niczym pył. Tę odmienność czasu nocnego tłumaczę sobie nieobecnością słońca – w dzień światło zmienia sie z godziny na godzinę, i nawet patrząc cały Boży dzień tylko na własne biurko, nie doświadcza się dwa razy tego samego widoku. Brak słonecznej wędrówki tworzy pozór niezmienności, zatrzymania się czasu. Dopiero pierwsze promienie świtu wprowadzają nowość, wytrącają z nocnej stagnacji, kończą bezczas.

            Ale teraz – nic się nie dzieje. Do świtu daleko. To mnie rozleniwia i rozzuchwala w tym trwonieniu chwil przeznaczonych na spoczynek nocny. Poprawiam się tylko w fotelu, dla porządku poruszam ramionami, głową w jedną i druga stronę, żeby rozciągnąć mięśnie szyi. Nie wiem, co skłania mnie do siedzenia po nocach – czy to niezniszczalny nawyk z czasów dzieciństwa, kiedy każdy kwadrans nocy był cudownie skradzionym czasem, drogocennym niczym dolary – nie kontrolowany przez nikogo grałem wtedy na komputerze, a płynący czas nie wliczał sie do skromnej puli, jaką miałem tygodniowo do dyspozycji. Rodzice spali, zarzucałem koc na drzwi, żeby sie nie obudzili i czując lekką adrenalinę, korzystałem z tej rozciągającej się aż po północ czasowej ziemi niczyjej, mojego prywatnego eldorado. Ze słuchawkami na uszach i joystickiem w dłoni, paliłem nawet czasem papierosy, dyskretnie uchylając okno.

            A więc może przyzwyczajenie. Może spirala niezdrowego nawyku – kładę się spać późno, wstaję późno. To znaczy. niemal codziennie musze wstać wcześnie, bo wzywają mnie obowiązki – ale kiedy tylko mogę, zalegam w łóżku do jedenastej, to raczej niż moje poranne wstawanie traktując jako sytuację normalną. Ktoś powiedział mi, że każda przespana przed północą godzina liczy się podwójnie, a ten, kto chodzi spać po północy, będzie chronicznie niewyspany. Być może uzależniłem się od tego sposobu rujnowania sobie zdrowia. Uśmiecham się na myśl o braciach sprzed pięciuset, trzystu, dwustu, stu lat. Może nawet pięćdziesięciu. Obligatoryjne wspólne odmawianie liturgii godzin nie pozwalało im z pewnością na dowolne modelowanie doby. Może w mojej osobie eksploduje dominikańska wolność , tłumiona wiekami. Zarywam noce za setki tysięcy braci, którzy nie mogli tego robić, a chcieli – ot, taka sprawiedliwość dziejowa.  Jeśli to eksplozja wolności, to jest to, myślę teraz, uśmiechając się i przymykając oczy, ostatnia, finałowa raca. Od siedmiu lat nikt nie zgłosił się do nowicjatu i nic nie wskazuje na to, żeby miało się to w najbliższym czasie zmienić. Powiedziałem: "w najbliższym czasie", ale może powinno się powiedzieć: "kiedykolwiek".

W życiu tak długowiecznej instytucji są wzloty i upadki – wiem. Ale teraz dzieje się coś bezprecedensowego.

            A może – myśli znów zmieniają bieg – może prawdziwym powodem mojej bezsenności jest On.  Wstaję z fotela (coś chrzęści mi w okolicach lędźwi), podchodzę do okna. W świetle bardzo żółtego księżyca, bliskiego pełni (ma tylko stożkowato ogryziony czubek; brakuje mu kilku nocy), na tle przyciszonego o tej porze miasta, jest doskonale widoczny. Mrużę nieco oczy, ale nie skupiam wzroku – luźny i rozbiegany, zapadający sie w sobie, skacze po żebrach stalowej konstrukcji. Do tej pory stoi chyba pięć pięter, ale będzie ich jedenaście. Ogromny, strzelisty szkielet, jak insekt – matka jest otoczony mniejszymi – to sylwetki dźwigów, wklejonych w ten industrialny obrazek. Bawię się przez chwilę tą metaforą rodziny, patrząc na wieżowiec we wczesnej fazie jego powstawania. Nasz wieżowiec. Jest coś obrzydliwego, a jednocześnie fascynującego w tych rozstawionych stalowych segmentach, w tych ażurowych ramionach dźwigów, w prowizorce placu budowy, w pustce prześwitów pomiędzy stalowymi piętrami.

            Muszę na niego patrzeć. Robię to co noc. Jest fascynujący i szkaradny jednocześnie.

Ponieważ wstałem, aby obejrzeć z okna wieżowiec, mobilizuję sie jakoś do pójścia do łóżka. Machinalnie wykonuję przedsenne czynności i zasypiam, unosząc w głowie jego obraz, i lampę żółtego, fosforyzującego księżyca.

***

            Budzę się, jakbym wynurzał się z głębokiej wody. Zgrzany, zmęczony – jakby nie ze snu.

Co musiało mi się śnić?

Nic nie pamiętam.

Siadam wyprostowany, przez chwilę oddycham głęboko, przesuwam otwartymi dłońmi po chłodnej pościeli. Odwracam się w stronę okna, zza niedbale zasuniętej firanki prześwieca słońce. A więc pogodny dzień, będziemy poruszać się na placu budowy jak skwarki na patelni. Będziemy odliczać godziny, czekając na chwilę, w której będzie można oderwać od szyi sklejony, spocony kołnierz.

Kręcę się po pokoju bezładnie, jak zwykle rankami. Plon nieprzespanej nocy – przedmioty, które w kręgu światła lampki, dyskretnie przecinającego ciemność nocy, wydawały się być perfekcyjnie osadzone na swoich miejscach, teraz wyrastają przede mną jak kłody, zawadzają mi, są nieużyteczne.

Kawa, najpierw kawa. Ubieram się pospiesznie, lawirując z czajnikiem między kuchnią a łazienką, potykając się o przedmioty w przedpokoju. Ignoruję czyjś telefon, otwieram okna, żeby rozproszyć duchotę. Przysiadam w kuchni na taborecie i myślę o tym, co czeka mnie dziś w biurze. Dokonuję szybkiego rachunku dzisiejszych spotkań, ale myśli rozpraszają się, ściągane w dół porannym rozbiciem.

            Kawa przestaje smakować, kiedy jestem w połowie filiżanki – jej smak staje się w moich ustach czymś niepotrzebnym, naddatkiem; przestaje być sensowny, jakby zastrajkowało podniebienie, odmawiając pełnienia swoich funkcji.  Upieram się jednak i piję dalej – zasady wyznaczam ja, a nie przedmioty i rzeczy martwe. Jeśli ja decyduję o tym, że piję rano filiżankę kawy, to będzie sie to odbywać na moich zasadach. Gdybym przestał sie tego trzymać, świat wlazłby mi na głowę. Tak dzieje się bowiem niemal cały czas – zaczynam z zapałem, a przynajmniej z pewnym poczuciem sensu, czymkolwiek bym sie zajmował – pracą, ludźmi, jedzeniem, lekturą – docieram do pewnego punktu; do punktu dalekiego jeszcze od celu; punktu, którego z całą pewnością nie mogę nazwać zakończeniem – i nagle wszystko załamuje się w moich rękach, rozpada się, traci sens. Zewnętrznie nic sie nie zmienia, ale ja czuję niesmak – wiem, że nie zda sie to na nic. A jednak muszę – muszę dokończyć.

            Gdybym przestał, stałbym się zakładnikiem bezczynnych godzin. Dopadłaby mnie nuda, musiałbym sie położyć i leżeć, nie wstając – bo nie byłoby takiej potrzeby. A jeśli się raz położysz – tak mówił mój pradziadek – jeśli sie raz położysz, to nie wstaniesz juz nigdy więcej, po prostu umierasz. Musisz chodzić, choćby i bez sensu – to metoda na długowieczność. Pradziadek trzymał się tej zasady, codziennie wychodził na spacer, obchodził dookoła cały blok, dziesięć klatek, kłaniając sie sąsiadom, a nawet ich dzieciom i ich psom. Wszyscy znali go z tych codziennych tras, kiedy poruszał się bardzo drobnymi kroczkami, zgarbiony, zaciskając dłoń na gałce laski. I faktycznie, przeżył wszystkich swoich sąsiadów, którzy byli zbyt leniwi lub niewystarczająco konsekwentni, by być posłusznym temu reżimowi. Zalegli na swoich sofach i fotelach przed telewizorami, i wynoszono ich nogami do przodu, bo wysiadało im serce albo płuca, mieli atak wysokiego albo niskiego ciśnienia. Niektórzy umierali bez wyraźnego powodu; ot, po prostu – nie potrafili uprzeć się i postawić na swoim.

            Krzywiąc się, łykam resztki kawy. Gęsta maź z dna staje mi w gardle, prawie sie krztuszę. To nic – nie zamierzam zostać nihilistą. Doprowadzę dzisiaj wszystko do końca, tak samo jak wczoraj, przedwczoraj i przez tyle innych dni, o których myślę tak, jakby były jedną zbita, szarą masą, bez punktów przełomu, bez czegokolwiek, co nadawałoby części z nich wyjątkowy charakter.

            Zaczynam od tego, że z pustą filiżanką w ręku wracam na chwilę do pokoju. Z rozchełstaną pod szyją bluzą od piżamy, z włosami i brodą w nieładzie, powoli i nieśmiało odsuwam zasłonę.

Witam się z Nim. Jest na swoim miejscu – mozolnie wspina się coraz wyżej każdego dnia, wkopany fundamentami w glebę miasta pewnie zajmuje należne sobie miejsce. Rozgrzana stal tkwiąca pod słońcem, pachnące nowością i pieniędzmi mury. Te mury niebawem skryją w sobie wiele rzeczy, staną sie widownią dziesiątek mieszkań i lokali – na razie jednak oglądam go w jego nagości – stanowczej, bezwstydnej, odrobinę przerażającej. Pokazuje mi wszystko, całą swoją dostojność – kiedy rośnie, półsurowy, eksponując swoje kości i ścięgna, transparentny w każdym calu, wydaje się być poważny i groźny. Ta nagość kryje w sobie tajemnicę – kiedy kości zostaną zalane mięśniami i skóra, kiedy robotnicy obłożą konstrukcję wieżowca ścianami, zamkną go dachem, stanie sie przestrzenią prywatną, szeregiem pudełek, w których zamieszkają ludzie. Będą naszymi najemcami – naszymi chlebodawcami. Ich czynszem będą sie żywić psy pańskie na emeryturze, na emeryturze zakonu, Kościoła i świata. Nasza inwestycja, nasz wieżowiec.  Mam prawo na niego patrzeć – jest naszym dzieckiem. Nasze zakonne, betonowe dziecko, przyszły żywiciel. Ten blok mój i wszystko.

 

***

            W biurze, około godziny dwunastej, piję kolejną kawę. Trochę z przyzwyczajenia, a trochę dlatego, że robi mi ją Anna. Nie dlatego, żebym tego wymagał czy żebym ją patronizował; nawet nie przyszłoby mi to do głowy. Taki ma zwyczaj – w okolicach południa parzy kawę, przynosi lekki lunch, jest gotowa do rozmowy. Chwila przerwy dla odświeżenia umysłu. Wychodzimy na papierosa (to znaczy – ona pali, ja rzuciłem palenie jeszcze przed zakonem, bo spostrzegłem, że zaczyna mnie to za bardzo wciągać, a zawsze z jakichś irracjonalnych przyczyn miałem naturę ascety); czasem pali przy uchylonym oknie i śmiejemy się, krygując się i konspirując, jakbyśmy robili coś nielegalnego. To świeże i pogodne, te małe rytuały, którymi urozmaica dzień. Taka już jest – nie sposób jej niczego odmówić, a myśl o tym, że ktoś mógłby skrzywdzić tę bezpośrednią, prostolinijną kobietę, wydaje się być okropieństwem. Jest przy tym bystra, wykształcona i zawsze dobrze ubrana. Gdybym czegokolwiek w tej sytuacji zazdrościł mojemu współbratu, to chyba bliskiego obcowania z jej uśmiechem – szczerym, głębokim, niewinnym i inteligentnym jednocześnie. "Gdybym" – bo w istocie nie zazdroszczę. Jak już wspomniałem, moja natura jest raczej ascetyczna. Jestem celibatariuszem z wyboru, albo może z jakiegoś wrodzonego sobie niezdecydowania, które usuwa ze swojej drogi wszelkie potencjalne komplikacje i sytuacje, które mogłyby sie rozgałęzić w zbyt trudne węzły decyzyjne. Życie samemu, we wstrzemięźliwości i bez wiązania się, wydaje mi sie nie tylko najczystsze, ale też najbezpieczniejsze. Teraz na przykład, kiedy Anna stawia przede mną parujący kubek kawy, odgarnia włosy za ucho (co można by właściwie uznać za zalotne albo przynajmniej urocze) i patrząc na mnie, siada na przeciwko, dając znak do rozpoczęcia przerwy, myślę właśnie o tym – o prostocie i czystości jako czymś skorelowanym z bezpieczeństwem.

            Nie zazdroszczę świeckim – ich uwikłanie w wielokrotne relacje z ludźmi, ich samodzielność i niezależność od opiekuńczego państwa w państwie, jakim jeszcze (choć jak długo?) jest dla nas, zakonników, Kościół, to wieczne zabieganie i niepewność. Spokój celibatariusza, jeśli zestawić go z rozterkami człowieka pobudzonego przez obcowanie cielesne, a zarazem ograniczonego monogamią, wydaje się być bezpiecznym kokonem; miejscem, w którym można spokojnie zasnąć, wsłuchując sie w siebie, bez konieczności stawiania czoła krzyżującym się zobowiązaniom, niepokojom i pragnieniom. Można to porównać do spokoju alternatywnego, ekologicznego rolnika, jedzącego tylko to, co wyhoduje we własnym ogródku lub przehandluje z okolicznymi wieśniakami – jego potrzeby i chcenia są miarowe, spokojne i zdrowe, w przeciwieństwie do potrzeb spoconego mieszczucha, biegającego od promocji do promocji, z listą zachcianek pisanych wciąż na nowo przez niezliczonych sprzedawców. Wiem teraz doskonale, dlaczego w początkach monastycyzmu tak wyraźnie oddzielano wszystko, co może przeżywać, czuć i myśleć człowiek świecki od praktyki życia mniszego. Rozumiem, skąd w apoftegmatach Ojców Pustyni wziął sie ten posmak wyobcowania zakonników – jakby od świeckich dzielił go nie tylko sposób życia, ale wręcz całe uniwersum. Często tę niewspółmierność nazywało się pogardą czy niezrozumieniem, niektórzy używają nawet słowa "klerykalizm" (tak! słyszałem kiedyś, i to jeszcze w murach seminarium, że błąd klerykalizmu "wykwitł mocno tak wcześnie jak w pierwszych wiekach życia monastycznego"!) – ale ja wiem, że to nieprawda. Nic bardziej mylnego! To było właśnie głębokie zrozumienie sposobu życia świeckich – ich nieustanne niepokoje i wstrząsy światowego życia są skuteczniej oczyszczającym czyśćcem na ziemi, niż jakiekolwiek niewygody mnisiej dyscypliny. I to my, czy może raczej oni, tamci dawni eremici z początku chrześcijaństwa – oni potrzebowali tych wszystkich modlitw, postów i zakazów po to, żeby odpłacić za wygodne i czyste życie, pozbawione febry rozpaczliwych dylematów, jakie znają świeccy.

Wszystko to, oczywiście, jest już historią. Można nawet powiedzieć, że jest niebyłe. Ale dla takich jak ja wciąż jeszcze możliwość takiego życia, spokojnego i ascetycznego, jest otwarta.

            Czasem odczuwam z tego powodu wyrzuty sumienia. Nas nie nauczono już nieustannego czynienia zadość za nasze uprzywilejowanie. Kiedy próbuję odprawiać dawne praktyki, wstawać w środku nocy na modlitwę albo pościć, czuję się jak przebieraniec w teatrze i napawa mnie to jeszcze większym wstydem niż bezczynność.

            Mam przynajmniej swój celibat, który jednocześnie chroni mnie od rozterek i jest częściową odpłatą za ten błogi stan. Wiele lat temu, jeden z moich prefektów udzielił wypowiedzi w mediach. Wówczas jeszcze było to stwierdzenie awangardowe, a powiedział ni mniej, ni więcej, że zniesienie celibatu może rozwiązać problem klerykalizmu.

            Problem klerykalizmu – odpowiadam mu po latach, z uśmiechem, w zaciszu własnych myśli – właściwie rozwiązał się sam. Rozwiązał go brak kleru. Jesteśmy zawodem wymierającym, gatunkiem chronionym, a wciąż na wyginięciu.

            – Paweł? – chyba mówiła do mnie wcześniej, ale dopiero teraz otrząsam sie z własnych myśli. – Jesteś dziś taki zamyślony! – śmieje się i szuka papierosa w torebce. – O czym myślisz? Martwisz sie tym wieżowcem?

            – Tak – odpowiadam – martwię się wieżowcem.

Anna mówi, że wszystko będzie dobrze, że drobne problemy z deweloperem zawsze sie zdarzają i że wszystko zmierza w dobrym kierunku, że Arek, to znaczy jej partner, a mój współbrat, przynosi coraz lepsze wieści z placu budowy. Potakuję i wracam do pracy, usprawiedliwiając się tym, że muszę napisać mnóstwo maili, właśnie z powodu problemów z deweloperem. I wtedy faktycznie zaczynam sie trochę martwić wieżowcem.

            Ale tylko trochę, bo przecież On jest wielki. On nie może nas zawieść.

 

***

            Trochę marznę, idąc wąską ulicą z rękami ledwo mieszczącymi się w kieszeniach kurtki i uszami nieosłoniętymi dziwnie skrojoną czapką. Czuję na skroniach zimny wiatr i niesamowicie mnie to irytuje, przepełnia wielotygodniową czarę goryczy. Kulę ramiona i przyspieszam kroku, ale od tego moje ubrania nie robią sie wygodniejsze ani bardziej adekwatne. Od lat nie notowano w zimie bardzo niskich temperatur, rzadko zdarzał się rok, kiedy powietrze było chłodniejsze niż dziesięć stopni na minusie. To pewnie dlatego ubrania na sezon trwający umownie od grudnia do marca stały się fikuśnymi imitacjami dawnych ubrań zimowych, tylko nominalnie, symbolicznie i niejako sentymentalnie odgrywając rolę  ciepłych płaszczy, ocieplanych rękawic  i wełnianych szalików. Zupełnie, jakby należało dla formalności odegrać zimę jak inscenizację, a te odzieżowe rekwizyty miały pełnić rolę potiomkinowskich chatek.

            Najzabawniejsze, że niemal nikt nie przyznawał, że zwykły cykle czterech pór roku należy do przeszłości. To znaczy, słyszało sie o tym od meteorologów, ale w obiegu towarzyskim ciągle funkcjonowały rozmowy w rodzaju: "Ciepła zima w tym roku"; "No tak, ale niech no przyjdzie luty – wtedy nas przymrozi!" Przeciętne dziecko w przeciętnym przedszkolu wciąż na rysunku przedstawiającym zimę rysowało krzywego bałwana i padające ukośnie na ziemię monstrualne gwiazdy śniegowe, tak silna była kolektywna pamięć o właściwościach epoki lodowcowej. Zdarzało się, że sam zazdrościłem starszym ode mnie ludziom, opowiadającym o tym, jak to po szkole biegali na górkę z sankami albo jak rzucali się śniegiem. Uroda białej zimy, wraz z niedogodnościami spowodowanymi dużą ilością białego puchu, tworzyła tajemniczo – groźny obraz Starych Dobrych Czasów, kiedy to człowiek musiał niemal evoliańsko walczyć o przetrwanie – a przynajmniej taki obraz wyłaniał się z opowieści dziadków, którzy doświadczyli konieczności skrobania szyb samochodowych albo mieli okazję być świadkami zawiei śnieżnej.

            Rzecz jasna, było to niczym przy plagach suszy albo orkanach, jakie nawiedzają nas teraz nader często – ale wyglądało malowniczo i mitycznie, w sam raz na to, żeby malować laurki wyimaginowanemu heroizmowi płynącemu z faktu, że ktoś wpadł kiedyś przez przypadek po kostki w zaspę śnieżną.

            W momencie, w którym myślę o tym ze złością, nie tęsknię za chłodem wcale.  Poruszam palcami w zbyt ciasnych kieszeniach, ale to nie rozgrzewa rąk. Nie odczuwam żadnego poruszenia na myśl o tym, jak w domowym zaciszu zastąpię chłód ciepłem, wślizgując się pod koc albo przyrządzając kieliszek grzanego wina. Mam wrażenie, że wszystko, co dziś zrobię, będzie składało się z lodowatego chłodu i drobnych niepowodzeń, jak zimna woda z roztopionej kałuży, która wlewa się do butów i oblepia mokrą breją nogawki od spodni.

            Po raz chyba piąty w tym tygodniu niczym pokorny petent idę, i to idę na piechotę, do biura deweloperskiego, podpisywać osobiście kolejny dokument, i to bez nadziei na powodzenie przedsięwzięcia. Największy kryzys, związany z bankructwem dostarczyciela materiałów budowlanych, został zażegnany, ale tak czy inaczej nie chroniło nas to przed możliwością klęski, wielkiego tąpnięcia, które mogło wpędzić nas w karuzelę długów i niewypłacalności.

            Przez ostatnie cztery miesiące doświadczyłem tylu trosk, ile jeszcze nigdy w życiu, a każdy kolejny dzień przynosił zawirowania, w porównaniu z którymi kłopoty dnia poprzedniego wydawały się być błahe, lekkie i niewarte uwagi poważnego człowieka. Po początkowej panice, fazie obgryzania paznokci, bezsenności i nocnych napadów szlochu, a nawet po kilku sesjach terapeutycznych (terapeuta doradził raczej sesje biznesowo –  coachingowe dla całej wspólnoty, ale ich koszt rozśmieszył nawet samego pomysłodawcę; nie mogliśmy sobie w tamtym czasie na to pozwolić), nauczyłem się zachowywać konieczną energie poprzez pozostawanie w trybie uśpienia. To znaczy – budziłem się, wykonywałem absolutnie najpotrzebniejsze czynności, z których gro stanowiło ratowanie projektu wieżowca, wkładałem w to maksimum energii i minimum emocji, po czym kładłem się i spałem snem bez snów, smolistym i nieprzeniknionym jak głęboki szyb na ostatnim piętrze – szyb, w którym powinna stanąć winda, ale prace były chwilowo wstrzymane.

            W tamtym okresie, co muszę przyznać, udałem się kilka razy popatrzeć na ten szyb, i stałem nad nim, na betonowej, gołej podłodze z zaciekami i plamami, trochę dłużej niż pozwalała na to przyzwoitość.

            Myślałem nad tym, co może być gorszego niż bankructwo i długi. Miałem głupie myśli o więzieniu, komornikach i hipotece. Patrząc do wnętrza szybu, ślizgając sie wzrokiem po prostopadłej ścianie, opadającej daleko w dół, pomyślałem, że wszystkie te rzeczy przerażają mnie dlatego, że ich nie znam. Były jak słowa – tabu, jak polinezyjskie zaklęcia, otoczone nimbem groźnego sekretu.

            W rzeczywistości sprawy potoczyłyby się najzwyklej na świecie. Wyjechałbym po prostu z miasta; opuściłbym być może na zawsze widok betonowej wieży ze ślepymi oknami i kikutami tarasów, pozbyłbym sie dwóch literek przed nazwiskiem, i żyłbym zupełnie normalnie jako człowiek indywidualny. Moi konfratrzy uczyniliby to samo; przestalibyśmy istnieć jako kolektyw. Bractwo Wieżowca, Zakon Inwestorów rozpadłby się i musielibyśmy radzić sobie ze swoją samotnością ujętą w zupełnie nowe definicje. Wróciłbym do czytania Kierkegaarda, może popadłbym w lekki dekadentyzm i zaczął bywać w miejscach stosownych do tego, jak na przykład kawiarnie dla akademików. Tam moje smutki chciałaby rozproszyć jakaś udająca melancholijną kobieta (znam takie nazbyt dobrze, mój status wciąż jeszcze przyciąga osoby płci przeciwnej, które sądzą, że mają problem z własną dusza, ale mają go raczej z własnym pożądaniem), a ja pozwoliłbym jej na to, przynajmniej przez jakiś czas.

            Kiedy tak o tym myślałem, kilka razy przeszedł mnie dreszcz i przestraszyłem się łatwości, z jaką składałem cały wypracowywany latami projekt do grobu. On wciąż rósł, podwykonawcy pracowali, bracia opracowywali oferty dla najemców – a ja tak łatwo rezygnowałem z tego wszystkiego na rzecz świeckich fantazyjek!

            Pomyślałem, że jestem egoistą. Drugą moją myślą było obojętne uspokojenie – skoro nawet najgorszy scenariusz  da sie jakoś pomyśleć, nazwać, wprzęgnąć w ramy życia – dlaczego stoję tu i zaglądam w mętne oko, zabezpieczone zaledwie prowizoryczną, drewnianą barierką?

            Należało po prostu działać. Iść do wszystkich biur i załatwiać, co się da – w imię wieżowca, który uratuje zakon. Odkąd podjąłem tę decyzję, nie byłem może zdrowszy, ale niewątpliwie nieco spokojniejszy i bardziej skuteczny.

            Teraz najgorsze było za nami, a wygląd szybu przestał mnie interesować, chociaż skądinąd wiedziałem, że wykonywano tam jakieś prace. Jeśli nie mam pokusy, by tam chodzić, oznacza to tylko tyle, że robienie tego byłoby marnotrawieniem energii. Pokusa, tak myślę, może być czasem najlepszą nauczycielką. Rzecz w tym, żeby traktować ją tak, jak powinno się traktować wszystko, co istotne, to jest dystansem. Nie istnieją takie rzeczy wielkie lub ważne, w stosunku do których można by było sobie pozwolić na przesadne spoufalanie się czy oswajanie. Prowadzi to do zaburzonej relacji człowieka do samego siebie, do wykształcenia tego fanatyczno – neurotycznego rysu, zwanego w dawnych wiekach świętością.

            Więcej nawet; ten, kto nie kpi z impoderabiliów, jest najżałośniejszym człowiekiem świata; nie wyrósł z wieku dziecięcego; jest jak trzylatek, który okrągłymi oczyma patrzy na bajkę o gadających zwierzętach i traktuje ją ze śmiertelną powagą. Ironia to jedyny sposób prezentowania swojej powagi przed samym sobą i wobec innych – brak ironii oznacza szaleństwo.

            Człowiek, który zgłosił sie do nowicjatu w podobnym przedziale czasowym jak ja, napisał kiedyś interesującą pracę o różańcu jako formie szyderstwa, która polega na wielokrotnym powtarzaniu krótkiej frazy, noszącej znamię bezsensowności. Praktykując to szyderstwo w sposób uświadomiony, w istocie przekracza sie ironię i nawiązuje się relację z samym sobą, czyli zarazem z Absolutem – właśnie poprzez okazanie mu dystansu. Jest w tym jakaś dialektyka, ale jeśli dobrze się w to wmyśleć, zaczyna sie to zdawać bardzo proste, a nawet genialne w swojej prostocie – proste, ale nie prostackie. Była to dobrze zapowiadająca sie dysertacja i wszyscy pokładali w niej duże nadzieje; niestety, autor z jakichś powodów jej nie ukończył, podobnie też nie został ostatecznie w zakonie. Może kiedyś pociągnę ten temat, kiedy sprawy wieżowca będą już należycie zabezpieczone.

 

            Tam, nad szybem, przestraszyłem się na chwilę samego siebie; później zrozumiałem, że to dlatego, iż bo zabrakło mi ironii. Przestraszyłem sie własnego strachu, wypranego z dystansu, pozbawionego wszelkich osłon – ten strach uczynił ze mnie na chwilę błazna, poczciwego głupca, bezbronnego idiotę.

            Gdybym skoczył, to byłoby jak żałosny krzyk naiwności, jak upokarzające pragnienie, żeby czyjaś ręka chwyciła mnie i ocaliła – wiara w bajki, brudne marzenie, mrzonka z czasów reakcji.  To byłaby moja klęska jako człowieka, powrót do najbardziej przewrotnie i wstecznie rozumianej religijności, do niedojrzałego dziecięctwa, oszalałego z lęku przed ciemnością, której się boi, gdyż jej nie zna. Brzydzę się samej myśli o tym, brzydzę się samego tego impulsu tak bardzo, że gdyby istniała jeszcze praktyka spowiedzi, poszedłbym wyznać to jako swój najcięższy i najobrzydliwszy grzech przeciw samemu sobie, przeciw swojej racjonalności i przeciw ironii.

            W dniu, w którym srebrna winda zamknie przepaść szybu, pogratuluję sobie po cichu; będzie to jak modlitwa dziękczynna, jak motywacyjny nieszpór. Bo stojąc bezpiecznie w kabinie, mknąc w górę lub w dół, będę wiedział, że nie jestem już tamtym paranoikiem,; że przezwyciężyłem to, przeszedłem ponad tym. Wieżowiec, skończony i prosperujący, uchroni mnie przed podobnymi myślami. Będę skończony – ukończony; będę całością, dokonanym i zasklepionym w siebie twórcą – będę ojcem i synem jednocześnie; wieżowiec będzie wyznaczał moje role społeczne, moją tożsamość. Bezpieczny w swojej ironii, będę wjeżdżał na najwyższe piętro po to, żeby z okien oglądać panoramę miasta. Okna nie będą miały klamek – muszę o tym porozmawiać z projektantem. Nie mogę pozwolić, żeby ktokolwiek, kiedykolwiek, miał w wieżowcu chwile słabości tak strasznej, że uwłaczającej ludzkiej godności. Nikt, nigdy, nie może patrzeć na to, co rozpościera się przed nim – i jak asekurant myśleć o tym, że ktoś lub cos wyręczy go w trudach życia – lub umierania. Nikt, nigdy, nie będzie tam łykał łez, snując infantylne wyobrażenia o ciepłej dłoni, kołyszącej jego potrzaskane kości i zmiażdżoną czaszkę.

            Nasza inwestycja jest poważna – wreszcie wzięliśmy sprawy w soje ręce i przetrwamy. Wyszliśmy poza słabość naszego wielowiekowego żebractwa. Nie będziemy więc czynić z pomnika naszej dojrzałości miejsca żebractwa najgorszego rodzaju, żebractwa duchowego. Wiem to bardzo dokładnie teraz, zatem skrzętnie omijam nawet wspomnienia z dni, kiedy stałem ponad miastem na surowym stropie wieżowca, patrząc obojętnie w ziejąca czerń szybu.

***

            – Bierz, czytaj! – Anna jest wyraźnie podekscytowana; odrywam się od pracy, odruchowo ściągam okulary i patrzę na nią, mrugając powiekami, pod którymi przesuwają sie powidoki. Ostatnio znacznie pogorszył mi sie wzrok; to od ślęczenia po nocach i wysiadywania godzinami przed ekranem.

            – Bierz, czytaj! – podchodzi do mnie, siada wprost na biurku, przede mną, i wręcza mi numer jakiegoś anglojęzycznego magazynu. 'Dominican friars from Poland to build one of the most innovative skyscrapers' – mówi tytuł jednego z dużych artykułów, a w tle zdjęcie naszego wieżowca, tak podkręcone i podrasowane, że wygląda trochę jak oldschoolowe wizerunki rosnącego Nowego Jorku czy Chicago z początków XX wieku.

            – Kiedy to zrobili i skąd w ogóle ten pomysł? – pytam, a ona z pewnością słyszy wibrującą w moim głosie ekscytację.

            – Och, pamiętasz tych Amerykan, którzy przyjechali do klasztoru na kurs medytacji? Byli wśród nich dziennikarze. Przecież to ty oprowadzałeś ich po budowie.

            – A, tak. – Rzeczywiście, pamiętam. Byli zawsze energiczni, mieli w sobie coś świeżego, a jednocześnie trywialnego – nie wiadomo było, skąd biorą siły po nocach, które w połowie poświęcali na picie mocnych, polskich alkoholi, wydawali się trochę zepsuci i trochę infantylni zarazem. Nie miałem pojęcia, czy rozumieją powagę sytuację, kiedy pokazywałem im nasz rosnący cud. Właściwie w dalszym ciągu nie wiem, czy coś zrozumieli – może po prostu zrobili dobre zdjęcia i napisali artykuł z obowiązkowym  'wow!' – czyli w tym wypadku kombinację egzotyki (Polska), duchowości (zakon) i biznesu (inwestycja w wieżowiec).

            'The number of believers smaller and smaller, dominican friars from Poland aren't giving up! They keep on going with the great investment of an innovative skyscraper – successful business enterprise that can be called apostolic since it will keep dominican order prosperous' – czytam w leadzie. Wiem to od dawna – w końcu jestem jednym z mózgów operacji, ale jak miło pomyśleć o sobie jako o współautorze tego sukcesu – zakon będzie żył. Tak; zdecydowanie to przetrwamy.

            Jest jeszcze druga myśl; przemyka przez głowę ukradkiem i jakby nic nie znacząc, jak plama atramentu na marginesie kartki; myśl tyle oczywista, co niewypowiedziana – Kościół umarł.

            – I jak? – oczy Anny, wielkie i mieniące się jak ciepłe migdały, wyczekują mojej reakcji.

Otrząsam sie z zamyślenia.

            – Jeszcze nie przeczytałem – uśmiecham się do niej – ale zapowiada się nieźle.

            – Bierz, czytaj! – powtarza po raz trzeci, kładzie mi dłoń na kolanie w geście troski i ciepłego pozdrowienia (a może podziwu?) i odchodzi; patrzę przez ramię, żeby upewnić sie, że tego nie zobaczy, że nie będzie jej przykro, i odkładam magazyn. Nie interesuje mnie, co Amerykanie o Nim napisali. Chyba znam Go lepiej niż oni, a jednak nagłe ukłucie smutku poddaje to w wątpliwość. Dobrze wiedziałem, czym On jest dla mnie i dla zakonu. Czym On jest    w    o g ó l e, gdyby Go oderwać od naszych splecionych historii, historii grupy mężczyzn, szukających dla siebie miejsca w zmieniającym się świecie, szukających przyszłości, bezpieczeństwa, wreszcie może – głodnych sukcesu, jak tylko głodny może być człowiek rodzaju męskiego ? Chociaż nie mamy na utrzymaniu kobiet i dzieci, a przynajmniej nie oficjalnie, jesteśmy w jakimś sensie przynagleni nasza naturą do tego, aby móc powiedzieć : "Oto przynieśliśmy do domu pieniądze". Wieżowiec da nam pieniądze; uspokoi nasz niepokój, upewni nas, ze jesteśmy mężczyznami. Ale gdyby na chwilę to wszystko pominąć ,wziąć w nawias, zapomnieć o tym, to – czym jest Wieżowiec? Czym jest niezależnie od nas; czym stanie się i jak będzie się opowiadało o jego początkach, gdy w spokoju i dostatku odejdzie ostatni z nas? Czy w ogole będzie sie opowiadać o jego początkach? Czy wspomni się nas? Czy kiedykolwiek ktokolwiek będzie o nim myślał tak, jak ja, jak o dziele, które powolnie pięło sie do góry; jak o czymś, co stało nieukończone i codziennie zmienne; o czymś, co na pewnym etapie miało w sobie długi, głęboki, pusty szyb wydrążony na przestrzał, stworzony tam na chwilę specjalnie dla mnie? W jakim sensie istniał ten specyficznie mój Wieżowiec, z upiornym okiem sięgającym ziemi z jednej, a nieba z drugiej strony, skoro istniał w ten sposób tylko przez chwilę? Czy ten stan będzie jeszcze uchwytny, kiedy okna obrosną firankami, a pokoje meblami; czy będę jedyną osobą, dla której Wieżowiec miał swoja tożsamość w czasie, kiedy rodząc sie w bólach, był betonowym szkieletem? Czy te wszystkie noce, kiedy patrzyłem nań z okna, widząc, jak stoi cichy i jeszcze niezdefiniowany, pozostaną czymś więcej niż czystą subiektywnością, fragmentem mojego wspomnienia, które, nieważne i lekkie, odejdzie razem ze mną?    – uświadamiam sobie właśnie, że chyba wcale tego nie wiem. I nie dowiem się od Amerykan, choćbym wziął i czytał.

 

***

            Trudno mi doprawdy określić mój nastrój po akcydentalnych spotkaniach z bratem Felicjanem.

            Sędziwy ten brat, urodzony ponoć jeszcze w ostatnich latach dwudziestego wieku, przeszedł kilka przeszczepów kluczowych organów (a czeka to oczywiście nas wszystkich; trochę jednak straszne jest pomyśleć, że gdyby nie to, moglibyśmy być w jego wieku po prostu martwi), a jego podeszły wiek predestynował go do zachowań nieco infantylnych i nieodpowiedzialnych. Był pod stałą opieką lekarzy, a tajemnicą poliszynela było to, że jedną z dolegliwości jego wieku starczego było lekkie pomieszanie zmysłów.

            Było to zarazem dość ewidentne i trudne do określenia. Wiem, że to brzmi głupio, ale niech będzie mi wolno wyjaśnić tę dialektykę przykładem. Nie dalej jak przedwczoraj natknąłem się na starego Felicjana w ogrodzie przylegającym do biura. Z daleka kuła w oczy biel jego habitu, co samo w sobie było oznaką ekstrawagancji (i to przy życzliwej interpretacji), na głowie miał dziwaczny kapelusz, używany zazwyczaj przez biseksualistów do zaznaczenia swojej orientacji (lub przez klaunów do bawienia dzieci), a w ręku grzechotkę – mały instrument muzyczny, wydrążoną piłkę wypełnioną drewnianymi kulkami.

            Na mój widok zagrzechotał i zawołał, machając niezdarnie ściągniętym z głowy kapeluszem:

            –  Laudetur Iesus Christus, synu! Co u ciebie słychać, opowiadaj!

Zaśmiał sie donośnie i nie zostawiając mi ani chwili czas na odpowiedź, stwierdził z błyskiem w oku:

            – Budujesz wieżowiec. Chodźcie, wyrabiajmy cegłę i wypalajmy ją w ogniu!

Uśmiechnąłem się zakłopotany na tę aluzję i wyraziłem nadzieję, że nasza budowa, jeśli los pozwoli, zakończy się bezboleśnie i bez niczyjej szkody.

Śmiał się długo, klepiąc mnie po plecach, a potem, rytmicznie podrzucając swój idiotyczny kapelusik i stukając laską o ziemię jak dziadzio próbujący rozbawić wnuki, stwierdził, że prawdopodobnie nie przeżyje następnego przeszczepu wątroby.

            – I mam, synu, i d e ę    f i x  – a owo zagraniczne wtrącenie wypowiedział z namaszczeniem, bawiąc się własną archaicznością – że powinienem powtórzyć stare rytuały, zrobić coś, co robiło się kiedyś. Spiąć życie klamrą, jeśli rozumiesz, co mam na myśli – uniósł laskę i postukał mnie jej brudnym końcem po klatce piersiowej, śmiejąc sie dobrotliwie.

            – Chciałbym sie wyspowiadać. – spojrzał na mnie wyzywająco, a ja niemal sie zakrztusiłem, próbując wydusić z siebie jakąś sensowną odpowiedź. Oczy zaszły mi łzami z wysiłku, ale po chwili Felicjan roześmiał się znowu, i pocierając pomarszczoną twarz, powtórzył kilkukrotnie:

            – Żartowałem, synu, żartowałem … – chichotał, a ja uśmiechałem się blado, usiłując pokryć zmieszanie.

Po chwili spoważniał, oblicze znów mu sie wyciągnęło, i zapytał krótko i ostro:

            – Ile kościołów sprzedaliśmy w ciągu ostatniego roku?

I dorzucił, gdy zastanawiałem się, czy i jak mu odpowiedzieć; na ile można prowadzić z nim normalną rozmowę o interesach i sprawach Zakonu:

            – Spłacą inwestycję?

Po raz kolejny nie czekając na odpowiedź i przerywając swoją wypowiedź seriami niepokojącego śmiechu, wyznał:

            – To niewiarygodne, ale pamiętam czasy, kiedy budowaliśmy kościoły, a stawianiem wieżowców zajmowali się inni. Ale nasze kościoły miały zbyt szerokie drzwi i zbyt brzydkie wnętrza. Nie dziwię się nikomu, że nikt nie ma ochoty przychodzić do nich, żeby oglądać starego wariata. – skłonił się, dotknął swojego nakrycia głowy i zagrzechotał intensywnie – A jeszcze mniej mnie dziwi, że nie chcą przychodzić i oglądać ciebie. Jesteś, synu, spięty jak urzędnik. Nieśmieszny wtedy, kiedy trzeba być śmiesznym, i zupełnie zabawny wtedy, gdy trzeba być poważnym.

Mój proboszcz był ostatnim poważnym człowiekiem, jakiego znałem. – podjął, mówił coraz szybciej i szybciej, a ja patrzyłem z rosnącym niepokojem, gotowy stwierdzić, że to początek jakiegoś ataku – w każdą niedzielę skrupulatnie przywdziewał szaty we właściwej kolejności. Irytował się, gdy podczas ceremonii grano mu na rozstrojonych gitarach. Ba! – płakał nawet, gdy musiał odnająć władzom miejskim budynek kościoła w czasie, gdy nie odbywa sie tam msza – ale koszty były już zbyt duże. Zabawny to był człowiek, ale miał grono swoich wielbicieli. Póki nie umarli, oczywiście. Był jak Don Kichot, a ja – a ja byłem jego Sanczo Pansą! – śmiał się długo i głośno, poklepując mnie po ręce, aż w końcu zmęczył się i oparł na niej. Położyłem dłoń na jego dłoni i pochyliłem się, aby z troską zapytać, czy dobrze się czuje.

            – Jesteście odrażający – odpowiedział na to, wyprostował się, jego twarz przybrała kamienny wyraz; włożył na głowę swój osobliwy melonik i podążył na tyle szybko, na ile pozwalały jego wątłe siły, w przeciwnym kierunku, odwracając się co chwila, machając do mnie i wołając:

            – Tak lubię rozmawiać z wami, młodymi! Ilu rzeczy można sie od was dowiedzieć; czyta się z was jak z otwartych książek. Są oni jednym ludem i wszyscy mają jedną mowę!

 

***

            Im bliżej oddania wieżowca do użytku, im bliżej wielkiej chwili, tym bardziej nieokreślony się czuję; tym bardziej zdaje mi się, że nieodwracalnie coś tracę. Czasami dopada mnie uczucie pustki i bezwładu; mówię sobie wtedy, że musi to być odczucie typowe dla kogoś zaangażowanego w proces tworzenia. Gdy dzieło jest gotowe, zamiast poczucia spełnienia przychodzi wrażenie nieużyteczności związane z porzuceniem swojej rutyny. Twórca kochał raczej sam proces tworzenia niż dzieło; prowadzi to do nieuchronnej frustracji.  Ten gorzki paradoks da się rozwiązać, tworząc rzeczy jedną po drugiej, wędrując od jednej kreacji do następnej – ta ścieżka jest jednak dla mnie zamknięta.

            Nie jestem inwestorem; jestem prostym bratem, jestem psem pańskim, który zapewnił swojemu zakonowi przetrwanie. Oto ukończyłem dzieło, innego nie będę miał. Dogania mnie ten szczególny rodzaj smutku, który każe wątpić w istnienie sensownych czynności, obiecujących poranków i odróżnialnych od siebie dni. Na szczęście wciąż jeszcze jestem zajęty, nawet bardziej niż zwykle, tuż przed oddaniem budynku jest najwięcej spraw do załatwienia – ale juz wyczuwam ten klif, tę skalną półkę, która czeka na mnie, gdy tylko rzecz będzie ukończona. Owszem, mogę zajmować sie administracją tego imponującego budynku; mogę nawet stanąć na czele zespołu administracyjnego – ale już nigdy nie będę twórcą, nie będę kimś, kto ratuje braci od śmierci, kto rośnie razem z murami, wrasta w nie i wśród surowego betonu widzi kiełkujące formy życia; życie zakonu, życie według nowej racji, życie wbrew wszystkiemu. Ja    b y ł e m   tym wieżowcem; mogę to uczciwie powiedzieć – przez te kilka lat myślałem o nim jako o czymś organicznie jednym ze mną; mimo tego, że przeszedłem od strachu, przez serię trosk, euforię, śmiertelną powagę, aż do zaciętego uporu oznaczającego najwyższy heroizm – a może nie mimo, ale właśnie dlatego – stałem sie jednocześnie ojcem i synem, stwórcą i stworzeniem, poruszycielem i poruszanym. Byłem wszystkim dla wszystkich. Kim będę za chwilę, kiedy mieszkańcy rozdepczą klatki schodowe butami, rozedmą mieszkania swoją natrętną obecnością, uczynią myśl o przetrwaniu prozaiczną, płacąc prawdziwe, trywialne pieniądze?

            Potrząsam głową, żeby wyrzucić z pamięci narzucający sie obraz brata Felicjana i jego roześmianej w starczym spazmie twarzy; innego dnia, gdy spotkałem go przypadkiem, zapytał, kto obecnie jest klasztornym lekarzem od chorób wenerycznych.

            Usiłowałem szybko zmienić temat, modląc sie w duchu, aby jego lekarz okazywał sie na przyszłość bardziej skuteczny, ale on nie przestawał:

            – Choroby weneryczne! – wykrzyknął z promiennym uśmiechem – to paradne! Z Wenerą nie mają przecież od dawna nic wspólnego. To nie z Wenerą przestają, powinni rozejrzeć się za lepszym mianem, od jakiegoś Adonisa, Apollina czy innej marności. Błąd w nazwie, młody człowieku, błąd w nazwie! – zaniósł się kaszlem. Kurczył sie i zapadał w sobie, krztusił się i prychał; oparł sie o mnie i złapał mnie za guzik. Patrząc mi prosto w oczy, powiedział:

            – Im mniej nazw, tym mniej błędów w nazwach. Im mniej nazw, tym mniej niepotrzebnych bytów. Czym więcej będziecie sobie pozwalać, tym mniej posmakujecie czegokolwiek. Na moim roczniku prawie wszyscy mieli wirus HPV, ale uwierz mi, synu – z nim lub bez niego – to, czego szukali, ani razu im się nie pokazało. Nie chciej smakować czegoś w niczym – po czym wykonał serię min, ni to nerwowych tików, ni to skurczów mięsni, zaśmiał się i zostawił mnie na ogrodowej alejce, z myślą, że gdzieś juz słyszałem bądź czytałem ostatnią wypowiedzianą przezeń frazę.

***

            Późny styczeń, najgorsza pora w ciągu całych dwunastu miesięcy.

            Późny styczeń tego roku, najgorsza pora mojego życia. Właśnie stało się ono starcze, zwiędłe czy może raczej uwiądłe; ani nie zmierza do żadnego celu, do żadnego punktu kulminacyjnego, ani nie opada jak zbocze łagodnego stoku jak linia życia człowieka, który swój cel już osiągnął i dożywa w spokoju swoich lat. To, co największego miałem do zrobienia, a od czego nic większego – w skali mojego życia – nie może być pomyślane, zostało juz zrobione. Zawahałbym sie przed słowem "dokonane", ale nie użyję go, bo ono sugeruje dokończenia dzieła wartościowego i potrzebnego; uczynienie czegoś, co nosi znamiona spełnienia.

            Moim dziełem jest coś, co w zasadzie nie ma istotniejszego sensu. Betonowo – szklana szpila, rozorywująca bure, ciężkie od brzemienia tysięcy nieprzespanych nocy niebo wielkiego miasta – jest mi teraz zupełnie obojętna. Nie służy do niczego innego, niż pozostałe wieżowce, rozlewające skontrastowaną z niebem, pofalowaną sylwetę miasta. Mój wieżowiec nic nie wniósł, niczego nie zmienił; gdyby go nie było, jego dzisiejsi mieszkańcy rozproszyliby sie po innych apartamentowcach, blokach, domkach jednorodzinnych.

 Widzę to teraz bardzo wyraźnie. Całymi miesiącami, latami – zdawało mi się, że wieżowiec jest rewolucyjnie ważny, przede wszystkim z wewnętrznego punktu widzenia mojej biografii. Że budując go, buduję siebie; że te wszystkie noce, których nie przespałem z jego powodu; poranki, kiedy odsłaniając zasłonę widziałem przez okno jego zręby; popołudnia w biurze, piasek pod powiekami, zastałe kości i mięśnie, poszarpane nerwy – że to wszystko jest częścią mnie, ma subiektywne znaczenie; że jest to ekwiwalent mojego potomka z ciała, którego nie będę nigdy mieć.

            Myliłem się. Wieżowiec nie miał znaczenia nawet dla mnie. Sam fakt, że spędziło się całe lata pracując nad czymś, nie przypisuje temu automatycznie wartości. Czytałem gdzieś, że jedną z tortur w zamierzchłych czasach, nie pamiętam już, czy dotyczyło to więźniów politycznych w komunistycznej Rosji, czy kryminalistów w starożytnych Chinach, było zmuszanie do prac z góry skazanych na bezsens, prac syzyfowych, bezcelowych. Na przykład – kopania dołu, by potem go zasypać. I ci ludzie, ci więźniowie (najprawdopodobniej nie byli to ludzie wielkiego intelektu czy rozbudowanej wrażliwości), bardziej niż z powodu trudów, cierpieli z powodu bezsensu. Dosłownie szaleli; chorowali i umierali; dostawali szału i byli zabijani. Nie znój, ale jego zupełny bezsens ich zabijał.

            Co za szczęście, myślę, że nie wiedziałem tego, gdy byłe w trakcie pracy, gdy budowałem moją wieżę. Co za szczęście, że wiem to dopiero teraz, kiedy jestem juz zbyt zmęczony, by się tym przejąć. Jestem zbyt zmęczony, żeby zużywać energię chociażby na machnięcie ręką. Jestem zbyt cyniczny, żeby wykonać nawet ten prosty, ale przecież oddający jakieś uczucia gest. Co za szczęście, to prawdziwe błogosławieństwo.

            Myślałem, że moja wieża uposaży zakon na nowe czasy. W tym się nie myliłem. W tym jednym miałem rację; problem w tym, że zupełnie źle oceniałem znaczenie tego przedsięwzięcia. W śmieszny, megalomański sposób czyniłem myślą wycieczki do początków naszej historii; myślałem o całej naszej przeszłości, czasach triumfu, czasach wyrazistości. Myślałem o czasach białych habitów, o czasach kaznodziejów i świętych, o wielkich pożarach i relikwiach Krzyża – tu zaś, gdzieś na końcu, widziałem siebie, jakbym dzierżył jakąś sztafetę przetrwania, jakbym podtrzymywał ciągłość tej całej historii. Ja, jako zwornik dziejów Zakonu – czemu wcześniej nie wpadłem na to, że to po prostu śmieszne? Że wyobrażanie sobie budowy w ten sposób jest wewnętrznie sprzeczne, jest intelektualnym żartem. Że żadne z moich współbraci z odległych czasów nie widziałby budowy mojej wieży w ten sposób.

            Prawdopodobnie. Znajduję przecież trudnym wejście w ich sposób myślenia, różnimy się znacznie. Mieli coś, czego w sposób zupełny i absolutny jest mi brak. Oczywiście, działa to w obie strony – ja mam to, czego nigdy nie mieli oni, na przykład – luksusu życia bez złudzeń i wiary w mity – ale fakt, że tego nie posiadali, czynił z nich to, czym byli, zgadzał się z ich tożsamością, utwierdzał ich identyfikację. Ja jako zbawiciel Zakonu – to jest właściwa groteska – jestem groteskowy przez swój brak.

            Czego mi brakuje?

            Widziałem raz Felicjana, jak po zamknięciu ekspozycji muzealnej uczynionej na dawnym ołtarzu jednego z naszych kościołów, krąży po prezbiterium, klęka, kłania się, całuje ołtarz. Wykonywał serię wariackich ruchów, raz spokojnie, innym razem w sposób szybki, nerwowy, urywany, wybuchając chichotem. Pewnie odtwarzał dawną mszę, której pamięć trwała jeszcze, gdy był młodym zakonnikiem. Patrzyłem, zaciekawiony i zaniepokojony jednocześnie. Otworzył złotą skrzynkę wbudowaną w tylną ścianę kościoła (skąd miał klucze? Czy jeszcze ze swojej młodości, przez jakieś gigantyczne niedopatrzenie, błąd w systemie?) i coś w niej schował. Zbliżyłem się i zajrzałem mu przez ramię. W złotym wnętrzu toczyły sie trzy szklane kule – zabawki, które widocznie przy sobie nosił.

            Patrzył na nie solennie, w milczeniu, jak odbijają sie o siebie i od ścianek, wytracają prędkość i zatrzymują się. Były przezroczyste i odbijały światło, zupełnie jak jego oczy, jak bazyliszkowe, pozbawione rzęs oczy starych ludzi.

            – Nie to wkładaliście kiedyś do tabernakulów, prawda? – zagaiłem ostrożnie.

            – Nie – odpowiedział – ale teraz nie mam nic innego.

Zamknął skrzynkę ("Jak zabrać mu klucze? Powinienem gdzieś to zgłosić" – chodziło mi po głowie) i zwalił się na kolana, opierając głowę o rzeźbioną nadstawę. Nie wiedziałem, czy właśnie zasłabł, czy bezpieczniej będzie pomóc mu wstać, czy zostawić go w spokoju.

            Pełen zażenowania, uważnie zerkając na niego od czasu do czasu, usiadłem w stalli. Podparłem głowę ręką, w klimatyzowanym wnętrzu było gorąco. Od złych myśli, poczucia absurdu i strachu uratowało mnie senne rozleniwienie, które wpełzło pod skórę i sprawiło, że zacząłem ziewać i poczułem się senny.

            Kiedy obudziłem się z ciepła plamą na rozgrzanym własną dłonią  policzku w twardej, rozrzutnie ogromnej stalli, Felicjana już nie było. Jego szklane kulki – zastanawiam się, czy do dzisiaj kołyszą się w złotej skrzynce w ścianie kościoła.

***

            Nigdy nie byłem wierzący. Nie posiadłem wiary czy też – patrząc z innej perspektywy, bo są przecież różne szkoły – wiara nie była mi dana. Nie jestem pewien, czy znałem kogoś wierzącego.

            A jednak sądzę, że znam się na rzeczy i że poznałem niezwykły paradoks wiary. Mianowicie był czas, kiedy żyłem wiarą drugiego rzędu – wierzyłem w wiarę.

            I to nie na zasadzie prostego "docenienia znaczenia religii" czy bycia zaciekłym chrześcijaninem kulturowym – nawet nie, zresztą w moich czasach to drugie już by nie przeszło.

            Po prostu wierzyłem, że wiara jest czymś wspaniałym, chciałem wierzyć. Posiadałem pragnienie. I o ile z pragnieniami drugiego rzędu zwykle jest tak, że ich skuteczność zatrzymuje się na tym, że pozostają pobożnymi życzeniami – jak u palacza, który chce nie chcieć palić, lecz nie ma z tego żadnego pożytku, tak pragnienie wiary już jest de facto wiarą. To zupełnie niesamowite; to szalone zakrzywienie rzeczywistości pchnęło mnie w szeregi braci zakonnych. wierzyłem w wiarę tak mocno, że byłem jednym z najpilniejszych na wszystkich rocznikach, które znałem. I podczas długich lat nauki odkrywałem nieodmiennie, że nawet w zamierzchłych czasach pełnych religijnego totalitaryzmu i ciemnoty, nawet najbardziej zatwardziali ortodoksi nie przeczyli temu, że samo pragnienie wiary jest już wiarą, tak samo, jak mocny żal za coś, co nazywano grzechami, prowadzi do przepadku grzechów (to nazywano odpuszczeniem).

            A jednak (i na tym polega właściwy paradoks) nie nabudowałem nigdy na moim pragnieniu wiary właściwej.

            Potem utraciłem pragnienie (pragnienia potrafią być bardzo płoche, a już na pewno są podatne na twardą dyktaturę obowiązków), i kiedy wysunęła mi sie z rąk ta podkładka, utrzymująca w istnieniu coś, co posiadałem wyłącznie mocą pragnienia, wiara odeszła bezpowrotnie.

***

            Późny styczeń, najgorsza pora w ciągu całych dwunastu miesięcy.

Nie mogło też chyba być gorszej niż ta właśnie pory na otwarcie wieżowca, na ten wyjazd, na tę celebrację, na tę wielką imprezę.

            Oficjalne oddanie wieży do użytku odbyło się z pompą na długo po tym, jak zasiedlono biura i mieszkania – pierwszego stycznia o dwunastej w nocy stawiła się pewna reprezentacja mieszkańców i właścicieli lokali. Najprawdopodobniej ci, którzy nie mieli nic lepszego do roboty niż sterczeć tam, w błyszczącym, wypolerowanym lobby, i patrzeć, jak drżącymi rękami przecinam wstęgę. Mogliby w tym czasie zalewać się w trupa, albo zwyczajnie, jak ludzie, pieprzyć to całe rokroczne szaleństwo i spać, wreszcie spać, obłożyć sie gęstą okleiną snu, zapaść się w przepaść białej pościeli, istnieć przez chwilę poza odpoczywającą świadomością. Odpoczywać.

            Tak, jak chciałbym to robić ja. Tak, jak wtedy chciałem to robić, ale nie mogłem, bo przecinałem wstęgę, wygłosiłem idiotyczne przemówienie, naszpikowane przez Annę lirycznościami, a przeze mnie grzecznościowymi zwrotami w stylu "jestem pewien, że stworzymy tu autentyczną wspólnotę przyjaźni opartej na kreatywnym wykorzystaniu tego wspaniałego miejsca" – co tworzyło mieszankę absolutnie potworną. Potem był mały bankiet, szampany i suche jak wiór sałatki. Czułem drapanie w gardle i zapijałem niedobre jedzenie dużą ilością wody, bo przecież nie mogłem wstawić się na tej imprezie, chociaż właśnie o tym marzyłem.

            Chciałem opuścić tę salę pełną prezesów, dyrektorów i wdzięcznych mieszkańców, już umoszczonych w swoich pięknych i drogich gniazdkach, i pójść prosto przed siebie, najlepiej na stację benzynową, kupić czystą wódę, niech będzie, że najpodlejszą (tak – wtedy marzyłem o tym, żeby była jak najgorsza), i zwyczajnie sie nakurwić. Skończyć w wannie nad ranem, albo obok łóżka.

            Nie mogłem sobie wtedy na to pozwolić. Potem ta gwałtowna chęć mi przeszła, i teraz, na małym wyjeździe mającym być uwieńczeniem lat pracy nad wieżowcem dla ścisłego grona wybranych, byłem co prawda na ciągłym kacu, ale piłem kulturalnie. Nie mogę przecież zalewać się w trupa przy Annie czy współbraciach. Tamta chęć zezwierzęcenia się, samotnego zejścia na dno, była chwilowa, musiałem ją przeczekać. Po sylwestrowym bankiecie przyszło wielkie zmęczenie, zacząłem przesypiać ogromną część doby, otwierając oczy tylko po to,  żeby stwierdzić, że nic się nie zmieniło, że wszystko mnie boli i jestem zmęczony, i znów odpłynąć w sen. Przestałem marzyć o upiciu się podłą wódką, o przesączeniu spirytusu przez chleb, o opróżnieniu całego barku w jeden wieczór, siedząc na podłodze, z rozpięta koszulą i bez skarpetek.

            Przez parę tygodni próbowałem funkcjonować normalnie, z niewielkim sukcesem, a potem my, ojcowie i matki wieżowca, pojechaliśmy do luksusowego hotelu nad przejrzystymi jeziorami, w krainie, do której helikopterami przylatują magnaci ze stolicy do swoich domów otoczonych prywatnymi lasami. Pojechaliśmy "zrobić coś dla siebie". Więc jestem tu, nie czując się ani u siebie, ani poza sobą, w zupełnej obojętności dla tego miejsca i bez tęsknoty za swoim własnym mieszkaniem. Spodnie znów zrobiły sie za luźne, włosy – nieodwracalnie rzadkie, kiedy przesuwam po nich ręką, czuję się, jakbym czyścił rzadki dywan.

            Z całą pewnością każdy mężczyzna przechodził przez coś takiego. Szczęśliwi są ci, którzy byli zbyt zajęci albo zbyt zmartwieni innymi sprawami, żeby sie tym przejąć.

 

***

            Może byłbym jeszcze bardziej przybity i rozczarowany, gdyby okna w moim pokoju wychodziły na jezioro, na smętną o tej porze roku marinę; byłbym pewnie znacznie bardziej przygnębiony, widząc wyblakłe, wyszczerbione molo, przy którym kołyszą się opuszczone na zimę łódki, ocierając sie o siebie burtami z metalicznym brzękiem.

            Takie rzeczy, takie słodkie, romantyczne widoki, przyjmują się dobrze pod dwoma tylko warunkami – że jest pełnia sezonu, lato, dobra pogoda – to był pierwszy warunek; i drugi – musisz być szczęśliwy. W przeciwnych razie ich nienawidzisz. Plaża po sezonie, opustoszały deptak; kurort, z którego wszyscy już wyjechali – obrzydliwości. Tak samo jest wtedy, kiedy czujesz presję bycia uszczęśliwionym i korzystającym z życia garściami – na przykład presję ceny, którą zapłaciłeś za pokój w uroczo położonym apartamencie – ale z jakiegoś powodu nie jesteś w nastroju. Pokłóciłeś sie z zoną; właśnie dowiedziała się, że ją zdradzasz; odkryłeś, że twoje dziecko jest nieuleczalnie chore, albo po prostu masz chandrę i nie widzisz sensu. Oczywiście tylko to ostatnie było mi znane z autopsji. Więcej, przezywałem to właśnie teraz, dlatego cieszyłem się, że moje okna nie wychodzą na marinę. Kogo może urzekać jezioro w drugiej połowie stycznia, burej i bezśnieżnej? Nikogo, to jasne. Zmuszanie ludzi do płacenia za wczasy i katowania się w środku nieokreślonej, dusznej i ponurej pory w hotelach usadowionych w tak zwanych pięknych miejscach jest zbrodnią.

            Ale, jak mówię, zwolniono mnie z konieczności przeżywania tej podwójnej męczarni i mogłem spokojnie czuć się tylko wymięty, wypalony. Miałem dostać – jak wszyscy inni – pokój z widokiem na jezioro, ale na szczęście w jednoosobówkach robiono jakiś remont i dano mi schludną, zastępczą klitkę z oknem wychodzącym na podwórko. Widziałem stertę odpadów remontowych i ścianę. Adekwacja rzeczywistości widzialnej z rzeczywistością w ogóle – to przynajmniej było uczciwe.

***

            "Wypalony" – tego słowa użyła Anna. "Jesteś wypalony" – mówiła z troską, i powtórzyła to kilka razy, przy różnych okazjach. Oczywiście, mówiła o wiele więcej niż to. Zrozumiałem, że miała jakieś ambicje psychologiczne, próbowała mi wyjaśnić, co się ze mną dzieje; używała wielu słów, podobnych do tych, których użyłby psycholog, żeby opisać mój stan (albo to, za co brała mój stan).

            – To zupełnie normalne – mówiła jeszcze w biurze, przysuwając swój fotel do mojego – że po ukończeniu wszystkich prac czujesz się, jakby czegoś ci zabrakło. Tak długo skupiałeś sie na projekcie, że się z nim utożsamiłeś, stał sie praktycznie częścią ciebie. To normalne, każdy tak ma. Jeśli pracuje tak intensywnie jak ty.

            Mój Boże. Tyle dobrych chęci i tak wiele słów na to, żeby nic nie powiedzieć.

Albo już tutaj, na miejscu:

            – Musisz zrobić coś dla siebie. Dobrze, że tu jesteśmy. Odpocznij. Osiągnąłeś wielki sukces, ale teraz musisz pójść dalej.

"Dobrze, że tu jesteśmy"! Specjalnie tak powiedziała, czy to raczej przypadek? Po tym, co się stało później, wnoszę, że to drugie.

            Później – dzień później – martwiła się o mnie jeszcze bardziej. Przyszła do mnie dać znać, że wszyscy wybierają się do miasteczka; ale w rzeczywistości przyszła do mnie wiedziona czymś, co sama zapewne w dobrej wierze brała za troskę, jak wiejska dziewczyna z odległych czasów, idąca w siano za parobkiem po to, żeby rzekomo obetrzeć mu spocone czoło. (Dlatego nie mógłbym się w niej zakochać, z powodu tej naiwności, którą ma w sobie, a która przecież wcale nie musi kłócić się z inteligencją i kompetencjami – nie jest prawdą, że przeciwieństwa się przyciągają – ale jest dygresja, uwaga na marginesie.) A więc przyszła do mnie, znów wiele mówiła, a ja – muszę to przyznać – dawałem jej pretekst swoim milczeniem, i tylko oszukiwałem się, że jest ono wyrazem zamknięcia.

            Było zachętą.

To moje milczenie było bowiem tak niepokojące, że przerwała nagle, spojrzała mi w oczy, pochyliła się nade mną i powiedziała cicho, głosem przepojonym współczuciem:

            – Jesteś taki wypalony … – mówiąc to, odgarnęła mi wicherek z włosów znad czoła, a w tym geście była jak gdyby bezbrzeżna niewinność – jednocześnie, nieuchronnie zainicjował on wszystko to, co stało się za chwilę. Tego właśnie, tej niepokalanej niewinności, która za chwilę mi się oddała, tych otwartych współczująco, ogromnych zatroskanych oczu – nie znoszę tego. A jednak wszystko musiało sie potoczyć dokładnie tak, jak się potoczyło. Resztka włosów, niedbale zmierzwiona nad łukiem brwiowym – wiem, że w dojrzałej godzinie mojego życia ostała sie tam wyłącznie po to, żebym mógł uprawiać seks z Anną, żeby do tego doszło.

            Czy żałuję? Sic et non. Gdybym powiedział, że tak, musiałbym w równym stopniu powiedzieć, że żałuję wszystkiego – że wyjechałem nad jeziora, że budowałem wieżowiec, że wstąpiłem do zakonu; musiałbym wreszcie żałować, że się w ogóle urodziłem! I tak, w pewnym sensie, w pewnym wąskim sensie mogę powiedzieć, cofając się do ostatniej flanki – tak, żałuję, że to sie wtedy zdarzyło.

            Z drugiej strony, wszystkie te rzeczy, które wymieniłem, wszystko, co kiedykolwiek zrobiłem i decyzje, jakie podjąłem, są mi bezbarwne i obojętne. Uczucie żalu nie odnosi się lub odnosi się w niewielkim stopniu do czegoś, co jest obojętne. Więc nie; przepraszam, ale nie. Przepraszam cię, mój przyjacielu, współbracie. Kochałem się (swoją droga, zabawne określenie – a więc tak to wygląda "kochanie"?) z twoja kobietą, ale teraz ci ją zwracam. Nie miej mi tego za złe – leżymy teraz w pościeli, jeszcze przez chwilę, w tej nieszczęsnej pozycji horyzontalnej, zupełnie nie jak mój wieżowiec.

            Milczymy. Wszystko jest horyzontalne. Nie znalazłem niczego, co sięgałoby wyżej niż iglica mojej wieży.

            Średniowieczni bali się, że wieże gotyckich katedr mogą postrącać gwiazdy; byli nieco wystraszeni faktem, że wieże przebijają chmury. Tak widzieli świat – jako przestrzeń, w której da sie budować mosty prowadzące w górę, wielkie strzałki, wyciągnięte ku czemuś. Moja wieża niczego nie przebija, ku niczemu nie sięga. Ona wyznacza punkt, poza który nie da się już wyjść.

            Miłość niczego nie rozwiązuje. Nie odpowiada na żadne pytania.

Dla niektórych, być może, stanowi źródło rodzenia się nowych pytań.

 Chyba nie dla mnie.

Pozycja ciał, zmęczonych po miłosnym akcie, pokazuje bardzo wyraźnie, że to, co zdawało się wzbijać do góry (tylko pozornie, ta próba latania była jak pozłacany papierek od słodkiego jak ulepek, tandetnego cukierka) czy poszukiwać czegoś "gdzieś wyżej", jest wciąż multiplikowaniem się tych samych chęci, tych samych złudzeń. Wszystko, łącznie z moim wieżowcem, jest horyzontalne.

            – Powinnaś iść na ten spacer – mówię do niej, zanim ona zacznie znów mówić do mnie – chociaż pewnie juz zaskoczyli, że zawieruszyłaś sie po drodze, bo znalazłaś lepsze zajęcie.

Widzę, jak nie wie, czy się uśmiechnąć, czy posmutnieć. Nim odpowie, dorzucam:

            – Idź, powiedz Piotrowi, że to zajęcie nie było aż tak dobre. Inaczej może zacząć sie martwić.

Teraz widzę, że poczuła się dotknięta. Taki był mój cel.

Wieża uczyniła mnie takim nieczułym. Kobiety są przecież takie bezbronne zaraz po tym, gdy to się wydarzy. Szach – mat – ja jestem taki cały czas! Sprawiłem jej przykrość – sam jestem jedną wielką, chodzącą przykrością.

            To jedno mogę o sobie powiedzieć z pewnością, w roku pańskim dwa tysiące sto dwudziestym, ja, Paweł, budowniczy wieżowca. Brat Paweł od Wieżowca – ostatni mohikanin mojego zakonu. To nawet ma sens – trudno właściwie nazywać sie bratem w sytuacji, kiedy nie wiadomo, do kogo to odnieść (brat zawsze musi mieć rodzeństwo, czyż nie?). Mogę być więc Bratem od Wieżowca – mogę kiedyś jeszcze raz wjechać na najwyższe piętro, popatrzeć z góry z okna i zastanawiać się, po co było to wszystko, te setki lat całego zakonu; po co ktoś chciał to zaczynać i po co ciągnąć, jeśli wszystko miało skończyć sie właśnie tak.

 

Agnieszka Sztajer

 

 

Kategoria: Agnieszka Sztajer, Kultura, Myśl, Publicystyka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *